piątek, 12 stycznia 2018

Ryszard III, czyli ile Szekspira w Szekspirze?


Koniec starego roku i początek nowego, to z reguły czas różnych podsumowań. Zacznijmy więc sobie na tym blogu od teatru.


Wyjście do teatru w dzisiejszych czasach to ryzyko. Zwłaszcza, jeśli idzie się na premierę lub pierwszą inscenizację tuż po niej, kiedy jeszcze nie ma żadnych recenzji. Może się okazać, że to, co zapowiada plakat, nijak się ma do tego, co zobaczymy na scenie. Zamiast króla i trzech córek ku swemu zdumieniu w przedstawieniu opartym na dramacie Szekspira ujrzymy... papieża i trzech kardynałów. Zamiast dramatu Wyspiańskiego bluźnierstwa i pornografię, które wołają o klątwę i istną pomstę prosto z nieba.

Parafrazując klasykę kina polskiego, możemy się spytać, patrząc ze smutkiem na to wszystko: „Ile jest Szekspira w Szekspirze?” czy „Ile Wyspiańskiego w Wyspiańskim?” Wielkie nazwiska okazują się bowiem być pretekstem do serwowania widzom własnych fantasmagorii i brudnych „przemyśleń” reżysera, gdzie „pięknym jest brzydkie, brzydkim piękne”, podczas gdy oryginalny dramat zostaje poddany kompletnej dekonstrukcji.


Szedłem zatem na przedstawienie Ryszarda III we wrocławskim Teatrze Polskim, którego premiera odbyła się 24 listopada tego roku, z obawami. Ale i też nadzieją. Tę nadzieję uzasadniał fakt, że Cezary Morawski, obecny dyrektor teatru, stał się obiektem ataków różnych środowisk liberalnych i lewicowych, jak również buntu części trupy teatralnej. Pomyślałem sobie, że gorzej niż za Krzysztofa Mieszkowskiego chyba już być nie może. Po Morawskim, który zresztą zagrał główną rolę w najnowszej inscenizacji dramatu Szekspira, raczej nie spodziewałem się wulgarnej prowokacji, obliczonej na to, że motywowani niskimi instynktami i sugestią pornografii widzowie zasilą kasę teatralną, a przy okazji, że wywoła to skandal i reakcję „ciemnogrodu”.


Okazało się, że nadzieje nie były płonne. Wprawdzie niektórzy bardziej „tradycyjni” widzowie mogą się zjeżyć na fakt, że aktorzy nie występują w strojach „z epoki”, ale przecież teatr to sztuka iluzji, w której wiele miejsca wciąż pozostawia się wyobraźni widzów. Najprościej można wyjaśnić to w ten sposób: dziecko do zabawy bierze patyk, który raz jest mieczem, innym razem karabinem maszynowym, oszczepem albo berłem. Poza tym, jakie miałyby to być stroje, jeśli postać Ryszarda III jest raczej bardziej dziełem wyobraźni, niż odzwierciedleniem rzeczywistej postaci? We wrocławskiej inscenizacji pewne elementy aktorskich kostiumów sugerowały zarówno pełnioną rolę, jak charakter odgrywanej postaci. Te bardziej współczesne części garderoby dawały zresztą do zrozumienia aktualność przedstawianej wizji (ale bez prostackiej publicystyki i odwołań do polskiej polityki).

Jeśli jesteśmy już przy kostiumach i inscenizacji, to duże brawa należą się Sylwii Kochaniec za proste, acz jednocześnie bardzo pomysłowe rozwiązania inscenizacyjne. Zwłaszcza kapitalnym pomysłem były dwie konstrukcje na kółkach, platformy które raz tworzyły sale zamkowe, innym razem reprezentowały dwa wrogie sobie stronnictwa, innym znowu razem przedstawiały loch w twierdzy Tower, dwa wrogie obozy czy wojenne machiny. W pamięci zwłaszcza utkwiła mi scena, w której Clarence opowiada o swoim śnie i oto loch w Tower zamienia się nagle w okręt płynący po powierzchni morza. A to wszystko uzyskano bardzo prostymi, a jednocześnie bardzo teatralnymi środkami.


Przy okazji: właśnie za tę sugestywną scenę powinien być również nagrodzony rzęsistymi brawami Dariusz Bereski, który jej niesamowitość także wykreował umiejętnie swoją sztuką aktorską. To niewątpliwie jeden z lepszych fragmentów tej inscenizacji.


Wracając do postawionego na początku pytania: „Ile Szekspira w Szekspirze?”, muszę przyznać, że we wrocławskim przedstawieniu jest go sporo, a nawet dużo więcej, niż mógłbym się spodziewać po współczesnym teatrze, zwłaszcza tym, ześlizgującym się w tanią publicystykę. A tego właśnie trochę się obawiałem i nie wątpię, że bardziej „uświadomionego” politycznie reżysera pewnie taka perspektywa by pokusiła. Wówczas ujrzelibyśmy jakąś groteskę, gdzie Gloucester, późniejszy Ryszard III, byłby złośliwym gnomem-Kaczyńskim albo rudym fałszywcem-Tuskiem – w zależności od tego, za którą opcją opowiadaliby się twórcy. Na szczęście takie „genialne” pomysły najwidoczniej nie przyszły Adamowi Sroce, reżyserowi tej inscenizacji, do głowy.


Nie było też w moim odczuciu wczytywania w tragedię wielkiego Anglika jakichś współczesnych koncepcji filozoficznych, choć program teatralny, zwłaszcza wzmianką o „pustym Niebie”, zdaje się jakby coś takiego sugerować.


Jest to wręcz klasyczna w swojej pozornej prostocie inscenizacja tragedii. Taka, na którą bez obaw zgorszenia, można wybrać się z młodzieżą. Poczynione skróty w tekście są uzasadnione i nie naruszają integralności tekstu, a nawet podkreślają pewne jego walory czy eksponują znaczenie poszczególnych scen.


Ryszard III wystawiony na deskach Teatru Polskiego to dla mnie przede wszystkim studium łotra, kanalii, postaci demonicznej, człowieka, który do szczytów władzy dąży z całą bezwzględnością, traktując ludzi jako środki do celu, umiejętnie manipulując nimi, usuwając ich, jeśli stoją mu na zawadzie, wiążąc się z nimi, jeśli ułatwiają mu realizację swoich zamiarów. Z całą pewnością nie są dla niego osobami, podmiotami, których uczuciami należałoby się przejmować. Jednocześnie tytułowy bohater to ktoś, kto zdając sobie sprawę ze swojej nikczemności, z pomocą słów stara się owładnąć drugim człowiekiem, omotać go, niczym pająk pajęczyną swoich słów, by potem wykorzystać i porzucić, gdy okaże się bezużyteczny. Znakomicie pokazuje to jedna ze słynniejszych scen z tego dramatu: dialogu między Lady Anną a hrabią Gloucester i kończący tę scenę monolog tytułowego bohatera, gdzie między innymi słyszymy:

Przeciw mnie Bóg był, jej sumienie, zwłoki,
Za mną nikt, tylko diabeł i obłuda.
Lecz ją zdobyłem – nicość przeciw światu!

Drugi aspekt tej tragedii, który we wrocławskiej inscenizacji wybrzmiał dla mnie dość wyraźnie, to postawy ludzi wobec tej tyranii i bezwzględności: ich lęk, ich strach, gniew i rozpacz, próby przetrwania i dostosowania się, lawirowania, przymykania oczu czy wreszcie świadomy współudział w knowaniach i machinacjach głównego złoczyńcy, bez przejmowania się faktem, że jest to współudział w złu. Tutaj też w pamięci tkwią role kobiece. Choć na przykład widzów może drażnić, irytować czy zastanawiać nieco dziwna maniera recytacji tekstu przez Ewę Dałkowską jako Księżną Yorku. Z ról męskich wyróżnia się Krzysztof Franieczek jako Buckingham oraz Jakub Grębski odtwarzający kilka ról, w tym Mordercę I oraz Lorda Majora.


Wreszcie trzecim aspektem jest kwestia sumienia. Szczególnie widoczna w dwóch scenach: w groteskowym dialogu Morderców w Tower oraz w monologu Ryszarda III nawiedzanego przez duchy zamordowanych w noc przed rozstrzygającą bitwą. W tym pierwszym przypadku sumienie „czyni człowieka tchórzem (...). Jest to zarumieniony, wstydliwy duch, buntujący się w piersi człowieczej; napełnia człowieka przeszkodami (...) Jako rzecz groźna, bywa przepędzane z wszystkich grodów i miast, a każdy człowiek pragnący żyć dostatnio stara się wierzyć sobie i obywa się bez niego” – tak przynajmniej usprawiedliwia się Morderca II, który potem własnemu sumieniu ulegnie. W tym drugim przypadku król też przegrywa walkę z własnym sumieniem, nawiedzającym go pod postacią jego zamordowanych ofiar: „Moje sumienie posiada/Tysiąc odmiennych języków”. W tym w gruncie rzeczy przejmującym monologu tytułowy bohater uświadamia sobie własną samotność i pustkę swojego życia. Jak sam stwierdza: „Niestety, nienawidzę siebie/Za wszystkie nienawistne czyny!”

Ryszard III w Teatrze Polskim to po prostu dobra, „klasyczna” inscenizacja. Najzwyczajniej w świecie „normalna”, taka, na którą można się wybrać bez obawy, że po scenie będą biegać w amoku nadzy aktorzy lub uprawiać seks oralny z figurą świętego. Na pozór tylko tyle i aż tyle.


William Shakespeare, Ryszard III, reż. Adam Sroka, Teatr Polski we Wrocławiu, premiera: 24 XI 2017.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz