czwartek, 7 maja 2009

Wolność słowa? Tak, ale tylko dla naszych


Dzieje się w Polsce coś niepokojącego. Oto uczelnie wyższe, które powinny być w awangardzie propagowania swobody dyskusji, poszukiwań, ścierania się odmiennych poglądów, wolności badań naukowych i słowa wreszcie, w rzeczywistości coraz częściej występują przeciw tym fundamentom rozwoju nauki i myśli. Niedawno mieliśmy kolejną odsłonę tego procesu w postaci awantury wokół książki Pawła Zyzaka. Obecnie otrzymaliśmy nowy sygnał, że dzieje się źle.

Oto, Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego odwołał konferencję „Homoseksualizm z naukowego i religijnego punktu widzenia”, na którą został zaproszony kontrowersyjny naukowiec dr Paul Cameron. Zaprosili go studenci. Zresztą mieli tam wystąpić też przedstawiciele innych polskich uczelni katolickich. Władze uniwersytetu wyraźnie odwołały całe przedsięwzięcie pod wpływem gazety, która od dawna stoi na straży (a jakże!) postępu, wolności słowa i tolerancji. Co pokazuje, że niestety dziennik ten wciąż ma ogromny wpływ przynajmniej na część inteligencji (jeśli o jakiejś inteligencji w ogóle można tu mówić).

Nie wiem, kim jest Paul Cameron. Albo inaczej: wiem tylko tyle, co udało mi się w ostatnim czasie przeczytać. Z jego opinią o homoseksualizmie się zgadzam: niszczy on społeczeństwo i rozkłada od środka. Dlatego wcale bym się nie zdziwił, gdyby za jego propagowaniem stały pieniądze „służb tajnych i dwupłciowych”, wziąwszy pod uwagę rozgłos i nachalność, z jaką temat pojawia się raz po raz i to w kraju, w którym nie dzieje się homoseksualistom żadna krzywda, a gdzie stanowią ledwo margines społeczeństwa. Z tego, co przeczytałem, wiem, że nie zgodziłbym się pewnie z amerykańskim naukowcem co do metod postępowania wobec homoseksualistów. Podejrzewam, że zastosowanie ich w praktyce dolałoby tylko oliwy do ognia.

Jednak to, czy się zgadzam lub nie z Cameronem, nie ma tutaj żadnego znaczenia. Choćby głosił on poglądy przeciwne do moich, powinien mieć prawo z nimi wystąpić, a jego adwersarze powinni mieć prawo jego przekonania obalić i wykazać ich błędność (albo obłędność) zarówno na drodze logicznego rozumowania, jak i przedstawiając fakty podważające jego tezy. Zgromadzone audytorium zaś winno mieć prawo ocenienia, z którą stroną sporu się identyfikuje, a przede wszystkim, która jest bliższa prawdy.

Niestety współczesne batalie słowne są dalekie od średniowiecznego ideału wspólnego poszukiwania prawdy (nie jedyny przykład, że pod względem intelektualnym stoimy niżej). We współczesnym sporze (tym zarówno toczącym się w mediach, jak i innych miejscach publicznych) chodzi zazwyczaj o to, by zglanować przeciwnika, by go zakrzyczeć. Siła emocji i głosu (im potężniejsze media za nami stoją, tym lepiej), a nie argumentu czy faktów się liczy. Gdyby było inaczej, nie byłoby tego tekstu, a przede wszystkim nie byłoby sprawy Camerona. Jeśli bowiem głosi on bzdury, cóż prostszego niż wyzwać go na pojedynek słowny i wykazać absurdalność jego poglądów?

Tak oto obrońcy tolerancji i wolności okazują się zamaskowanymi totalitarystami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz