Dziennik Terezjusza o indoktrynacji w Stanach.
Fronda o tym samym.
Swoją drogą, jaki byłby to rwetes nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale i dookoła świata, gdyby ktoś wpadł na podobny pomysł urabiania dzieci w czasach jednego lub drugiego Busha, że nie wspomnę już o Reaganie.
środa, 30 września 2009
wtorek, 29 września 2009
Z życia mikrobów VIII – Równi i równiejsi
Pewnemu wybitnemu reżyserowi grozi wreszcie po wielu latach uciekania i migania się stanięcie przed sądem. Sprawa niebanalna, bo dotyczy gwałtu. I to gwałtu na nastolatce. Owa nastolatka wprawdzie zdołała przez ten czas stać się już dojrzałą kobietą, która owemu panu przebaczyła, ale fakt pozostaje faktem: sprawiedliwości nie stało się zadość.
Ze zdumieniem więc obserwuję zabiegi dyplomatyczne, angażowanie się artystów i twórców, pisanie listów i odezw po to, aby ów pan mógł uniknąć procesu. A wszystko dlatego, że ma zasługi dla kultury i jest wybitnym reżyserem.
A teraz wyobraźmy sobie taką sytuację: pewien pan, jakiś mało komu znany pan Kowalski, mieszka sobie w Polsce od wielu, bardzo wielu lat po powrocie z zagranicy. Ponoć był w Stanach, ale powrócił i nikt nie wie za bardzo dlaczego, bo i pan Kowalski niechętnie o tym wspomina. Uprawia ogródek, ochoczo pomaga sąsiadom, ma żonę, którą bardzo kocha i garstkę wesołych dzieciaczków, wszyscy wokół go lubią i z szacunkiem się mu kłaniają na ulicy i to nie tylko dlatego, że pan Kowalski to tzw. „złota rączka”. Ów pan któregoś dnia postanowił odwiedzić Szwajcarię, bo akurat znajomy zaprosił go tam na narty. Ku zdumieniu jego rodziny i całego miasteczka został aresztowany na lotnisku w Zurychu. Okazało się, że uciekł swego czasu ze Stanów, bo groziło mu więzienie za gwałt rzekomo popełniony na nastolatce. Wszyscy są w głębokim szoku. Jednak polski rząd, doceniając przykładne życie pana Kowalskiego i wstawiennictwo mieszkańców miasteczka, śle noty dyplomatyczne, czyni zabiegi wszelkiego rodzaju, by udaremnić ekstradycję do krwiożerczych Stanów. Polscy artyści, malarze, poeci, a nawet żołnierze piszą odezwy i oświadczenia, zbierają podpisy na rzecz uwolnienia pana Kowalskiego....
- Terry, no co ty za bajki opowiadasz! – mruknął przemoknięty Kłapouchy szczękając zębami i próbując się ogrzać.
Ze zdumieniem więc obserwuję zabiegi dyplomatyczne, angażowanie się artystów i twórców, pisanie listów i odezw po to, aby ów pan mógł uniknąć procesu. A wszystko dlatego, że ma zasługi dla kultury i jest wybitnym reżyserem.
A teraz wyobraźmy sobie taką sytuację: pewien pan, jakiś mało komu znany pan Kowalski, mieszka sobie w Polsce od wielu, bardzo wielu lat po powrocie z zagranicy. Ponoć był w Stanach, ale powrócił i nikt nie wie za bardzo dlaczego, bo i pan Kowalski niechętnie o tym wspomina. Uprawia ogródek, ochoczo pomaga sąsiadom, ma żonę, którą bardzo kocha i garstkę wesołych dzieciaczków, wszyscy wokół go lubią i z szacunkiem się mu kłaniają na ulicy i to nie tylko dlatego, że pan Kowalski to tzw. „złota rączka”. Ów pan któregoś dnia postanowił odwiedzić Szwajcarię, bo akurat znajomy zaprosił go tam na narty. Ku zdumieniu jego rodziny i całego miasteczka został aresztowany na lotnisku w Zurychu. Okazało się, że uciekł swego czasu ze Stanów, bo groziło mu więzienie za gwałt rzekomo popełniony na nastolatce. Wszyscy są w głębokim szoku. Jednak polski rząd, doceniając przykładne życie pana Kowalskiego i wstawiennictwo mieszkańców miasteczka, śle noty dyplomatyczne, czyni zabiegi wszelkiego rodzaju, by udaremnić ekstradycję do krwiożerczych Stanów. Polscy artyści, malarze, poeci, a nawet żołnierze piszą odezwy i oświadczenia, zbierają podpisy na rzecz uwolnienia pana Kowalskiego....
- Terry, no co ty za bajki opowiadasz! – mruknął przemoknięty Kłapouchy szczękając zębami i próbując się ogrzać.
poniedziałek, 28 września 2009
Zdarzenia: Jeśli na koncert, to do... Teatru Lalek
Wrocławski Teatr Lalek zainicjował w sobotę serię koncertów fortepianowych, które mają się odbywać co miesiąc. Pomysł znakomity. Chyba się nie pomylę, jeśli stwierdzę, że właśnie ten teatr staje się jednym z prężniejszych ośrodków kulturalnych we Wrocławiu.
Cyklu Koncertów Porcelanowych, jak je nazwano, zaczął Tadeusz Domanowski grając nie tylko w sobotę, ale także w niedzielę o godzinie 17.30. Było coś dla ducha, ale także i dla ciała, bo po koncercie serwowano kawę i ciasto. W sam raz na niedzielne popołudnie – a akurat wtedy się wybrałem. Atmosfera kameralna, bo w Sali Kolumnowej dla niewielkiego grona słuchaczy.
O samym koncercie napiszę tylko tyle, że mi się ogromnie podobał. Nawet moim drewnianym uchem mogłem ocenić, że przynajmniej niektóre z utworów wymagały od pianisty wirtuozerii. A zagrał on w większości znane kompozycje: Chopina, Liszta, Moszkowskiego i Mendelssohna. O tym, że nie byłem osamotniony w swoich odczuciach świadczy fakt, że publiczność nagrodziła wykonawcę rzęsistymi brawami i bisował dwa razy.
Były jednak drobne mankamenty, wymagające dopracowania organizacyjnej strony samych koncertów. Najwidoczniej jednocześnie odbywało się na górze jakieś przedstawienie, bo dwa utwory nieco zakłócił dość donośny dźwięk dzwonka i hałasy dochodzące ze schodów. Drugi problem to niestety wszechobecność telefonów komórkowych. Nawet zażartowałem rozmawiając z towarzyszącą mi osobą, że pewnie odezwie się jakaś komórka. I tak też się stało. Na szczęście tylko na krótko i dość cicho. Nie zmienia to faktu, że jednak organizatorzy powinni przypominać zapominalskim o wyłączeniu telefonów.
Przy okazji muszę wspomnieć metamorfozę samego budynku Teatru Lalek. Niemal jak Kopciuszek, który zamienił się w piękną księżniczkę. Odnowiona elewacja zachwyca oko. Cieszy też nowe ogrodzenie wokół przylegającego parku, które zauważyłem dopiero w zeszły piątek. Widać, że jest jeszcze sporo do zrobienia tak wewnątrz, jak i na zewnątrz teatru. Park na przykład wymaga uporządkowania, odnowienia m.in. fontanny, zerwania asfaltowych nawierzchni (co za dureń w czasach PRL-u wpadł na pomysł, by ścieżki parkowe wylać asfaltem?). Nie zmienia to jednak faktu, że budynek i jego otoczenie wyglądają po prostu coraz piękniej. A odbywające się tam przedstawienia i inne wydarzenia kulturalne będą miały, a właściwie już mają, godną ich oprawę.
Cyklu Koncertów Porcelanowych, jak je nazwano, zaczął Tadeusz Domanowski grając nie tylko w sobotę, ale także w niedzielę o godzinie 17.30. Było coś dla ducha, ale także i dla ciała, bo po koncercie serwowano kawę i ciasto. W sam raz na niedzielne popołudnie – a akurat wtedy się wybrałem. Atmosfera kameralna, bo w Sali Kolumnowej dla niewielkiego grona słuchaczy.
O samym koncercie napiszę tylko tyle, że mi się ogromnie podobał. Nawet moim drewnianym uchem mogłem ocenić, że przynajmniej niektóre z utworów wymagały od pianisty wirtuozerii. A zagrał on w większości znane kompozycje: Chopina, Liszta, Moszkowskiego i Mendelssohna. O tym, że nie byłem osamotniony w swoich odczuciach świadczy fakt, że publiczność nagrodziła wykonawcę rzęsistymi brawami i bisował dwa razy.
Były jednak drobne mankamenty, wymagające dopracowania organizacyjnej strony samych koncertów. Najwidoczniej jednocześnie odbywało się na górze jakieś przedstawienie, bo dwa utwory nieco zakłócił dość donośny dźwięk dzwonka i hałasy dochodzące ze schodów. Drugi problem to niestety wszechobecność telefonów komórkowych. Nawet zażartowałem rozmawiając z towarzyszącą mi osobą, że pewnie odezwie się jakaś komórka. I tak też się stało. Na szczęście tylko na krótko i dość cicho. Nie zmienia to faktu, że jednak organizatorzy powinni przypominać zapominalskim o wyłączeniu telefonów.
Przy okazji muszę wspomnieć metamorfozę samego budynku Teatru Lalek. Niemal jak Kopciuszek, który zamienił się w piękną księżniczkę. Odnowiona elewacja zachwyca oko. Cieszy też nowe ogrodzenie wokół przylegającego parku, które zauważyłem dopiero w zeszły piątek. Widać, że jest jeszcze sporo do zrobienia tak wewnątrz, jak i na zewnątrz teatru. Park na przykład wymaga uporządkowania, odnowienia m.in. fontanny, zerwania asfaltowych nawierzchni (co za dureń w czasach PRL-u wpadł na pomysł, by ścieżki parkowe wylać asfaltem?). Nie zmienia to jednak faktu, że budynek i jego otoczenie wyglądają po prostu coraz piękniej. A odbywające się tam przedstawienia i inne wydarzenia kulturalne będą miały, a właściwie już mają, godną ich oprawę.
niedziela, 27 września 2009
„Chamowo” albo rok nudy
Nieszczęście zmarłych pisarzy polega nie tylko na tym, że już nie żyją, ale także na tym, że nie mają już żadnej kontroli nad swoją spuścizną. Zbiera się i publikuje to, co pozostawili w papierach, a co być może żyjąc wyrzuciliby do kosza. Czasem dzięki temu poznajemy teksty, bez których nasza literatura byłaby uboższa. Śmiem jednak twierdzić, że większością z nich interesują się jedynie filologowie, może co gorliwsi miłośnicy danej twórczości. W przypadku właśnie wydanego – jako 11 tom „Utworów zebranych” – „Chamowa” Białoszewskiego mamy do czynienia raczej z tą drugą sytuacją.
Ostatni raz wynudziłem się tak przy lekturze „Wyznań patrycjusza” Maraiego. Podobnie jak tam, musiałem się przymusić, by dobrnąć do końca, choć w pewnym momencie wydawało mi się, że zrobiło się ciekawiej.
„Chamowo” – dziennik z jednego roku życia po przeprowadzce do nowego mieszkania w bloku – to zła książka, choć są w niej przebłyski geniuszu Białoszewskiego, fragmenty lepsze, które jednak nie ratują całości. Ci, którzy czytali „Pamiętnik z powstania warszawskiego” czy „Zawał”, będą zawiedzeni.
Ktoś chyba niegdyś powiedział lub napisał, że nic nie starzeje się tak szybko jak awangarda. Takie wrażenie odniosłem wgłębiając się w „Chamowo”. Ponad pół wieku temu byłby to pewnie ewenement. Książka budziłaby emocje, pobudzała do dyskusji nad zastosowaniem żywiołu mowy potocznej. Dzisiaj nie stanowi to już żadnej rewelacji. Owszem, są śmieszne scenki, podpatrywanie życia codziennego, fragmenty PRL-owskiej rzeczywistości, niespodziane rozbłyski poezji, nawet ciekawe spostrzeżenia, ale jakby nic z tego nie wynika ważnego, ważnego dla mnie w każdym razie.
Trochę obserwujemy tutaj głównego bohatera tego dziennika tak, jak on sam przygląda się w swoich zapiskach psom lub kotom: wchodzi skądś, wychodzi dokądś, spotyka kogoś, kupuje lub zrywa kwiaty, wraca do nowego mieszkania, oswaja je, patrzy przez okno, kręci się po domu, idzie spać, wstaje, po jakimś czasie znów wychodzi, jedzie autobusem dokądś, spotyka kogoś, wraca, kupuje coś, wchodzi do mieszkania, słucha muzyki, notuje sen, wychodzi... i tak w kółko. Życie sprawia tutaj wrażenie jakiejś chaotycznej, nieuporządkowanej, a przy tym monotonnej, nudnej magmy. Być może dlatego ciekawszy jest passus opisujący wyjazd do Wrocławia i Wałbrzycha oraz fragmenty poświęcone Wielkanocy 1976. Notabene te ostatnie, zanotowane przez ateistę, mogłyby posłużyć za argument dla tradycjonalistów. Owe wspomniane urywki tekstu wprowadzają jakieś urozmaicenie, dodają szarzyźnie koloru. Nawet notatki poczynione wokół Bożego Narodzenia mogą bowiem przyprawić o depresję – jakby nie działo się wokół nic pogodnego, godnego uwagi. A przecież Białoszewski to także poeta radości, poeta franciszkańskiego zachwytu najprostszymi rzeczami. Takiego Białoszewskiego, z pewnymi wyjątkami, w tej książce mi brakuje. Brakuje mi też jakiejś głębszej myśli, która wynagradzałaby brnięcie przez te zapiski. Nawet jeśli jest to kapsuła czasu, to otwarcie jej rozczarowuje.
Miron Białoszewski, Chamowo, Warszawa 2009.
sobota, 26 września 2009
Z życia mikrobów VII – Kościół, czyli złe Mzimu, złe
Pewna gazeta bije po oczach tytułem wyeksponowanym na pierwszej stronie: „Kościół piętnujący”. Cóż to takiego? Wygląda na to, że „Kościół piętnujący” to taki twór jak „Kościół toruński”. Czyli zły Kościół, niedobry. Można nim straszyć niegrzeczne dzieci. Bo przecież istnieje jeszcze „Kościół łagiewnicki”. A oprócz niego pewnie „Kościół pochwalający” jako przeciwieństwo owego złego „Kościoła piętnującego”.
„Kościół łagiewnicki” i „Kościół pochwalający” („róbta co chceta”?), to dobre Kościoły, to tędy idźcie dziatki drogie, to tam światłość z nieba bije i miłość powszechna tam panuje. Zatkajcie uszka, nie słuchajcie „Kościoła piętnującego”, ten piętnujący mówi „językiem oblężonej twierdzy”, złej twierdzy, w której mieszka złe Mzimu. W lochach owej twierdzy płaczą biedne matki, którym zabroniono aborcji, a „deptanie godność człowieka” podkutym buciorem ojca dyrektora to część codziennych praktyk religijnych. Tam nikt nie zarabia pieniędzy na tym, że zabroniono mu „zabiegu”. Za to ów zły „Kościół ogarnia obsesja jednego tematu - etyki seksualnej”. To dlatego dajemy wam, drogie dziatki, dodatek „Antykoncepcja”, by skierować waszą uwagę ku przyjemniejszym rzeczom. Wolna sobota, więc możecie poćwiczyć na zajęciach praktycznych. A jak się już zmęczycie, to proponujemy wspólny prysznic z siusianiem. Bo to są dopiero ważne „tematy społeczne, etyczne i duchowe”!
„Kościół łagiewnicki” i „Kościół pochwalający” („róbta co chceta”?), to dobre Kościoły, to tędy idźcie dziatki drogie, to tam światłość z nieba bije i miłość powszechna tam panuje. Zatkajcie uszka, nie słuchajcie „Kościoła piętnującego”, ten piętnujący mówi „językiem oblężonej twierdzy”, złej twierdzy, w której mieszka złe Mzimu. W lochach owej twierdzy płaczą biedne matki, którym zabroniono aborcji, a „deptanie godność człowieka” podkutym buciorem ojca dyrektora to część codziennych praktyk religijnych. Tam nikt nie zarabia pieniędzy na tym, że zabroniono mu „zabiegu”. Za to ów zły „Kościół ogarnia obsesja jednego tematu - etyki seksualnej”. To dlatego dajemy wam, drogie dziatki, dodatek „Antykoncepcja”, by skierować waszą uwagę ku przyjemniejszym rzeczom. Wolna sobota, więc możecie poćwiczyć na zajęciach praktycznych. A jak się już zmęczycie, to proponujemy wspólny prysznic z siusianiem. Bo to są dopiero ważne „tematy społeczne, etyczne i duchowe”!
Radość syna marnotrawnego
- Wreszcie można jeść prawdziwy pokarm, a nie obierki, o które biją się świnie.
piątek, 25 września 2009
Indoktrynacja po amerykańsku, czyli Barack Obama w roli słoneczka narodu (ów?)
Szkoła podstawowa w New Jersey. Ponieważ jakość wideo jest kiepska, warto przeczytać sobie obie piosenki:
Piosenka nr 1
Mm, mmm, mm!
Barack Hussein Obama
He said that all must lend a hand
To make this country strong again
Mmm, mmm, mm!
Barack Hussein Obama
He said we must be fair today
Equal work means equal pay
Mmm, mmm, mm!
Barack Hussein Obama
He said that we must take a stand
To make sure everyone gets a chance
Mmm, mmm, mm!
Barack Hussein Obama
He said red, yellow, black or white
All are equal in his sight
Mmm, mmm, mm!
Barack Hussein Obama
Yes!
Mmm, mmm, mm
Barack Hussein Obama
Piosenka nr 2
Hello, Mr. President we honor you today!
For all your great accomplishments, we all doth say "hooray!"
Hooray, Mr. President! You're number one!
The first black American to lead this great nation!
Hooray, Mr. President we honor your great plans
To make this country's economy number one again!
Hooray Mr. President, we're really proud of you!
And we stand for all Americans under the great Red, White, and Blue!
So continue ---- Mr. President we know you'll do the trick
So here's a hearty hip-hooray ----
Hip, hip hooray!
Hip, hip hooray!
Hip, hip hooray!
Więcej można znaleźć tutaj.
czwartek, 24 września 2009
środa, 23 września 2009
Z cyklu: Myszkując po Internecie
Pozwijcie nas wszystkich
Ponieważ się zgadzam w całej rozciągłości, zamieszczam, gdyby ktoś nie trafił na stronę „Frondy”. W tej sprawie nie można milczeć. Miarka się przebrała.
Ponieważ się zgadzam w całej rozciągłości, zamieszczam, gdyby ktoś nie trafił na stronę „Frondy”. W tej sprawie nie można milczeć. Miarka się przebrała.
