wtorek, 16 stycznia 2018

„A Fistful of Dollars”, czyli legalne oglądanie jest do bani


Nie jestem jakimś szczególnym kinomanem. Jeśli mam wybór: dobra książka a film, wybiorę książkę. Nie zmienia to jednak faktu, że od czasu do czasu lubię obejrzeć coś dobrego: albo pobudzającego intelektualnie i dostarczającego wrażeń artystycznych, albo po prostu niezłą rozrywkę.

Pamiętam, jak przebywając w latach dziewięćdziesiątych w Dublinie, w epoce, kiedy Polaka rzadko kiedy można było spotkać tam na ulicy, postanowiłem uzupełnić swoje braki w edukacji filmowej i zobaczyć przynajmniej część dzieł z klasyki kina. Można było wówczas w stolicy Irlandii pożyczyć po prostu sprzęt wideo, tak jak i telewizor. W okolicy, w której mieszkałem sporo mieszkań lub tzw. „bedsittów” wynajmowali studenci, stąd pewnie ktoś wpadł na pomysł, by wynajmować im sprzęt, tak jak wynajmuje się auta. Nie pamiętam już skąd miałem telewizor: czy zostawił go poprzedni lokator, czy ktoś mi go podarował. Z pewnością wypożyczyłem odtwarzacz. Pamiętam, że obejrzałem wówczas prawie wszystkie filmy Andrieja Tarkowskiego. Kasety znajdowałem w lokalnych wypożyczalniach. Jedna z nich była całkiem nieźle zaopatrzona. Znalazłem tam nawet filmy polskie. Zresztą, gdyby nie było i tam ambitniejszych filmów, to znałem jedną z wypożyczalni, którą mijałem codziennie po drodze z pracy, a która oferowała filmy dla koneserów.

Ostatnio dopadł mnie jakiś wirus i nie puszczał przez ponad tydzień. Ponieważ sił starczało mi tylko na przeglądanie Internetu, czytanie szło z trudem, postanowiłem zobaczyć coś z klasyki. Nie wiem, jak to się stało, ale zacząłem szukać filmów Sergio Leone. Zobaczyłem „A Fistful of Dollars”, „The Good, the Bad and the Ugly”, „For a Few Dollars More” oraz „Once Upon a Time In the West”. Do tego wszystkiego dołożyłem jeszcze jeden – nieco denerwujący (zarówno główną postacią, jak i pewnymi rozwiązaniami komediowymi), ale z kapitalną sceną otwierającą (w której czuć było muśnięcie geniuszu Leone – podobno reżyserował niektóre z jego fragmentów) „My Name Is Nobody”, którego reżyserem był Tonino Valerii. Frajda była podwójna: po raz pierwszy oglądałem te filmy w całości po angielsku i była to rozrywka na naprawdę wysokim poziomie (co może się wydawać paradoksalne, jeśli się pamięta, że były to w większości produkcje niskobudżetowe). Niektóre ze scen mógłbym z lubością oglądać po raz kolejny, tak jak zawsze chętnie wracam do ulubionych fragmentów „Blade Runnera” czy „The Fifth Element”.
Niestety żadnego z tych filmów nie obejrzałem czerpiąc z tzw. legalnego źródła. Co piszę z prawdziwą przykrością, by uważam, że autorom lub spadkobiercom ich praw autorskich należy się wynagrodzenie za włożoną pracę. W większości znalazłem je na popularnym YouTube, co zmusiło mnie do oglądania części z nich z jakimiś dziwnymi napisami (niekiedy dziwnie niezsynchronizowanymi z akcją, co już miało najmniejsze znaczenie, bo i tak były w niezrozumiałym języku, choć nie przeszkadzało to zauważyć tego braku synchronizacji).

Cóż było jednak robić, skoro tzw. „legalne źródła” nie mają działu klasyki, w którym można by na przykład wypożyczyć sobie za sensowną kwotę pakiet filmów Sergio Leone albo innego mistrza kina? Nie ma też już wypożyczalni płyt DVD, więc nie mogłem poprosić żony, by przywiozła mi po drodze coś z pracy. Gdybym chciał sobie dzisiaj obejrzeć filmy Tarkowskiego, mogę jedynie pomarzyć.

Problem nie dotyczy jednak tylko filmów z klasyki kina. To samo z filmami najnowszymi. Od dawna czekam, aż np. „American Sniper” Clinta Eastwooda czy „Interstellar” będą dostępne do wypożyczenia za jakąś sensowną kwotę. Gdyby istniała sieć wypożyczalni DVD, filmy te pewnie już dawno obejrzałbym jak najbardziej legalnie, tak jak wszelkie inne obrazy warte zobaczenia, a których z różnych powodów nie zobaczyłem w kinie.

Niestety okazuje się, że doba Internetu to czas, kiedy zamiast poszerzenia dostępu do dzieł filmowych mamy właściwie tego dostępu ograniczenie. Nie wiem, na czym polega polityka płatnych portali, a może samych producentów tych filmów. Dlaczego wybitniejsze produkcje nie są dostępne w opcji do wypożyczenia, ale jedynie do kupienia? Wierzę, że „American Sniper” Eastwooda to film wybitny, ale naprawdę nie mam potrzeby kupowania go za kwotę, za którą mógłbym kupić np. dwie dobre książki. I chyba takich widzów jest więcej, stąd niestety popularność portali, które oferują pirackie wersje ostatnich hitów kinowych. Wysokie ceny takich filmów napędzają tylko nielegalne ich rozprowadzanie. Sądzę, że wielu widzów wolałoby jednak zapłacić kwotę np. 10 zł za wypożyczenie i obejrzeć te obrazy w dobrej jakości i jeszcze na dodatek z możliwością wyboru wersji językowej niż w kiepskiej, pirackiej wersji, gdzie tłumaczenie jest kiepskie, a na dodatek nie ma opcji językowych. Ja w każdym razie tak, bo przecież twórcy należy się wynagrodzenie za pracę. Dlaczego więc, jak się wydaje, firmy działają na swoją niekorzyść? O co w tym wszystkim chodzi? Skąd te utrudnienia w dostępie do dobrych filmów? Przecież więcej widzów wypożyczy film, zamiast kupować go za jakieś absurdalne kwoty, a tym samym przyniesie większy zysk zarówno portalom oferującym legalne oglądanie, jak i samym producentom. Zwłaszcza, jeśli film spodoba się tak bardzo, że ktoś będzie chciał nie tylko jeszcze raz go obejrzeć wypożyczając, ale może kupując tym razem na własność!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz