czwartek, 3 grudnia 2015

Odzyskać pamięć, nauczyć się mówić od nowa – „Afazja polska” Przemysława Dakowicza

To niezwykle smutna książka, wstrząsająca. Czyta się ją ze ściśniętym gardłem i nie może od niej oderwać. Jest bowiem, jak opowieść o kimś ukochanym, z kim dawno utraciliśmy kontakt i kto gdzieś może żyje, ale to życie nie jest pewne, balansuje na granicy śmierci.
*
Przemysław Dakowicz w „Afazji polskiej” mówi zapadającymi w pamięć, oddziałującymi silnie na wyobraźnię obrazami. Autor zaskakuje niektórymi pomysłami, jak wówczas, gdy o obozie zagłady w Dachau opowiada przedstawiając go jako teatr. Teatr – dodajmy – który jeży włos na głowie, który powoduje, że zimny dreszcz przebiega po plecach. Teatr – koszmar nocny, po którym człowiek budzi się z krzykiem i długo nie może się uspokoić. Poeta zresztą idzie tutaj tropem relacji jednego z naocznych świadków i uczestników tego koszmaru. Albo nawiązując do literatury europejskiej, bez której nie sposób w gruncie rzeczy mówić o Polsce, przedstawia oblężoną Warszawę jako kręgi dantejskiego piekła. Tych scen nie sposób nie zapamiętać, tkwią pod powiekami, jak obejrzane w kinie sugestywne, wstrząsające obrazy filmowe.
*
Opowiada tę historię rzucając nam przed oczy, jakby wydobyte z mroku ostrym snopem światła, wycinki rzeczywistości, w których na chwilę pochylamy się nad jednostkowym losem, ale przez ten jednostkowy los poznajemy historię większej zbiorowości – tej, która tworzyła Polskę. I są to losy postaci zarówno mniej znanych, jak i tych, które przeszły do historii polskiej literatury czy po prostu do polskiej historii: Józef Czechowicz, Stanisław Ignacy Witkiewicz, Stefan Starzyński, marszałek Rydz-Śmigły. Tam, gdzie to konieczne albo możliwe, Dakowicz dopowiada czyjś los wyobraźnią, próbując na przykład dociec, jakie były ostatnie chwile Stefana Starzyńskiego, urastającego tutaj wręcz do rangi postaci mitologicznej, jak znany każdemu uczniowi z lekcji literatury Ordon, czy też na przykład, co wydarzyło się na moście na Czeremoszu w tragicznych okolicznościach ewakuacji polskiego rządu.
*
Ważnym motywem, przewijającym się przez tę książkę, jest odchodzenie w przeszłość, w zapomnienie, pogrążanie się w odmętach czasu i uleganie niszczycielskiej inwazji – inwazji jak z koszmaru sennego – miejscowości znanej z historii i literatury – miasteczka Sokal. Sokal jest ważny na mapie (wyobraźni) autora „Łączki”, jest to bowiem rodzinne miasteczko jego przodków, a więc miejsce, które sam autor mógłby często odwiedzać, do którego mógłby przyjeżdżać na święta i wakacje, gdyby wszystko potoczyło się inaczej. A niestety nie potoczyło. Miasteczko od wieków związane z polską historią i literaturą zniknęło z mapy Polski.
Kiedy o tym myślę, dochodzę do wniosku, że Sokal miał dużo szczęścia, bo jego los został utrwalony przez poetę, uwieczniony (ponownie) w literaturze. A przecież takich miast, miasteczek i wiosek, gdzie obok siebie żyli Polacy, Ukraińcy i Żydzi, a także inne nacje było dużo więcej. I od razu przypominają mi się moje odwiedziny ponad trzy lata temu wioski o nazwie Duliby, położonej niedaleko Jazłowca, z której pochodzili moi rodzice. To jedna z tych miejscowości, które nie mają swojego poety, których historia pozostaje dla większości czytelników nieznana, które odeszły z polskiej wyobraźni, znikły z naszej pamięci, jak kamień rzucony w wodę.
*
Autor przypomina lub po prostu wydobywa z mroków zapomnienia mało znane czy wręcz kompletnie nieznane fakty, jak choćby ten wstrząsający dotyczący masakry, jaką urządzili bezbronnym – rozbrojonym – polskim policjantom we Lwowie sowieccy okupanci. W polskiej świadomości utrwalił się stereotyp wrednego, kolaborującego z okupantem hitlerowskim i ścigającego Żydów granatowego policjanta. Tymczasem Dakowicz przypomina policjantów – obrońców polskiego Lwowa, którzy ginęli mordowani zdradziecko, wbrew wszelkim prawom ludzkim (i boskim) dotyczącym jeńców wojennych. Sięga też po wspomnienia świadków tamtych wydarzeń z II wojny światowej, by przypomnieć epizody, które zostały usunięte w cień. Tak jest z obroną Warszawy, o której jakby mniej się mówi, bo na pierwszy plan wyeksponowano tragedię Powstania Warszawskiego (co oczywiście nie jest zarzutem).
*
Jest to książka o mordowaniu Polski, o zabijaniu polskości, o anihilacji polskiej tradycji i polskiej pamięci. Jest to również książka o ułomnym bycie i niebycie Polski w dzisiejszej (nie)rzeczywistości, o próbie odzyskiwania pamięci, o próbie odzyskania języka, którym będzie można opowiedzieć o tych tragicznych doświadczeniach – języka oczyszczonego z fałszu, półprawd, przeinaczeń. Ale jest to także opowieść o zamazywaniu tego autentycznego języka o próbie zastąpienia go innym językiem – i to próbie – jak się okazuje – skutecznej, bo tym językiem często mówimy nieświadomie i nie wiedząc, że w ten sposób oddalamy się od rzeczywistości, zamiast jej dotykać.
*
Niedawno pisałem na tym blogu o pomyśle zorganizowania we Wrocławiu I europejskiego zjazdu miłośników pewnego komunistycznego serialu, zwykłej sowieckiej agitki pokazującej fałszywy obraz relacji polsko-sowieckich. Ćwierć wieku po tzw. „transformacji ustrojowej” ktoś wpada na pomysł zorganizowania imprezy tego typu. Gdyby mi ktoś w latach osiemdziesiątych powiedział, że w wolnej Polsce będzie się urządzać spotkania fanów komunistycznych seriali, nie uwierzyłbym. Albo wyobraziłbym sobie grono jakichś troglodytów, którzy nie znając historii organizują takie „eventy” w małym gronie równie zaczadzonych, jak jakieś grupki neonazistowskie spotykające się w pokojach ozdobionych portretem Adolfa Hitlera. Dakowicz pisze o wydarzeniu mającym dużo większy ciężar gatunkowy, bo brali w nim udział przedstawiciele najwyższych władz państwowych, uczestnicząc przy okazji w fałszowaniu tej polskiej pamięci, w zamazywaniu podziału na dobro i zło, w rozmydlaniu odpowiedzialności za tragedię Polski. Pisze o pogrzebie gen. Jaruzelskiego, które to wydarzenie staje się symbolem tego zakłamania, tej choroby toczącej polskie myślenie o przeszłości. A także o trudnościach, na jakie napotykają ci, którzy usiłują oddzielić światło od ciemności, prawdę od fałszu, przywrócić pierwotny sens słowom i cześć prawdziwym bohaterom.
*
Skoro już o funeralnych doświadczeniach i symbolach mowa, to ważną rangę w pisarstwie Dakowicza ma ekshumacja na tzw. „Łączce”, gdzie spod warstw ziemi wydobywano szczątki skrytobójczo zamordowanych i tak samo pogrzebanych przez komunistycznych oprawców polskich bohaterów. Łączka staje się tutaj symbolem odzyskiwania polskiej pamięci i polskiego języka. To mozolne oczyszczanie czaszek z ziemi i brudu, składanie wydobytych kości, odtwarzanie szkieletu, pobieranie próbek DNA i ustalanie tożsamości pomordowanych staje się jednocześnie ekwiwalentem pracy, jaką powinni wykonać polscy artyści, pisarze, historycy, twórcy kultury. Te szczątki miały być na zawsze przywalone grobami partyjnych aparatczyków, zdrajców Polski, służących okupantowi ze Wschodu. Pamięć o nich miała zaginąć. Imiona tych bohaterów miały na zawsze być wymazane z naszej historii. W miejsce tamtej Polski miał powstać twór nowy, jakiś upiór bez głowy albo z nową głową, zombie udające żyjącą istotę.
Te warstwy ziemi, warstwy gruzu, warstwa komunistycznych grobów, to bariery broniące nam dostępu do prawdy o nas samych, o tym, kim jesteśmy. Musimy się przez nie przebić, musimy podjąć ten wysiłek, by zrozumieć samych siebie, by odkryć prawdę o samych sobie.
*
Myśląc o kapitalnej książce Dakowicza, myślę jednocześnie mimo woli o Nadberezyńcach Czarnyszewicza, o prozie Michała K. Pawlikowskiego i zastanawiam się, czy autor „Afazji polskiej” nie powinien jednak sięgnąć jeszcze głębiej w otchłanie czasu, czy jednak to wszystko nie zaczęło się wcześniej, paradoksalnie wówczas, gdy Polska odzyskiwała niepodległość i kiedy traktat ryski nieodwołanie przypieczętował los Polski (albo tak to przynajmniej się wydaje z dzisiejszej perspektywy). Czy nie należałoby powędrować dalej na wschód, spróbować zebrać relacje ocalonych, jeśli jeszcze istnieją albo przechowują w swojej pamięci to, co przekazali im rodzice – relacje potomków Polaków mieszkających na terenach I Rzeczpospolitej, które zostały brutalnie odcięte od Polski podpisami pod traktatem ryskim.
*
Czytałem tę książkę niemal z wypiekami na twarzy, w jakimś rozgorączkowaniu, w zachwycie i przerażeniu – bo prawda o przeszłości jest bolesna, bo jest to prawda o nas samych, o nas Polakach, o naszej Ojczyźnie (i nie obchodzi mnie, jak bardzo patetycznie to brzmi dla tych wszystkich epigonów Gombrowicza). I czuję, że dobrze by było w wolnej chwili sięgnąć po tę książkę raz jeszcze, przeczytać ją spokojniej, tak jak po pierwszej gorączkowej lekturze, ponownie czyta się słowa o ukochanej nam osobie. 

Przemysław Dakowicz, Afazja polska, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2015.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz