niedziela, 30 maja 2010
sobota, 29 maja 2010
czwartek, 27 maja 2010
Damscy bokserzy, czyli jak znokautować Ewę Stankiewicz
Wolność słowa? Owszem, tak, ale na naszych warunkach. Możesz bluzgać na Kościół, kpić z krzyża Chrystusa, drwić i szydzić z ludzi, którzy stracili bliskich w tragicznym wypadku, chodzić w koszulce „Nie płakałem po śmierci papieża”, śpiewać, że zabijesz prezydenta („ich” prezydenta, rzecz jasna, bo od prezia wara!), pisać o „PiS-owskich chwastach” czy innym „zaplutym karle reakcji”, straszyć dyktaturą „kaczyzmu”, wojną domową i parę jeszcze innych rzeczy. Ale spróbuj napisać krytycznie o Jacku Kuroniu, a rozpętamy ogólnopolską histerię z paleniem zniczy. Spróbuj opublikować krytyczną książkę o Lechu Wałęsie, a dostaniesz wilczy bilet. Spróbuj w artykule niepochlebnie wypowiedzieć się o Adamie Michniku, a otrzymasz pozew do sądu.
Okazało się, że wśród tych zakazanych tematów jest jeszcze jeden: nie próbuj pokazywać rzeczywistości poza Matrix-em, nie próbuj przedstawiać ludzi, którzy z niego wyszli albo nigdy w nim nie byli, nie próbuj krytykować wirtualnego świata Matrix-u. Bo przecież ci, którzy znajdują się poza Matrix-em to prymitywny motłoch, ziejący nienawiścią moherowy plebs, agresywny słuchający Radia Maryja ciemnogród, żądny mordu, ksenofobiczny i zacofany tłum.
10 kwietnia nastąpiła wielka awaria systemu. Zasłona Matrix-u się rozdarła i niektórzy ze zdumieniem przecierali oczy. Nie dało się tym razem usterki usunąć na tyle szybko, by zwykły obywatel jej nie zauważył. Jednak agent Smith, zaciskając z wściekłości szczęki, nie zasypiał gruszek w popiele. Z początku działał ostrożnie i delikatnie, potem coraz śmielej sięgał po ostrzejsze środki.
Jeśli więc Ewa Stankiewicz myślała, że skończy się na bluzgach, kubłach pomyj, które wylewano na jej film, to się myliła. Notabene ciekawe, że feministek nie oburzał fakt, iż w wielu wypowiedziach autorstwo jej filmu przypisywano Janowi Pospieszalskiemu. Toż to istny męski szowinizm! No tak, ale feministki też są po tej słusznej stronie, a więc pewnie Ewa Stankiewicz to dla nich nie kobieta.
A więc agent Smith odnosząc coraz większe sukcesy zaczął sięgać po brutalniejsze metody. Teraz postanowił pokazać Ewie Stankiewicz, że w wirtualnej rzeczywistości nie ma dla niej miejsca. Gutek Film odmówił dystrybucji jej filmu fabularnego „Nie opuszczaj mnie”. Filmu o... miłości.
Pewien damski bokser i aktor w jednym, który zagrał w filmie pani Ewy epizodyczną rolę, pochylając się nad pobitą kobietą, skomentował to w ten sposób:
„Po tym filmie, który zrobiła pani Stankiewicz z Janem Pospieszalskim, ta decyzja wcale mnie nie dziwi. (...) Pani Ewie się to należy (...)”
Pani Ewo, niech pani najlepiej wytnie tę scenę ze swojego filmu i zastąpi tego pana innym aktorem. Do tej pory starałem się oddzielać jego durnowate wypowiedzi od działalności artystycznej. Teraz będę omijał filmy, w których gra główne role, szerokim łukiem. To samo dotyczy dzieł dystrybuowanych przez firmę Gutek Film.
Więcej informacji można znaleźć m.in. na stronach „Rzeczpospolitej” oraz na portalu „Fronda”.
- Panie Anderson, pan pójdzie z nami!
Okazało się, że wśród tych zakazanych tematów jest jeszcze jeden: nie próbuj pokazywać rzeczywistości poza Matrix-em, nie próbuj przedstawiać ludzi, którzy z niego wyszli albo nigdy w nim nie byli, nie próbuj krytykować wirtualnego świata Matrix-u. Bo przecież ci, którzy znajdują się poza Matrix-em to prymitywny motłoch, ziejący nienawiścią moherowy plebs, agresywny słuchający Radia Maryja ciemnogród, żądny mordu, ksenofobiczny i zacofany tłum.
10 kwietnia nastąpiła wielka awaria systemu. Zasłona Matrix-u się rozdarła i niektórzy ze zdumieniem przecierali oczy. Nie dało się tym razem usterki usunąć na tyle szybko, by zwykły obywatel jej nie zauważył. Jednak agent Smith, zaciskając z wściekłości szczęki, nie zasypiał gruszek w popiele. Z początku działał ostrożnie i delikatnie, potem coraz śmielej sięgał po ostrzejsze środki.
Jeśli więc Ewa Stankiewicz myślała, że skończy się na bluzgach, kubłach pomyj, które wylewano na jej film, to się myliła. Notabene ciekawe, że feministek nie oburzał fakt, iż w wielu wypowiedziach autorstwo jej filmu przypisywano Janowi Pospieszalskiemu. Toż to istny męski szowinizm! No tak, ale feministki też są po tej słusznej stronie, a więc pewnie Ewa Stankiewicz to dla nich nie kobieta.
A więc agent Smith odnosząc coraz większe sukcesy zaczął sięgać po brutalniejsze metody. Teraz postanowił pokazać Ewie Stankiewicz, że w wirtualnej rzeczywistości nie ma dla niej miejsca. Gutek Film odmówił dystrybucji jej filmu fabularnego „Nie opuszczaj mnie”. Filmu o... miłości.
Pewien damski bokser i aktor w jednym, który zagrał w filmie pani Ewy epizodyczną rolę, pochylając się nad pobitą kobietą, skomentował to w ten sposób:
„Po tym filmie, który zrobiła pani Stankiewicz z Janem Pospieszalskim, ta decyzja wcale mnie nie dziwi. (...) Pani Ewie się to należy (...)”
Pani Ewo, niech pani najlepiej wytnie tę scenę ze swojego filmu i zastąpi tego pana innym aktorem. Do tej pory starałem się oddzielać jego durnowate wypowiedzi od działalności artystycznej. Teraz będę omijał filmy, w których gra główne role, szerokim łukiem. To samo dotyczy dzieł dystrybuowanych przez firmę Gutek Film.
Więcej informacji można znaleźć m.in. na stronach „Rzeczpospolitej” oraz na portalu „Fronda”.
- Panie Anderson, pan pójdzie z nami!
środa, 26 maja 2010
wtorek, 25 maja 2010
Z życia mikrobów XVII – Sowa Przemądrzała, a może Sów
Za górami, za lasami w pewnym kraju, w którym mnie nie ma i w którym nie bywam, a więc wszystko, co o nim piszę to pewnie plotki i bzdury wyssane z palca, mieszka sobie pewna Sowa Przemądrzała... A właściwie to „pewny” i nie „Przemądrzała”, tylko „Przemądrzały”. Bo to on jest i na dodatek ksiądz, a nie żadna księżniczka.
Otóż ów Sowa Przemądrzały odkrył wygodną formułę bywania w mediach publicznych. Wygodną dla siebie, trzeba dodać, bo innemu przysporzyłoby to od groma trudności i pewnie wielkiego bólu głowy. A więc ów Sów, tzn. ów Sowa odkrył, że jest go dwóch: jest ksiądz Sowa Przemądrzały i jest... nie, nie zgadłeś, Drogi Czytelniku, nie żadna księżniczka, tylko... obywatel Sowa Przemądrzały.
Nawet nie wiesz, jakie to genialne w swojej prostocie! Dajmy na to, kilku księży profesorów poparło w zbliżających się w owym kraju wyborach prezydenckich kandydata opozycji. Ksiądz Sowa Przemądrzały potępił ich w czambuł, bo któryś z duchownych powiedział, że tu chodzi o „większą wartość” i dlatego ten duchowny się miesza do polityki.
- „A ja pytam o jaką większą wartość” – ironizuje nasz genialny wynalazca albo może odkrywca. I zaraz odzywa się obywatel Sowa Przemądrzały:
- „Być może tym się różnimy, bo ja oddam głos na całkiem innego kandydata” – Wielkiego Marszałka Wybitnego.
I na wszelki wypadek dodaje, by się komuś nie pomyliło, kto mówi i co:
- „To jest decyzja obywatela” Sowy Przemądrzałego.
Jeśli, Drogi Czytelniku, masz już mały mętlik w głowie, to się nie przejmuj. Nie tylko Ty. Rozwiązanie bowiem genialne w prostocie, ale konsekwencje już tak jakby prostsze mniej. No bo, zastanówmy się tylko: Jeśli ten ksiądz albo może obywatel Sowa Przemądrzały występuje w telewizji, a ponoć występuje, to jak oni pokazują, że to mówi właśnie ksiądz, a nie obywatel i odwrotnie? Na dole ekranu pojawia się napis: „UWAGA! MÓWI KSIĄDZ!!”? A po chwili: „UWAGA! TERAZ MÓWI OBYWATEL SOWA PRZEMĄDRZAŁY!!”? A może kiedy go pokazują z lewej (nomen omen) strony to jest to obywatel, a kiedy z prawej (też nomen omen) to jest to ksiądz?
I jak obywatel Sowa Przemądrzały się zapatruje na to, że jego kandydat jest na bakier z nauką moralną Kościoła? Czy obywatel Sowa Przemądrzały ma na ten temat inny pogląd niż ksiądz Sowa Przemądrzały? A jeśli tak, to jak to godzą ze sobą? Nie godzą? Toczą spory? Czy tak wygląda typowy dialog między obywatelem a plebanem:
- Słuchaj, Kazek, musisz w swoim wyborze kandydata kierować się nauką moralną Kościoła. Nie możesz głosować na kogoś, kto popiera in vitro.
- Z całym szacunkiem, wielebny, ale nie żyjemy w średniowieczu. Tysiące matek czeka na dziecko, a nie może zajść w ciążę.
- Mogą zaadoptować dzieci, które straciły rodziców lub żyją w domu dziecka.
- Nie bądź śmieszny! One chcą mieć SWOJE dziecko!
- Wiesz, ja się nie chcę mieszać do polityki, ale...
- To się nie mieszaj! Wy, klechy, zawsze się wtryniacie tam, gdzie nie trzeba!
Epilog I
No, cóż... psychiatria ma na takie zjawisko swoją nazwę. Nie wiem tylko, czy Sowa Przemądrzały zdaje sobie z tego sprawę? Może jest już nawet za późno? I niestety nic się już nie da zrobić, tylko łagodnie uśmiechać i przytakiwać?
Epilog II
Jaki niemądry ten ksiądz Rydzyk, prawda? Wystarczyłoby, aby zastosował chwyt księdza (a może obywatela) Sowy Przemądrzałego i... mucha nie siada! Ksiądz Rydzyk mógłby powiedzieć, że ma odmienne poglądy od obywatela Rydzyka i nawet bliżej mu po drodze z księdzem Sową Przemądrzałym. A obywatel Rydzyk mógłby stanowczo odciąć się od wszelkiej działalności duszpasterskiej ojca dyrektora i... Chyba się pogubiłem... Wybaczą Państwo, ale udam się na spoczynek.
Otóż ów Sowa Przemądrzały odkrył wygodną formułę bywania w mediach publicznych. Wygodną dla siebie, trzeba dodać, bo innemu przysporzyłoby to od groma trudności i pewnie wielkiego bólu głowy. A więc ów Sów, tzn. ów Sowa odkrył, że jest go dwóch: jest ksiądz Sowa Przemądrzały i jest... nie, nie zgadłeś, Drogi Czytelniku, nie żadna księżniczka, tylko... obywatel Sowa Przemądrzały.
Nawet nie wiesz, jakie to genialne w swojej prostocie! Dajmy na to, kilku księży profesorów poparło w zbliżających się w owym kraju wyborach prezydenckich kandydata opozycji. Ksiądz Sowa Przemądrzały potępił ich w czambuł, bo któryś z duchownych powiedział, że tu chodzi o „większą wartość” i dlatego ten duchowny się miesza do polityki.
- „A ja pytam o jaką większą wartość” – ironizuje nasz genialny wynalazca albo może odkrywca. I zaraz odzywa się obywatel Sowa Przemądrzały:
- „Być może tym się różnimy, bo ja oddam głos na całkiem innego kandydata” – Wielkiego Marszałka Wybitnego.
I na wszelki wypadek dodaje, by się komuś nie pomyliło, kto mówi i co:
- „To jest decyzja obywatela” Sowy Przemądrzałego.
Jeśli, Drogi Czytelniku, masz już mały mętlik w głowie, to się nie przejmuj. Nie tylko Ty. Rozwiązanie bowiem genialne w prostocie, ale konsekwencje już tak jakby prostsze mniej. No bo, zastanówmy się tylko: Jeśli ten ksiądz albo może obywatel Sowa Przemądrzały występuje w telewizji, a ponoć występuje, to jak oni pokazują, że to mówi właśnie ksiądz, a nie obywatel i odwrotnie? Na dole ekranu pojawia się napis: „UWAGA! MÓWI KSIĄDZ!!”? A po chwili: „UWAGA! TERAZ MÓWI OBYWATEL SOWA PRZEMĄDRZAŁY!!”? A może kiedy go pokazują z lewej (nomen omen) strony to jest to obywatel, a kiedy z prawej (też nomen omen) to jest to ksiądz?
I jak obywatel Sowa Przemądrzały się zapatruje na to, że jego kandydat jest na bakier z nauką moralną Kościoła? Czy obywatel Sowa Przemądrzały ma na ten temat inny pogląd niż ksiądz Sowa Przemądrzały? A jeśli tak, to jak to godzą ze sobą? Nie godzą? Toczą spory? Czy tak wygląda typowy dialog między obywatelem a plebanem:
- Słuchaj, Kazek, musisz w swoim wyborze kandydata kierować się nauką moralną Kościoła. Nie możesz głosować na kogoś, kto popiera in vitro.
- Z całym szacunkiem, wielebny, ale nie żyjemy w średniowieczu. Tysiące matek czeka na dziecko, a nie może zajść w ciążę.
- Mogą zaadoptować dzieci, które straciły rodziców lub żyją w domu dziecka.
- Nie bądź śmieszny! One chcą mieć SWOJE dziecko!
- Wiesz, ja się nie chcę mieszać do polityki, ale...
- To się nie mieszaj! Wy, klechy, zawsze się wtryniacie tam, gdzie nie trzeba!
Epilog I
No, cóż... psychiatria ma na takie zjawisko swoją nazwę. Nie wiem tylko, czy Sowa Przemądrzały zdaje sobie z tego sprawę? Może jest już nawet za późno? I niestety nic się już nie da zrobić, tylko łagodnie uśmiechać i przytakiwać?
Epilog II
Jaki niemądry ten ksiądz Rydzyk, prawda? Wystarczyłoby, aby zastosował chwyt księdza (a może obywatela) Sowy Przemądrzałego i... mucha nie siada! Ksiądz Rydzyk mógłby powiedzieć, że ma odmienne poglądy od obywatela Rydzyka i nawet bliżej mu po drodze z księdzem Sową Przemądrzałym. A obywatel Rydzyk mógłby stanowczo odciąć się od wszelkiej działalności duszpasterskiej ojca dyrektora i... Chyba się pogubiłem... Wybaczą Państwo, ale udam się na spoczynek.
poniedziałek, 24 maja 2010
„Solidarni 2010” jutro w „Rzepie” – podaj dalej
Ponoć możni władcy mediów robili problemy z pokazywaniem reklamy filmu Ewy Stankiewicz „Solidarni” 2010, o czym informuje „Fronda”. Film ma się ukazać w ten wtorek w „Rzeczpospolitej”.
Podaj informację dalej. Zamieść na swojej stronie reklamowy klip. Niech możni władcy mediów zobaczą, że możemy się obejść bez nich. Niech wtorkowa „Rzepa” zniknie z kiosków i salonów prasowych wykupiona przez tych, którzy chcą mieć ten film na własność.
Podaj informację dalej. Zamieść na swojej stronie reklamowy klip. Niech możni władcy mediów zobaczą, że możemy się obejść bez nich. Niech wtorkowa „Rzepa” zniknie z kiosków i salonów prasowych wykupiona przez tych, którzy chcą mieć ten film na własność.
niedziela, 23 maja 2010
Powódź we Wrocławiu
Ci, którzy szukają informacji o powodzi we Wrocławiu lub chcieliby w jakiś sposób pomóc, najwięcej chyba dowiedzą się z blogu Wrocław z Wyboru, do którego link podała mi znajoma. Znajdą na nim dość szczegółową relację z tego, co się w danej chwili dzieje, jak również dzięki zamieszczanym tam ogłoszeniom będą mogli sami dostarczyć pomoc w określone miejsca. Jest m.in. organizowana zbiórka żywności. To chyba najprostsza z form wsparcia poszkodowanych i pracujących przy usuwaniu szkód, ale również bardzo potrzebna.
sobota, 22 maja 2010
Nasza powszednia apokalipsa
Gdyby to ktoś umieścił w powieści, stwierdzilibyśmy, że przesadził z nagromadzeniem tragicznych wydarzeń. A tymczasem to się dzieje naprawdę: katastrofa samolotu, w której giną najważniejsze osoby w państwie wraz z Prezydentem i jego małżonką, zaraz potem wybuch wulkanu, który paraliżuje loty nad całą Europą, teraz powodzie zagrażające kilku najważniejszym miastom w Polsce i zalewające domy oraz dobytek wielu ludzi, niespodziewany o tej porze śnieg w górach, grad wielkości wiśni, trąba powietrzna...
piątek, 21 maja 2010
Złotousty Bronisław o powodzi, część II
A nie mówiłem! A nie mówiłem! Nie trzeba było długo czekać i proszę!
„Oczywiście wszystko musi być pochodną realnych możliwości budżetu, ale będzie to limitowane skalą zjawiska. Im więcej zniszczeń, tym większy będzie wysiłek budżetu, albo będzie to trudniej realizować”
„W zeszłym roku powódź, w tym roku powódź, więc pewnie ludzie są już oswojeni, obyci z żywiołem”
Ludzie, zbierajcie to, opracowujcie, segregujcie, publikujcie! To nie może przepaść! Już nie mogę się doczekać listu, który ponoć każdy z nas ma otrzymać. Jakie tam będą mądrości!
„Oczywiście wszystko musi być pochodną realnych możliwości budżetu, ale będzie to limitowane skalą zjawiska. Im więcej zniszczeń, tym większy będzie wysiłek budżetu, albo będzie to trudniej realizować”
„W zeszłym roku powódź, w tym roku powódź, więc pewnie ludzie są już oswojeni, obyci z żywiołem”
(B.K.)
Ludzie, zbierajcie to, opracowujcie, segregujcie, publikujcie! To nie może przepaść! Już nie mogę się doczekać listu, który ponoć każdy z nas ma otrzymać. Jakie tam będą mądrości!
Z cyklu: Myszkując po Internecie
Na pohybel psom! Niech żyją koty!
Polecam na stronie „Frondy” znakomity felieton Pawła Milcarka poświęcony futrzakom w polskiej polityce: Dla wielbicieli kotów.
Zawsze uważałem i powtarzam, że psy są „odrażające, brudne, złe”. A przy tym służalcze. Obrzydlistwo!
PS
A skoro już o kotkach mowa, to warto jeszcze przeczytać i to: Bartoszewski leci w kotka.
Polecam na stronie „Frondy” znakomity felieton Pawła Milcarka poświęcony futrzakom w polskiej polityce: Dla wielbicieli kotów.
Zawsze uważałem i powtarzam, że psy są „odrażające, brudne, złe”. A przy tym służalcze. Obrzydlistwo!
PS
A skoro już o kotkach mowa, to warto jeszcze przeczytać i to: Bartoszewski leci w kotka.
czwartek, 20 maja 2010
Złotousty Bronisław
„Woda ma to do siebie, że się zbiera i stanowi zagrożenie, a potem spływa do głównej rzeki i do Bałtyku”.
Chyba najwyższy czas pilnie rejestrować, spisywać, zbierać i opracowywać złote myśli Złotoustego Bronisława. A potem wydać w opasłym (niewątpliwie będzie ich jeszcze więcej) tomie o złoconych brzegach i w dużym nakładzie, by każdy mógł postawić to wiekopomne dzieło na półce, biurku albo najlepiej domowym ołtarzu. Następne pokolenia bowiem nigdy by nam nie wybaczyły, gdyby taki skarb kultury narodowej uległ zagładzie i zapomnieniu w pomroce dziejów.
Nasłuchujmy więc pilnie! Trzymajmy dyktafon, notes, pióro, klawiaturę w pogotowiu!
(B.K.)
Chyba najwyższy czas pilnie rejestrować, spisywać, zbierać i opracowywać złote myśli Złotoustego Bronisława. A potem wydać w opasłym (niewątpliwie będzie ich jeszcze więcej) tomie o złoconych brzegach i w dużym nakładzie, by każdy mógł postawić to wiekopomne dzieło na półce, biurku albo najlepiej domowym ołtarzu. Następne pokolenia bowiem nigdy by nam nie wybaczyły, gdyby taki skarb kultury narodowej uległ zagładzie i zapomnieniu w pomroce dziejów.
Nasłuchujmy więc pilnie! Trzymajmy dyktafon, notes, pióro, klawiaturę w pogotowiu!
wtorek, 18 maja 2010
Nasz wspaniały kandydat – Władysław Bronisławski (a może to był Bronisław Władysławski?)
Kłapouchy patrzył smętnie na rzekę. Nawet patyczków nie chciało mu się już wrzucać do wody. A poza tym trzeba by się było podnieść i pobiec na drugą stronę mostu, by zobaczyć czyj patyczek jest szybszy. Jednak oprócz niego na moście nie było nikogo, więc rozumiało się samo przez się, że zawsze jego patyczek był szybszy. Po co w takim razie wstawać? Po co wrzucać patyczki? Zresztą i tak padał deszcz i wszystko było już przemoknięte do suchej nitki. Woda na górze, woda na dole, a patyczki na mostku. I Kłapouchy też.
Oczywiście nie było mu dane kontemplować osobistej klęski w ciszy i spokoju. Bo niby dlaczego? Zaraz dało się słyszeć głos Prosiaczka:
- Kłapousiu, Kłapousiu! – wydzierał się mały przyjaciel Kubusia Puchatka.
Osiołek podniósł smutny wzrok. Ujrzał pocieszny obrazek: Prosiaczek biegł co rusz potykając się w za dużych niebieskich kaloszach i raz niewiele brakowało, a cały zniknąłby w wielkiej kałuży, gdyby nie gałązka rosnącego szczęśliwie nieopodal krzaka (tzn. krzak nie był z tego powodu szczególnie szczęśliwy), której się nasz mały bohater w porę uchwycił.
- Kłapousiu, Kłapousiu! Zbliżają się wybory! Wybory!
- Chyba raczej powódź – mruknął osiołek pod nosem.
- Wybory! Wybory! A Krzyś buduje platformę! – entuzjazmował się Prosiaczek.
- A nie arkę? – westchnął Kłapouchy.
- Barkę?
- Nie, arkę. A zresztą...
- Nie, nie! Platformę! Prawdziwą! I jest kandydat! Władysław Bronisławski!
- Kandydat? Na co?
- Na rezydenta!
- O! A jakiego mocarstwa? – osiołek nie potrafił ukryć sarkazmu udając zainteresowanie. Ale Prosiaczek i tak go nie wyczuł.
- Moczarstwa? Nie! Nasz! Nasz prawdziwy kandydat! Jedyny! I jestem w komitecie!!
- Komitecie? – tym razem Kłapouchy się zaniepokoił nie na żarty.
- Taaak! Morowym!
- Chyba honorowym?
- Morowym! Morowym, bo z nas morowe chłopaki są! Tak powiedział Krzyś.
Kłapouchemu Prosiaczek bardziej wyglądał na świnkę niż na chłopaka, ale tym razem nic nie powiedział.
- I Krzyś mówi, że ty też jesteś zaproszony do Komitetu Morowego naszego kandydata Bronisława Władysławskiego!
- Wiesz, Prosiaczku... – Kłapouchy jakoś podejrzanie bardzo szybko się podniósł na cztery nogi – właśnie sobie przypomniałem, że rozwiesiłem pranie, a tu tak leje!
- Ale...
- Wszystko w swoim czasie, Prosiaczku. Wszystko w swoim czasie...
Mały przyjaciel Kubusia Puchatka nie zdążył już nic więcej powiedzieć, albowiem Kłapouchy pędząc cwałem zniknął w chaszczach i ostach Stumilowego Lasu. Nawet się po nim nie kurzyło, bo przecież padał deszcz i było błoto, i pełno kałuż.
Oczywiście nie było mu dane kontemplować osobistej klęski w ciszy i spokoju. Bo niby dlaczego? Zaraz dało się słyszeć głos Prosiaczka:
- Kłapousiu, Kłapousiu! – wydzierał się mały przyjaciel Kubusia Puchatka.
Osiołek podniósł smutny wzrok. Ujrzał pocieszny obrazek: Prosiaczek biegł co rusz potykając się w za dużych niebieskich kaloszach i raz niewiele brakowało, a cały zniknąłby w wielkiej kałuży, gdyby nie gałązka rosnącego szczęśliwie nieopodal krzaka (tzn. krzak nie był z tego powodu szczególnie szczęśliwy), której się nasz mały bohater w porę uchwycił.
- Kłapousiu, Kłapousiu! Zbliżają się wybory! Wybory!
- Chyba raczej powódź – mruknął osiołek pod nosem.
- Wybory! Wybory! A Krzyś buduje platformę! – entuzjazmował się Prosiaczek.
- A nie arkę? – westchnął Kłapouchy.
- Barkę?
- Nie, arkę. A zresztą...
- Nie, nie! Platformę! Prawdziwą! I jest kandydat! Władysław Bronisławski!
- Kandydat? Na co?
- Na rezydenta!
- O! A jakiego mocarstwa? – osiołek nie potrafił ukryć sarkazmu udając zainteresowanie. Ale Prosiaczek i tak go nie wyczuł.
- Moczarstwa? Nie! Nasz! Nasz prawdziwy kandydat! Jedyny! I jestem w komitecie!!
- Komitecie? – tym razem Kłapouchy się zaniepokoił nie na żarty.
- Taaak! Morowym!
- Chyba honorowym?
- Morowym! Morowym, bo z nas morowe chłopaki są! Tak powiedział Krzyś.
Kłapouchemu Prosiaczek bardziej wyglądał na świnkę niż na chłopaka, ale tym razem nic nie powiedział.
- I Krzyś mówi, że ty też jesteś zaproszony do Komitetu Morowego naszego kandydata Bronisława Władysławskiego!
- Wiesz, Prosiaczku... – Kłapouchy jakoś podejrzanie bardzo szybko się podniósł na cztery nogi – właśnie sobie przypomniałem, że rozwiesiłem pranie, a tu tak leje!
- Ale...
- Wszystko w swoim czasie, Prosiaczku. Wszystko w swoim czasie...
Mały przyjaciel Kubusia Puchatka nie zdążył już nic więcej powiedzieć, albowiem Kłapouchy pędząc cwałem zniknął w chaszczach i ostach Stumilowego Lasu. Nawet się po nim nie kurzyło, bo przecież padał deszcz i było błoto, i pełno kałuż.
poniedziałek, 17 maja 2010
Skandaliczna konwencja wyborcza prezesa Kaczyńskiego
Na początku wszystko wyglądało dobrze, nawet bardzo dobrze. Pomysł, by spotkanie komitetu honorowego Jarosława Kaczyńskiego odbyło się w Łazienkach, był znakomity. W końcu było to nawiązanie do tradycji, a przy tym miejsce godne tak godnego kandydata oraz tak szlachetnych i godnych ludzi, którzy zdecydowali się go poprzeć. Komitet honorowy był przy tym ogromny, a składał się z wybitnych autorytetów, artystów i myśliwców... tzn... myślicieli.
Niestety pierwszą wpadkę zaliczył już sam kandydat. Dziękując za szalik otrzymany od europosła Ziobry, ucieszył się, że darczyńca nie jest Szkotem albo co gorsza Krakusem lub Poznaniakiem.
Potem już było coraz gorzej. Pewien sędziwy profesor (prawdziwy, a nie wymyślony, co i tak niewiele w całej sprawie zmienia) powiedział, że tylko człowiek, który jest kawalerem, a nie dzieciorobem – co było niecnym nawiązaniem do licznej rodziny kontrkandydata – może zostać prezydentem Polski w tak trudnych czasach. Dodał też, że to dlatego przecież księża nie mają dzieci, by mogli tym bardziej poświęcić się służbie innym. I właśnie Jarosław Kaczyński jest takim człowiekiem, który oddał całe swoje życie, całe swoje serce służąc Polsce. A kontrkandydat może co najwyżej zająć się hodowlą zwierząt futerkowych, bo na to akurat powinno mu jeszcze trochę czasu starczyć. Gestykulując zamaszyście wspomniał też coś o Ruandzie, Burundi, Bułgarii oraz Rumuni w dość niepochlebnym dla tych krajów i kontrkandydata kontekście.
Po sędziwym profesorze głos zabrał wybitny reżyser, który zagrzmiał, że oto w Polsce toczy się wojna domowa, a przeciwnik nie przebiera w środkach i że ma za sobą większość mediów. Wezwał on jedną ze stacji telewizyjnych do poparcia kandydata PiS-u i wyraził nadzieję, że akurat jej dziennikarze nie ulegną powszechnemu amokowi i o kandydacie PiS-u będą wypowiadać się prawdziwie.
Po wybitnym reżyserze...
Następnego dnia w mediach i w całej Polsce rozpętało się piekło. Wybitni intelektualiści, organizacje studenckie, parlamentarzyści zbierali listy podpisów z przeprosinami dla obywateli Ruandy, Burundi, Bułgarii i Rumuni. Premier osobiście udał się do ambasad wyżej wymienionych krajów, by wyrazić ubolewanie w związku ze skandaliczną wypowiedzią członka komitetu honorowego jednego z kandydatów na prezydenta. „Nie usprawiedliwia go ani wiek, ani tytuł profesorski, ani okoliczności” – powiedział na krótkim spotkaniu z mediami.
Rady miejskie Krakowa i Poznania uznały Jarosława Kaczyńskiego za „persona non grata”. Mieszkańcy województw krakowskiego i poznańskiego słali masowe protesty do komitetów wyborczych PiS-u. Wojewodowie wystosowali sformułowane w ostrym tonie pisma na ręce przedstawicieli komitetu wyborczego Jarosława Kaczyńskiego. Znani posłowie, senatorowie oraz członkowie PiS-u musieli chyłkiem przemykać się ulicami, by nie oberwać zgniłymi jajami i pomidorami od przechodniów.
W mediach wybitne autorytety moralne i intelektualiści z oburzeniem wypowiadali się o języku nienawiści uprawianym przez zwolenników Kaczyńskiego. „Skoro to wojna domowa, to czy mam już ustawić w swoim oknie karabin maszynowy, przygotować butelki z benzyną, zacząć budować barykady?” – pytała retorycznie znana publicystka. „Czy komitet honorowy prezesa PiS przygotował już listy proskrypcyjne przeciwników do rozwałki? Czy mam się już zacząć ukrywać?” – wtórował jej inny wybitny dziennikarz odgarniając z czoła blond grzywkę.
Wyobrażacie to sobie? Ja nawet nie próbuję.
Niestety pierwszą wpadkę zaliczył już sam kandydat. Dziękując za szalik otrzymany od europosła Ziobry, ucieszył się, że darczyńca nie jest Szkotem albo co gorsza Krakusem lub Poznaniakiem.
Potem już było coraz gorzej. Pewien sędziwy profesor (prawdziwy, a nie wymyślony, co i tak niewiele w całej sprawie zmienia) powiedział, że tylko człowiek, który jest kawalerem, a nie dzieciorobem – co było niecnym nawiązaniem do licznej rodziny kontrkandydata – może zostać prezydentem Polski w tak trudnych czasach. Dodał też, że to dlatego przecież księża nie mają dzieci, by mogli tym bardziej poświęcić się służbie innym. I właśnie Jarosław Kaczyński jest takim człowiekiem, który oddał całe swoje życie, całe swoje serce służąc Polsce. A kontrkandydat może co najwyżej zająć się hodowlą zwierząt futerkowych, bo na to akurat powinno mu jeszcze trochę czasu starczyć. Gestykulując zamaszyście wspomniał też coś o Ruandzie, Burundi, Bułgarii oraz Rumuni w dość niepochlebnym dla tych krajów i kontrkandydata kontekście.
Po sędziwym profesorze głos zabrał wybitny reżyser, który zagrzmiał, że oto w Polsce toczy się wojna domowa, a przeciwnik nie przebiera w środkach i że ma za sobą większość mediów. Wezwał on jedną ze stacji telewizyjnych do poparcia kandydata PiS-u i wyraził nadzieję, że akurat jej dziennikarze nie ulegną powszechnemu amokowi i o kandydacie PiS-u będą wypowiadać się prawdziwie.
Po wybitnym reżyserze...
Następnego dnia w mediach i w całej Polsce rozpętało się piekło. Wybitni intelektualiści, organizacje studenckie, parlamentarzyści zbierali listy podpisów z przeprosinami dla obywateli Ruandy, Burundi, Bułgarii i Rumuni. Premier osobiście udał się do ambasad wyżej wymienionych krajów, by wyrazić ubolewanie w związku ze skandaliczną wypowiedzią członka komitetu honorowego jednego z kandydatów na prezydenta. „Nie usprawiedliwia go ani wiek, ani tytuł profesorski, ani okoliczności” – powiedział na krótkim spotkaniu z mediami.
Rady miejskie Krakowa i Poznania uznały Jarosława Kaczyńskiego za „persona non grata”. Mieszkańcy województw krakowskiego i poznańskiego słali masowe protesty do komitetów wyborczych PiS-u. Wojewodowie wystosowali sformułowane w ostrym tonie pisma na ręce przedstawicieli komitetu wyborczego Jarosława Kaczyńskiego. Znani posłowie, senatorowie oraz członkowie PiS-u musieli chyłkiem przemykać się ulicami, by nie oberwać zgniłymi jajami i pomidorami od przechodniów.
W mediach wybitne autorytety moralne i intelektualiści z oburzeniem wypowiadali się o języku nienawiści uprawianym przez zwolenników Kaczyńskiego. „Skoro to wojna domowa, to czy mam już ustawić w swoim oknie karabin maszynowy, przygotować butelki z benzyną, zacząć budować barykady?” – pytała retorycznie znana publicystka. „Czy komitet honorowy prezesa PiS przygotował już listy proskrypcyjne przeciwników do rozwałki? Czy mam się już zacząć ukrywać?” – wtórował jej inny wybitny dziennikarz odgarniając z czoła blond grzywkę.
Wyobrażacie to sobie? Ja nawet nie próbuję.
niedziela, 16 maja 2010
Dwa światy
Kiedy kandydat jednej partii mówi o porozumieniu, o kompromisie, o tym, że Polska jest najważniejsza, wspierający kandydata partii miłości bredzą o wojnie domowej, „genie agresji”, nekrofilii, hodowcach zwierząt futerkowych, łapkach chomika, „kandydacie specjalnej troski”...
Wybór należy do ciebie.
Wybór należy do ciebie.
sobota, 15 maja 2010
Już tylko sex, drugs and... alkohol?
Długo krążyłem wokół tej powieści nim zdecydowałem się po nią sięgnąć. Intrygowała mnie okładka, związek autora z pismem „44” oraz informacje, które mogłem znaleźć w Internecie. Fragment jego najnowszej prozy przeczytany w drugim numerze „Czwórek” zdecydował, że w końcu zabrałem się do lektury. Książkę przeczytałem w jeden dzień, zapominając o innych obowiązkach. Jedno jest więc pewne: autor „Śladów” potrafił tak skonstruować swoją opowieść, by zaintrygować czytelnika od pierwszej do ostatniej linijki.
Jest to powieść jak najbardziej współczesna, która mówi mi coś o doświadczeniu pokolenia dorastającego w momencie przełomu, jaki nastąpił po „okrągłym stole”. Z tego być może też względu moim pierwszym odruchem było upewnienie się, czy trzymam w ręku faktycznie książkę Sebestiana Reńcy. Klimat, sposób opisywania rzeczywistości, małomiasteczkowa atmosfera, typ bohaterów nasunęły mi bowiem skojarzenia z Wojciechem Chmielewskim. Zresztą nie tylko pierwsze strony przywodzą na myśl autora „Brzytwy”. Odnalazłem w „Śladach” parę innych rzeczy, które tych autorów – przy widocznych też różnicach – w jakiś sposób łączą, być może stanowią oznakę jakiejś pokoleniowej tożsamości albo po prostu podobną poetykę, zbliżony punkt patrzenia na rzeczywistość (Chmielewski jest od Reńcy jednak 7 lat starszy).
W obu przypadkach jest to pokazywanie rzeczywistości bez „lukru”, brutalne, pozbawione złudzeń, nie uciekające od drastycznych scen. Można by to określić jako „sex, drugs and... alkohol”, choć i rockandroll też by się znalazł. W zasadzie w całej powieści Reńcy prawie, z nielicznymi wyjątkami, nie ma postaci jednoznacznie pozytywnej, każdy jest w jakiś sposób utytłany w błocie, jeśli nie po prostu w gównie. Każdy nosi w sobie skazę. Nawet jeśli o niej nie wiemy, to może ją ukrywa. W tej samej osobie dobro miesza się w różnych proporcjach ze złem. W końcu nawet główny bohater, czyniąc jednocześnie dobro dla kogoś innego, porzuca osobę, która akurat potrzebuje wyjątkowej troski, bezinteresownej miłości i czułości. Trudno więc jego postępowanie przyjąć z całkowitą aprobatą, usprawiedliwić, powiedzieć, że nastąpiło jakieś nagłe „nawrócenie”, gwałtowna duchowa przemiana, zdecydowany przełom, oddzielenie dobra od zła obosiecznym mieczem.
Mógłbym oczywiście, pisząc o obu prozaikach, przywołać nazwisko Hłaski, ale nie oddałbym im w pełni sprawiedliwości. Inną bowiem wspólną cechą, jaką dostrzegam, jest mieszanie niemal naturalistycznych obrazów polskiej codzienności z elementami fantastyki. U Reńcy te wątki fantastyczne są dwojakiego rodzaju: wkraczanie świata nadprzyrodzonego w rzeczywistość namacalną oraz nakładanie się lub przenikanie nawzajem dwóch lub nawet kilku różnych wymiarów czasowych. To z kolei w przypadku autora „Śladów” również rys przypominający mi prozę Tadeusza Konwickiego, choć bez typowej dla tego ostatniego dawki specyficznego humoru.
Widzę także jeszcze jedną cechę wspólną, łączącą się również z poprzednią: obecność wątku religijnego, ale obecnego w taki sposób, by czytelnik nie czuł, że jest przez pisarza nawracany czy pouczany. Nie jest to bynajmniej proza dydaktyczna, choć sporo tutaj gorzkich słów pod adresem współczesności. Stosunek bohaterów „Śladów” do religii, do duchowieństwa nie jest wcale jednoznacznie przychylny. Bywa wrogi, obojętny, a nawet jeśli odnosi się z jakąś dozą sympatii do Kościoła, to brak w nim oznak zaangażowania, skłonności do praktyk religijnych, choćby tak prostych, jak regularne uczęszczanie na Mszę św. Jednocześnie czujemy, że to właśnie chrześcijaństwo jest tym, co stanowi alternatywę dla życia pełnego pustki, pozbawionego autentycznej miłości, której bohaterowie tej powieści poszukują. Nie ma tutaj jednakże łatwych pocieszeń. Bohaterscy obrońcy Saragossy z opowiadania księdza przegrywają, choć to przecież „Generalissima Matka Boska (...) dowodziła obroną”. Jednak z drugiej strony to właśnie Jej polski żołnierz, wróg bohaterskich obrońców miasta, zawdzięcza ocalenie. A w innej opowieści to krzyż broni uciekających Żydów przed zagładą. Ojciec jednego z bohaterów, dawny komunistyczny aparatczyk, instynktownie niemal sięga po Biblię zbliżając się do kresu swojego życia.
Odnajduję w powieści Sebastiana Reńcy powinowactwo z jeszcze jednym autorem – z Józefem Mackiewiczem. I nie tylko chodzi tutaj o tematykę kresową czy realizm. Szczególnie jest to widoczne w wielowątkowości tej powieści, w chęci przedstawienia szerszej panoramy losów różnych bohaterów i na różnych poziomach czasowych oraz przestrzennych. Co w tak szczupłej objętościowo książce – całość liczy około 190 stron – jest zabiegiem odrobinę karkołomnym, aczkolwiek nie znaczy to, że kompletnie nieudanym. Powiedziałbym nawet, że nadaje powieści rozmachu i wielowymiarowości.
Tytułowe „Ślady” to nie tylko nietrwałe odciski stóp pozostawione przez bohaterów na śniegu, ale także ślady przeszłości, na które chcąc nie chcąc natykamy się w naszej współczesności, to również strzępy dawnej Rzeczpospolitej, to echa i cienie losów i zmagań naszych przodków, które określają w jakiś sposób to, kim jesteśmy i jak żyjemy dzisiaj; które stanowią dla nas niejednokrotnie wyzwanie, domagają się naszej odpowiedzi. Nawet jeśli tego sami nie dostrzegamy. Nawet jeśli sami nie zastanawiamy się, co my zostawimy po sobie następnym pokoleniom.
Można by czepiać się i doszukiwać słabości debiutanckiej powieści Reńcy. Nie będę się nimi zajmował. Wiem jednak jedno, korekta powinna dostać po łapkach, zwłaszcza za błąd ortograficzny na stronie 22.
PS
Powyższe refleksje z lektury spisywałem jeszcze jakiś czas przed katastrofą smoleńską. Nie poruszyłem w swoim omówieniu wątku obrazu młodzieży polskiej, jaki naszkicował w powieści Reńca, choć stanowi on istotny komponent „Śladów”. Dni żałoby narodowej pokazały nam – oprócz innych spraw – wizerunek młodzieży odmienny od czarnej wizji ćpających, uprawiających szybki i wyuzdany seks oraz odurzających się alkoholem wyrostków, jakich przedstawił autor. Z różnych rozmów dowiedziałem się, że nie tylko dla mnie dużym zaskoczeniem była widoczna w dniach po katastrofie obecność harcerzy. Wydawało się, że harcerstwo to coś, co nie może być „cool”, co wśród młodych uchodzi za obciach, przedmiot kpinek i żartów. A tymczasem...
Sebastian Reńca, Ślady, Warszawa 2009
piątek, 14 maja 2010
Z życia mikrobów XVI – Łapki chomika, czyli koniec okresu ochronnego
Najpierw Wielki Marszałek Wybitny i Premier Prymus spotkali się z Arcychamem Rzeczypospolitej. Spotkanie było tajne, ale i tak wścibscy dziennikarze bulwarówek skądś dostali cynk i fotografie ukazały się w prasie.
- Dobra – powiedział Premier Prymus – spuszczamy. Ściągaj, Bronek.
- Nie ugryzie? – zaniepokoił się Wielki Marszałek Wybitny.
- Nas? Nie, no co ty! – odparł Premier Prymus.
- Na pewno?
- Uważać zawsze trzeba, ale jak go nie będziesz drażnił... Nie powinien kąsać pańskiej ręki. A poza tym, co ci pozostało? Wpadka za wpadką. A Entomolog nie da rady wszystkiego obrobić.
- Hmm... – kandydat nieco posmutniał.
- Nie przejmuj się, Bronek! Będzie dobrze. Sondaże są za tobą. Wielkie autorytety są za tobą. Poza tym czas kończyć okres ochronny.
- OK – Wielki Marszałek Wybitny niepewnie ściągnął kaganiec.
Arcycham Rzeczpospolitej kłapnął paszczęką z widoczną rozkoszą. Kandydat odruchowo się cofnął.
- Nie bój się. Daj mu cukierka i pogłaszcz.
Wielki Marszałek Wybitny drżącą ręką podał cukierka, którego zaraz upuścił. Arcycham chwycił łakoć w locie i pożarł z papierkiem. Oblizał się.
- Oj, Bronek, Bronek! – Premier Prymus podrapał Arcychama za uszkiem, pogłaskał po kudłatym łbie. – No, pogłaszcz go albo chociaż poklep, bo się jeszcze obrazi i nic z tego nie będzie.
Kandydat nieco trwożnie poklepał bestię delikatnymi pacnięciami, ale zaraz cofnął dłoń.
- Spuszczamy – Premier Prymus odpiął smycz i otworzył drzwi.
Bestia chwilę się zawahała. Popatrzyła to na Premiera Prymusa, to na Wielkiego Marszałka Wybitnego.
- No, już możesz! A biegnij, a kąsaj!
Hiena radośnie zamerdała ogonkiem i wybiegła na ulicę.
Nie trzeba było długo czekać. Wkrótce znowu było o niej głośno.
- Dobra – powiedział Premier Prymus – spuszczamy. Ściągaj, Bronek.
- Nie ugryzie? – zaniepokoił się Wielki Marszałek Wybitny.
- Nas? Nie, no co ty! – odparł Premier Prymus.
- Na pewno?
- Uważać zawsze trzeba, ale jak go nie będziesz drażnił... Nie powinien kąsać pańskiej ręki. A poza tym, co ci pozostało? Wpadka za wpadką. A Entomolog nie da rady wszystkiego obrobić.
- Hmm... – kandydat nieco posmutniał.
- Nie przejmuj się, Bronek! Będzie dobrze. Sondaże są za tobą. Wielkie autorytety są za tobą. Poza tym czas kończyć okres ochronny.
- OK – Wielki Marszałek Wybitny niepewnie ściągnął kaganiec.
Arcycham Rzeczpospolitej kłapnął paszczęką z widoczną rozkoszą. Kandydat odruchowo się cofnął.
- Nie bój się. Daj mu cukierka i pogłaszcz.
Wielki Marszałek Wybitny drżącą ręką podał cukierka, którego zaraz upuścił. Arcycham chwycił łakoć w locie i pożarł z papierkiem. Oblizał się.
- Oj, Bronek, Bronek! – Premier Prymus podrapał Arcychama za uszkiem, pogłaskał po kudłatym łbie. – No, pogłaszcz go albo chociaż poklep, bo się jeszcze obrazi i nic z tego nie będzie.
Kandydat nieco trwożnie poklepał bestię delikatnymi pacnięciami, ale zaraz cofnął dłoń.
- Spuszczamy – Premier Prymus odpiął smycz i otworzył drzwi.
Bestia chwilę się zawahała. Popatrzyła to na Premiera Prymusa, to na Wielkiego Marszałka Wybitnego.
- No, już możesz! A biegnij, a kąsaj!
Hiena radośnie zamerdała ogonkiem i wybiegła na ulicę.
Nie trzeba było długo czekać. Wkrótce znowu było o niej głośno.
poniedziałek, 10 maja 2010
Sztuka (pojednania)
DEMON PATRIOTYZMU SIĘ BUDZI
CZYLI
NIENAWIŚĆ
ALBO
WYKLUCZENI
Dramat w trzech odsłonach
Odsłona I
Redakcja Gazety Wybitnej. Biurka, komputery, laptopy, uwijający się wybitni dziennikarze. Na niektórych ekranach można dostrzec obrazy samochodów pogrzebowych wiozących trumny. Na innych fragmenty różnych tekstów – właśnie powstających wybitnych artykułów. Po lewej stronie, naprzeciw widowni otwarte okno. Za oknem noc, tylko w oddali widać charakterystyczny blask tysięcy żarzących się zniczy. Pod oknem worki z piaskiem. Oparte na nich potężne działo laserowe w kształcie pióra. Celownik działa ustawiony na żarzącą się ognistą plamę. Do działa umocowany jest wygodny fotel. Fotel jest obecnie pusty.
Po prawej stronie, naprzeciw widowni otwarte drzwi, które wiodą na korytarz i zapewne do innych pomieszczeń redakcji. Na korytarzu widać fragment maszyny z napojami. Od czasu do czasu ktoś podchodzi, wrzuca monetę, odbiera puszkę napoju, przechodzi.
Po lewej i prawej stronie sceny drzwi. Wybitni redaktorzy wchodzą i wychodzą. Po prawej stronie obok drzwi drugie okno. Pod nim też worki z piaskiem i biurko zasłane papierami, stosem starych gazet. Wśród nich laptop, jakiś plastykowy kubek. Rozrzucone długopisy.
Pośrodku sceny, pomiędzy biurkami, mały okrągły stół. Przy nim cztery fotele. Na stole kilka butelek wody mineralnej, szklanki, kruche ciasteczka w przezroczystej miseczce.
Na ścianach korkowe i białe tablice, na nich jakieś wykresy, wycinki z gazet, zdjęcia, kopie tekstów, rysunki satyryczne, układ nowej Gazety Wybitnej.
Z lewej strony wchodzi Wybitna Pisarka z Wybitnym Intelektualistą.
WYBITNA PISARKA (roztrzęsiona, drży jej głos, drżą ręce, w ogóle cała drży) Boję się... boję się... ta żałoba...
WYBITNY INTELEKTUALISTA Ależ niech się pani uspokoi. Tutaj jest pani bezpieczna. Wśród swoich (robi gest dłonią pokazując pokój redakcji i uwijających się dziennikarzy).
WYBITNA PISARKA (nerwowo oddychając, w spazmach) Boję się, boję się... te tłumy... ten demon... demon patriotyzmu... on się... budzi...
WYBITNY INTELEKTUALISTA (podchodząc do stolika.) Niech pani usiądzie. (Wybitna Pisarka siada posłusznie). O, proszę... (nalewa wodę do szklanki) To powinno pani trochę pomóc (podaje).
WYBITNA PISARKA (drżącymi dłońmi przykłada szklankę do ust, słychać, jak zęby dzwonią o szkło, pije, nerwowo przełyka, stawia szklankę na stole) On... on się budzi... (histerycznie) budzi się!! Czy pan nic nie rozumie?!
WYBITNY INTELEKTUALISTA (spokojnie) Ależ tak! Tanatos, trumny, śmierć... To takie romantyczne... Ale też takie powierzchowne! Takie kiczowate! (wykrzywia się z niesmakiem). To minie, przejdzie!
W tym momencie poruszenie w redakcji. Wszyscy zastygają jak na komendę. W drzwiach naprzeciw widowni po prawej pojawia się dilofozaur jak z filmu „Park jurajski” Spielberga. Rozgląda się uważnie dookoła przez dłuższą chwilę. Jakby nasłuchuje przekrzywiając głowę, wącha. Martwa cisza. Dilofozaur cofa się i znika. W drzwiach widać, że za nim przemykają inne dinozaury. Słychać ich stłumiony tupot. Kiedy ostatni z nich znika, w redakcji panuje jeszcze przez chwilę cisza, potem następuje stłumione westchnienie ulgi i wszystko wraca do normy.
WYBITNA PISARKA Ale ta żałoba! Ta... (z wyraźnym obrzydzeniem) narodowa... żałoba!
WYBITNY INTELEKTUALISTA (wzdychając) Tak, tak... Istny karnawał żałoby! To takie prostackie! Takie banalne. My tego demona, tego upiora... przebijemy osinowym kołkiem... jego kości... zaorzemy pługiem,
Z dali słychać przytłumione odległością: „Booooże coooś Pooolskę przeeez taaak liiiiczne wieeeeki...”
WYBITNA PISARKA (zatykając uszy, łkając) Nie! Nie! Nieeeee!!! Ja tego nie wytrzymam!
WYBITNY INTELEKTUALISTA (chwytając ją za ręce, potrząsając nią, krzyczy) Niech się pani uspokoi, niech się pani wreszcie uspokoi! To minie! Niech się pani uspokoi!!!
Śpiew za oknem, płacz Wybitnej Pisarki i krzyki Wybitnego Intelektualisty zagłusza coraz głośniejsza muzyka hip-hop. Z prawej strony wchodzi Wybitny Autorytet Moralny. Wybitny Autorytet Moralny ma na oko 80-90 lat. Jest to wysoki mężczyzna ubrany w koszulkę, na której widnieje duży napis: „NIE PŁAKAŁEM PO PREZYDENCIE” i rysunek spadającego samolotu. Nosi on, a właściwie od czasu do czasu podciąga szerokie, spadające z tyłka spodnie pokazujące bokserki w kwiatki, na głowie odwrócona daszkiem do tyłu bejzbolówka. Porusza się w rytm muzyki.
WYBITNY AUTORYTET MORALNY (wykonuje typowe dla hip-hopowych muzyków gesty rękami, skanduje) Jo-jo! Po-li-ty-czna pe-do-filia! Pa-trio-ty-czna ne-kro-filia! Jo-jo! Po-li-ty-czna pe-do-filia! Pa-trio-ty-czna ne-kro-filia! Jo-jo!
WYBITNY INTELEKTUALISTA (zdumiony, z początku zamiera, podobnie jak Wybitna Pisarka) Ależ... profesorze!
WYBITNY AUTORYTET MORALNY (przemieszczając się w kierunku drzwi po lewej) Je-je! Dy-plo-ma-tołki! Wy-wi-ja-ją fi-kołki! Je-je! Fi-ku-mi-ku! Jo-jo! He-he!
WYBITNA PISARKA (znowu łkając) Panie profesorze! Panie profesorze!
WYBITNY AUTORYTET MORALNY (nie słuchając) Pa-trio-ty-czna ne-kro-filia! Po-li-ty-czna pe-do... (znika za drzwiami).
Muzyka cichnie. Tymi samymi drzwiami, którymi wyszedł Wybitny Autorytet Moralny, wchodzi Wybitny Dziennikarz.
WYBITNY DZIENNIKARZ (trzymając w ręku list, który otwiera w trakcie mówienia) No, widzę, że profesor nam młodnieje w oczach! Zdaje się przeżywać drugą młodość. I to znakomite poczucie humoru!
WYBITNY INTELEKTUALISTA Ależ...
WYBITNY DZIENNIKARZ Ależ co? Proszę pana! My nie możemy im pozwolić, by wykorzystali tę tragedię politycznie. Po prostu nie możemy.
WYBITNY INTELEKTUALISTA Ale ta forma, ten styl!
WYBITNY DZIENNIKARZ No właśnie! Ta ich (krzywi się z niesmakiem) forma!
WYBITNY INTELEKTUALISTA Ale ja mówię o...
WYBITNY DZIENNIKARZ (machając niecierpliwie ręką, jakby się odganiał od muchy) Proszę pana! My im (wskazuje listem na okno) nie możemy pozwolić na tę nienawiść, na ten festiwal ksenofobii! Przecież oni już obwiniają naszego Wybitnego Premiera Prymusa! (zza okna słychać z oddali: „Wieczne odpoczywanie...”) O! Słyszy pan to? My, my musimy zachować umiar, wykazać się tolerancją... I nikt, nikt nie może niszczyć jedności, jaka... (zaskoczony zaczyna czytać list, na który właśnie rzucił okiem).
WYBITNA PISARKA (która cały czas cichutko szlochała) Nie! Nie! Ja tego nie wytrzymam! Boję się!
WYBITNY DZIENNIKARZ (czytając list, nieco nieobecnym głosem) O! A ta pani się boi...
Wybitna Pisarka cała się trzęsie targana szlochem. Wybitny Intelektualista próbuje ją uspokoić. Wybitny Dziennikarz blednie w trakcie lektury.
WYBITNY DZIENNIKARZ (w furii, krzyczy) O, nie!! O, nic z tych rzeczy! Ja nie pozwolę! Nie pozwolę szantażować się tą trumną! Nie-po-zwo-lę! (rzuca list na biurko pod oknem po prawej stronie, siada, zaczyna szybko stukać w klawisze laptopa).
Drzwiami po prawej wchodzi Wielki Marszałek Wybitny. Otacza go wianuszek dziennikarek. Dziennikarki chichoczą najwidoczniej czymś rozbawione. Wielki Marszałek Wybitny ma wąsy, które co jakiś czas przygładza ruchem lewej ręki. Na nosie rogowe okulary, garnitur przepasany błękitną szarfą, prawa dłoń zatknięta wzorem Napoleona. Kroczy dostojnie w stronę drzwi po lewej.
DZIENNIKARKA I Panie Marszałku, ponoć znajdują jeszcze szczątki, fragmenty ubrania...
WIELKI MARSZAŁEK WYBITNY (dostojnym głosem, nie czekając, aż dziennikarka skończy) Proponowałbym nieco umiarkowania w tworzeniu atmosfery, że oto gdzieś tam odnaleziono jakiś strzępek ubrania, skrawek buta...
DZIENNIKARKA II Ale mówi się też, że nawet szczątki ciał...
WIELKI MARSZAŁEK WYBITNY (uśmiechając się z politowaniem, łagodnie) Proszę pani, proszę pani! To w gruncie rzeczy nie jest wielki problem. Jeden szczątek w błocie tu, drugi w glinie tam!
DZIENNIKARKA II I w wodzie...
WIELKI MARSZAŁEK WYBITNY (machając ręką lekceważąco, kontynuuje spokojnie, jakby bajkę opowiadał) I w wodzie albo w bagnie... Trzeba tę kwestię zakończyć z powagą i poszanowaniem.
DZIENNIKARKA III Panie marszałku, panie marszałku, a co sądzi pan o polsko-rosyjskim pojednaniu?
WIELKI MARSZAŁEK WYBITNY Ho, ho! Widzę, zadaje pani teraz bardzo poważne pytania. A więc, proszę pani...
Wielki Marszałek Wybitny wraz z wianuszkiem dziennikarek wychodzi.
WYBITNA PISARKA Ciała... demon... żałoba! Ja tego nie wytrzymam! Nie wytrzymam. Boję się!
WYBITNY INTELEKTUALISTA (ponownie nalewa wody do szklanki) Niech pani to wypije, niech pani ochłonie. Powtarzam pani: tutaj jest pani bezpieczna...
Jakby w odpowiedzi słychać dźwięk syren alarmowych. W redakcji Gazety Wybitnej powstaje panika. Dziennikarze nerwowo biegają dookoła. Niektórzy chronią się pod biurka. Wybitny Dziennikarz wstaje i biegnie do działa ustawionego w oknie. Sadowi się na fotelu, ustawia i reguluje parametry. Wybitna Pisarka histerycznie wrzeszczy. Wybitny Intelektualista próbuje przywołać ją do porządku policzkując. Wybitna Pisarka wrzeszczy jeszcze głośniej.
GŁOS Z GÓRY U-waga, u-waga! Nad-chodzi! Ko-ma 20. U-waga, u-waga! Nad-chodzi! De-mon 10, pa-trio 8, ty-zmu 44. U-waga, u-waga, nad-chodzi...
Do pokoju redakcji z lewej i prawej wbiegają dilofozaury. Jeden z nich ma na głowie odwróconą czapeczkę Wielkiego Autorytetu Moralnego. Słychać krzyk i wrzask. Wszyscy rzucają się do ucieczki. Jedno wielkie zamieszanie. Dilofozaury wskakują na biurka, przewracają komputery, potrącają krzesła, gonią dziennikarzy, rzucają się na histerycznie wrzeszczącą Wybitną Pisarkę. Syreny alarmowe cały czas wyją. Głos Z Góry nadaje komunikat. Jeden z dilofozaurów policzkuje histerycznie wrzeszczącego Wybitnego Intelektualistę. Mały dilofozaur opycha się ciasteczkami ze stołu. Wybitny Dziennikarz, na którego rzucają się dwa szczególnie zajadłe osobniki, ustawiwszy działo zdąża jeszcze wystrzelić w kierunku zniczy. Potężny snop światła. Słychać gigantyczny huk, w oddali widać błysk eksplozji, wszystko się trzęsie, drży w posadach. Światło gaśnie.
Odsłona II
Rynek starego miasta gdzieś w Polsce. Pod ratuszem tysiące płonących zniczy, narodowe flagi, zdjęcia ofiar katastrofy. Jest noc. Z sąsiednich restauracji, pubów i kafejek słychać głośny śmiech, odgłosy rozmów. Nie słychać tylko muzyki.
Do miejsca, w którym płoną znicze zbliżają się dwaj popularni prezenterzy telewizyjni. Ubrani po młodzieżowemu: bluzy z kapturem, dżinsy, sportowe buty, czapeczki z daszkiem. Zatrzymują się, patrzą z pogardą.
GMINNY Te, zobacz no!
FIGURANCKI He, he! Wysokie towarzystwo spadło. Ale obciach.
GMINNY Ta, te durne znicze i w ogóle. A znasz ten kawał: Jak znaleźli ciało prezydenta?
FIGURANCKI Hi, hi! Znam... Kartofel się up...
GMINNY (przerywając uderzeniem w ramię, nagle olśniony) Te, słuchaj no! Mam pomysł na piosenkę do programu.
FIGURANCKI Przydałoby się coś czadowego, bo wszyscy tylko ta żałoba i żałoba.
GMINNY Spoko, stary! Będzie o nas głośno. Początek mógłby być taki: „Po trupach...” (bierze go pod ramię i odchodzą chichocząc, omawiając tekst piosenki).
Odsłona III
Popołudnie. Cmentarz żołnierzy armii sowieckiej. Widać kilka grobów, płoną na nich znicze. W dali brama, po obu jej stronach na dużych postumentach stoją dwa sowieckie czołgi. W kierunku bramy odchodzi Wybitny Biskup w towarzystwie elegancko ubranych dostojników i ich ochroniarzy.
Na pierwszym planie dwie nastolatki: Kasia i Basia. Rozmawiają z dziennikarką telewizyjną. Wszystko filmuje kamera. Nieco z boku stoi nauczyciel, przysłuchuje się. Tu i ówdzie widać jeszcze kręcące się grupki młodych ludzi. Dziewczynki mówią jedna przez drugą, trajkoczą.
DZIENNIKARKA Dziewczynki, dlaczego przyszłyście dzisiaj właśnie tutaj, w ten piękny majowy dzień? (dzień w rzeczywistości jest pochmurny)
KASIA Przyszłyśmy tutaj, żeby oddać hołd...
BASIA Tak, właśnie... hołd... zapalić znicze...
KASIA bo chciałyśmy wyrazić naszą wdzięczność...
BASIA Właśnie, wdzięczność za wyzwolenie...
KASIA Bo to dobrzy chłopcy byli...
BASIA To znaczy, tata Krzyśka mówi, że oni jego babcię zgwałcili...
KASIA Ale tata Krzyśka jest głupi...
BASIA Właśnie, on ciągle Radia Mariana słucha...
KASIA Maryja!
BASIA Właśnie! I mówi, że tych żołnierzy to ludzie widłami i siekierami za te gwałty...
KASIA Ale to bzdury, bo oni przecież nas...
BASIA wyzwalali. A nasz pan od historii mówi, że oni...
KASIA też zniewoleni byli...
BASIA biedni byli, oni przecież nie chcieli...
KASIA I przecież ksiądz biskup mówił, że trzeba...
BASIA i ojciec, ten.. no... ojej... zapomniałam!
KASIA ojciec Gawron...
BASIA nie, Sroka chyba...
KASIA i jeszcze Wybitny Reżyser...
BASIA i Wybitny Aktor... i Wybitny Redaktor Naczelny też...
KASIA a pierwszego września to zapalimy świeczki na grobach żołnierzy Wermachtu...
BASIA bo oni też nie chcieli...
KASIA bo to chodzi o pojednanie...
BASIA I żeby nigdy już wojny nie było...
KASIA i my mamy taką inicjatywę...
BASIA żeby potem zapalić znicze 17 września na grobach wszystkich żołnierzy...
KASIA polskich, rosyjskich i niemieckich...
BASIA to będzie takie wielkie pojednanie...
KASIA między narodami...
KASIA taka nasza mała cegiełka, jak mówi nasz pan profesor...
BASIA taki wkład nasz...
BASIA takie...hi, hi...
KASIA Kochajmy się!
BASIA Właśnie, kochajmy się!
Słychać dźwięki poloneza. Dziewczynki biorą się za ręce i posuwają tanecznym krokiem w kierunku bramy. Nauczyciel bierze za rękę Dziennikarkę. Kamerzysta jedną z nastolatek. Za nimi postępują kolejne pary. Słońce wychodzi zza chmur. Na czołgach ukazują się aniołowie w bieli. Jeden z nich trzyma biało-czerwoną flagę, drugi czerwoną z sierpem i młotem. Dilofozaury i inne dinozaury uciekają w popłochu. Jest pięknie.
KURTYNA
Jak zwykle wszelkie podobieństwo do rzeczywistych postaci i zdarzeń jest czysto przypadkowe, a użycie cytatów absolutnie dowolne i samowolne oraz niepowiązane z realnie istniejącymi osobami.
Powyższy tekst jest wyłącznie reakcją mojej ograniczonej, chorobliwej i nieokrzesanej wyobraźni na skandaliczny film „Solidarni 2010”, który pokazał wypaczoną wizję rzeczywistości. Za tę wypaczoną wizję rzeczywistości słusznie został potępiony reżyser filmu Jan Pospieszalski... eee... to znaczy... on tak jakby nie jest... ten, tego... reżyserem... a przynajmniej nie głównym, bo głównym jest pani Ewa Stankiewicz... No tak, ale gdyby przyłożyć pani Stankiewicz, to... hmm... to ktoś mógłby zostać ogłoszony damskim bokserem... Chociaż z drugiej strony pewien damski bokser ostatnimi czasy przywalił pani Marcie Kaczyńskiej i jakoś nic mu się nie stało, wciąż go zapraszają, dają głos i żadna rada etyki nie potępia ani nie tępi... Ale ona sama sobie winna w końcu, to znaczy pani Kaczyńska, a nie rada, bo kto jej każe nosić takie nazwisko? Jak się tak nazwa, to pewnie nie jest już kobietą!
W każdym razie Jan Pospieszalski słusznie został potępiony, bo to on wszystkiemu winien i co zmontuje jakiś film lub relację, to od razu manipulacja i insynuacje, i jednostronna wizja rzeczywistości. Słusznie pewien parlamentarzysta burzył się w czasie jego programu „Warto rozmawiać” przynajmniej dwa razy i dopatrywał złowrogich intencji w sposobie montażu materiału filmowego.
A więc postanowiłem naprawić tę jednostronną wizję rzeczywistości, wyprostować to krzywe odbicie i pokazać drugą stronę medalu, no bo przecież nie drugie skrzydło ołtarza, i oddać głos też tej pokrzywdzonej i wykluczonej stronie, której pan Pospieszalski nie raczył uwzględnić. A przecież oni też mają swoje racje! To skandal, że w swoim filmie, który nie był tak naprawdę jego filmem, przedstawił ludzi chorych z nienawiści i bredzących coś o zamachu! Teraz cała prawda i tylko prawda zajaśnieje prawdziwym, nie sfałszowanym blaskiem!
Tak, zdaję sobie sprawę, że moja wizja ma niedociągnięcia i że nie uwzględniłem wszystkich szlachetnych i przepojonych miłością oraz tolerancją wypowiedzi, jak choćby tych o czarnym stroju Pana Prezesa i Mao Tse-Tungu czy innym Leninie, albo o zwłokach jako pociskach (zwłok jako pocisków wolno przecież używać tylko wówczas, gdy są to zwłoki niejako „salonowe”). Zabrakło też tych wszystkich mądrych porównań żałoby narodowej (nie wiem, czy słowo „narodowy” jest tutaj dopuszczalne) do żałoby po śmierci Michaela Jacksona lub Lady Di.
Tak, moja parszywa parodia rzeczywistości ma niedociągnięcia i niedoróbki, ale jestem gotów je poprawić i uzupełnić, gdyby jakaś rada lub inne szlachetne gremium mi je wytknęło, potępiło albo chciało pomóc skorygować je pod jej dyktando.
Tymczasem oznajmiam, że wszelkie prawa autorskie do powyższego i poniższego utworu, są zastrzeżone, a w przypadku komercyjnego wykorzystania, domagam się sowitych tantiem.
Z wyrazami szacunku,
Terezjusz
PS
Jeśli ktoś myśli, że jest mi do śmiechu, odpowiadam: nie jest.
niedziela, 9 maja 2010
Jeśli koniecznie musisz coś zapalić 9 maja...
lepiej już zapal papierosa. Zaszkodzisz tylko sobie.
I przypomnij sobie parę faktów. Jak choćby ten, że to m.in. w czasie wizyt w Związku Sowieckim hitlerowcy uczyli się, jak zakładać obozy koncentracyjne, które potem Armia Czerwona wyzwalała. Albo i ten, że to Stalin był najlepszym sojusznikiem Hitlera i bez wydajnej pomocy Związku Sowieckiego III Rzesza nie miałaby pewnie takich sukcesów w początkach II wojny światowej. I nie zapomnij o Polsce, dla której 9 maja 1945 roku oznaczał zwycięstwo jednego ze swoich okupantów.
A na stronie Frondy przeczytaj wywiad z Władimirem Bukowskim, jeśli masz jeszcze jakieś wątpliwości.
I przypomnij sobie parę faktów. Jak choćby ten, że to m.in. w czasie wizyt w Związku Sowieckim hitlerowcy uczyli się, jak zakładać obozy koncentracyjne, które potem Armia Czerwona wyzwalała. Albo i ten, że to Stalin był najlepszym sojusznikiem Hitlera i bez wydajnej pomocy Związku Sowieckiego III Rzesza nie miałaby pewnie takich sukcesów w początkach II wojny światowej. I nie zapomnij o Polsce, dla której 9 maja 1945 roku oznaczał zwycięstwo jednego ze swoich okupantów.
A na stronie Frondy przeczytaj wywiad z Władimirem Bukowskim, jeśli masz jeszcze jakieś wątpliwości.
piątek, 7 maja 2010
Czas rapujących staruszków?
Choć nie miałem złudzeń co do tego, jaka będzie reakcja „Salonu” na kandydaturę Jarosława Kaczyńskiego, to myślałem jednak, że przynajmniej część oponentów Braci po katastrofie smoleńskiej będzie ważyć słowa, że jednak uszanuje czyjąś żałobę i uczucia.
No cóż, widać Wielki Autorytet Moralny pozazdrościł sławy Figuranckim i innym Gminnym.
Pogratulować autorytetu.
No cóż, widać Wielki Autorytet Moralny pozazdrościł sławy Figuranckim i innym Gminnym.
Pogratulować autorytetu.
czwartek, 6 maja 2010
Będą państwo zadowoleeeeni II, czyli siła spokoju i umiaru
PO prezydent(a) popisał się ostatnio złotą myślą: „Sugerowałbym zachowanie umiaru w tworzeniu atmosfery, że oto gdzieś znaleziono kawałek ubrania. To nie jest wielki problem, trzeba z szacunkiem sprawę zakończyć”.
Z pewnością nie jest to „wielki problem” dla rodzin ofiar tej katastrofy, dla których zapewne nie jest też wielkim zmartwieniem fakt, że na miejscu smoleńskiej tragedii ludzie znajdują nie tylko rzeczy osobiste, ale również szczątki ludzkich ciał!
I pewnie nie należy się za bardzo martwić także tym, że Rosjanie sprzedają Polakom za 100 euro znalezione fragmenty polskiego samolotu.
Ani szczególnie nie powinna bulwersować nas wiadomość, że już po pogrzebach przywieziono szczątki 25 ofiar wypadku.
No, cóż... Parafrazując złotoustego klasyka polskiej myśli politycznej, chciałoby się złośliwie powiedzieć, że można być wysokim i mieć wąsy, ale trzeba jeszcze dorosnąć do stanowiska, do którego się aspiruje.
Chciałoby się... tylko, że w tym przypadku i w tej sytuacji jakoś nie jest mi do śmiechu.
Z pewnością nie jest to „wielki problem” dla rodzin ofiar tej katastrofy, dla których zapewne nie jest też wielkim zmartwieniem fakt, że na miejscu smoleńskiej tragedii ludzie znajdują nie tylko rzeczy osobiste, ale również szczątki ludzkich ciał!
I pewnie nie należy się za bardzo martwić także tym, że Rosjanie sprzedają Polakom za 100 euro znalezione fragmenty polskiego samolotu.
Ani szczególnie nie powinna bulwersować nas wiadomość, że już po pogrzebach przywieziono szczątki 25 ofiar wypadku.
No, cóż... Parafrazując złotoustego klasyka polskiej myśli politycznej, chciałoby się złośliwie powiedzieć, że można być wysokim i mieć wąsy, ale trzeba jeszcze dorosnąć do stanowiska, do którego się aspiruje.
Chciałoby się... tylko, że w tym przypadku i w tej sytuacji jakoś nie jest mi do śmiechu.
środa, 5 maja 2010
Nie zapalaj znicza na grobie okupanta!
Pomysł, by 9 maja na grobie żołnierzy sowieckich zapalić znicze, jest równie „świetny”, jak pomysł, by 17 września zapalić świeczki na grobach żołnierzy Związku Sowieckiego i III Rzeszy.
Od momentu katastrofy smoleńskiej mam wrażenie, jakbym znalazł się w samo rozwijającym się koszmarze sennym. Skąd oni biorą te swoje „pomysły”?
O sprawie więcej i sensownie pisze Łukasz Warzecha na swoim blogu w tekście Żadnych zniczy na grobach krasnoarmiejców.
Od momentu katastrofy smoleńskiej mam wrażenie, jakbym znalazł się w samo rozwijającym się koszmarze sennym. Skąd oni biorą te swoje „pomysły”?
O sprawie więcej i sensownie pisze Łukasz Warzecha na swoim blogu w tekście Żadnych zniczy na grobach krasnoarmiejców.
wtorek, 4 maja 2010
Dwa poziomy intelektualne
Sugerowanie, że na śp. Prezydenta RP ktoś mógł dokonać zamachu, to obciach, obłęd, oszołomstwo, moherowe berety, ciemnogród, teorie spiskowe, seans nienawiści, jednym słowem – wielki skandal.
Insynuowanie, że śp. Prezydent RP, wywierając naciski na pilotów, mógł spowodować katastrofę samolotu, która pochłonęła życie jego współpasażerów i załogi, to dopiero zadanie prawdziwego dziennikarza i intelektualisty!
Insynuowanie, że śp. Prezydent RP, wywierając naciski na pilotów, mógł spowodować katastrofę samolotu, która pochłonęła życie jego współpasażerów i załogi, to dopiero zadanie prawdziwego dziennikarza i intelektualisty!
poniedziałek, 3 maja 2010
Będą państwo zadowoleeeeni...
Postawa rządu RP wobec śledztwa w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem przypomina mi nieco fachowca ze słynnego skeczu Kabaretu Moralnego Niepokoju. Chrzani on na budowie domu co się tylko da, jego klient widzi całą masę powodów do niepokoju, ale fachowiec spokojnie zapewnia: „Będzie pan zadowolooony!”.
W przypadku śledztwa badającego przyczyny rozbicia się polskiego samolotu zwykli ludzie, dziennikarze i blogujący internauci widzą wiele powodów do zmartwień, z których jednym z ważniejszych, ale nie jedynym, jest brak zaufania do strony rosyjskiej, a rząd RP uspakaja, że nie ma powodów do niepokoju. Jednym słowem, chciałoby się powiedzieć: „Będą państwo zadowoleeeeni...”
Tymczasem, na przykład:
Jan Pospieszalski w programie „Warto rozmawiać” pokazał, że ważni przedstawiciele rządu nie są w stanie podać jednobrzmiącej odpowiedzi na to samo pytanie o śledztwo.
Inny dziennikarz, Łukasz Warzecha, wylicza na blogu serię pytań i wątpliwości dotyczących tak samej katastrofy, jak i śledztwa. Według autora do tej pory znamy pełną odpowiedź tylko na jedno z nich: czy faktycznie była mgła.
Jacek Trznadel zaś zebrał już około 26 tysięcy podpisów pod swoim apelem do rządu o powołanie międzynarodowej komisji, a popierających apel ciągle przybywa.
Wygląda na to, że rząd mamy mądrzejszy od obywateli albo wie on dużo, dużo więcej niż my sami razem wzięci.
„Proszę się nie martwić. Będą państwo zadowoleeeeeni...”
W przypadku śledztwa badającego przyczyny rozbicia się polskiego samolotu zwykli ludzie, dziennikarze i blogujący internauci widzą wiele powodów do zmartwień, z których jednym z ważniejszych, ale nie jedynym, jest brak zaufania do strony rosyjskiej, a rząd RP uspakaja, że nie ma powodów do niepokoju. Jednym słowem, chciałoby się powiedzieć: „Będą państwo zadowoleeeeni...”
Tymczasem, na przykład:
Jan Pospieszalski w programie „Warto rozmawiać” pokazał, że ważni przedstawiciele rządu nie są w stanie podać jednobrzmiącej odpowiedzi na to samo pytanie o śledztwo.
Inny dziennikarz, Łukasz Warzecha, wylicza na blogu serię pytań i wątpliwości dotyczących tak samej katastrofy, jak i śledztwa. Według autora do tej pory znamy pełną odpowiedź tylko na jedno z nich: czy faktycznie była mgła.
Jacek Trznadel zaś zebrał już około 26 tysięcy podpisów pod swoim apelem do rządu o powołanie międzynarodowej komisji, a popierających apel ciągle przybywa.
Wygląda na to, że rząd mamy mądrzejszy od obywateli albo wie on dużo, dużo więcej niż my sami razem wzięci.
„Proszę się nie martwić. Będą państwo zadowoleeeeeni...”
Subskrybuj:
Posty (Atom)