Z życia mikrobów VI – Tysiącletnia Rzesza, czyli prawo do zabijania
Pewna pani swego czasu zaskarżyła państwo polskie w Strasburgu. Państwo polskie jest bardzo złe, bo nadal traktuje nienarodzone dziecko jako... dziecko. Owszem, są takie sytuacje, w których uznaje, że to dziecko tak jakby... hm... dzieckiem nie jest i można je zabić czy też – jak to ładnie się mówi – „usunąć” (ale co się dziwić – w końcu w III Rzeszy też ludobójstwo nazywano eufemistycznie „ostatecznym rozwiązaniem”). Jednak mimo wszystko wciąż życie nienarodzonego dziecka i jego prawo do życia stoi w Polsce wyżej w wielu sytuacjach niż egoizm jakiejś paniusi i jej „prawo do własnego brzucha”.
Gdy owa pani wygrała proces, różne małpy zatańczyły z radości. Skakały, mizdrzyły się do kamer telewizyjnych i opowiadały, jakie są szczęśliwe, że gdzieś tam uznano, że jednak państwo polskie jest złe, bo zabrania zabijania. Mnie w tym momencie nie było do śmiechu. Wprost przeciwnie – zrobiło mi się bardzo smutno, bo pomyślałem natychmiast o dziecku owej pani i o tym, co będzie czuło, gdy się dowie, nie tylko o owej radości małp, że uznano prawo jej mamusi do „usunięcia” go z tego świata, ale że owa mamusia w ogóle chciała je zabić i jeszcze za to chcenie zarobiła niezłą sumkę. Od razu ujrzałem taki obraz: Małpy skakały sobie z radości, a dziecko gdzieś tam w samotności płakało w kąciku z dala od kamer telewizyjnych i „nowoczesnych poglądów”.
Owa pani (i prawdopodobnie stojące za nią murem małpy) jednak nie zrezygnowała ze stawiania fundamentów pod budowę nowej cywilizacji, którą papież Jan Paweł II nazwał bez ogródek „cywilizacją śmierci”. Dzisiaj wygrała kolejny proces. Ponoć uraziło ją ingerowanie w jej prywatność przez katolickie czasopismo. Owa prywatność oczywiście nie była naruszona w żaden sposób, gdy pokazywano ją w pozytywnym świetle. Nagle została naruszona, gdy ktoś ośmielił się skrytykować wyrok w Strasburgu i jej osobiste „prawo” do zabijania własnego dziecka. I tak oto polski sąd, dość kuriozalnie interpretując przy okazji tekst redaktora naczelnego katolickiego tygodnika, w rzeczywistości uznał, że katolicy nie mają prawa do wyrażania własnej opinii i nazywania aborcji morderstwem. Katolicy i nie tylko – dodajmy. Przecież katolicy nie są jedynymi, którzy uważają aborcję za zbrodnię.
Domyślam się, że jakimś kolejnym etapem powinna być nowa „noc kryształowa”. Nawet to widzę: małpy tańczą ekstatycznie i palą dokumenty Watykanu oraz publikacje ludzi Kościoła uznające aborcję za zabójstwo nienarodzonego dziecka. Przy okazji wrzucają do ognia ostatni numer ostatniego niezależnego czasopisma katolickiego, które właśnie zostało zamknięte, a w jego redakcji otwierają pierwszą z sieci tysiąca (nomen omen) nowych klinik aborcyjnych.
Pociesza mnie tylko pewna myśl – Tysiącletnia Rzesza nie przetrwała nawet 20 lat, drugi totalitarny zamordyzm nie zdołał dożyć osiemdziesiątki, Kościół natomiast istnieje już niemal dwa tysiące lat. Małpy z pewnością nie mają szans. Niestety, nie obędzie się bez krwawych ofiar. Jak zwykle ucierpią najsłabsi.
Gdy owa pani wygrała proces, różne małpy zatańczyły z radości. Skakały, mizdrzyły się do kamer telewizyjnych i opowiadały, jakie są szczęśliwe, że gdzieś tam uznano, że jednak państwo polskie jest złe, bo zabrania zabijania. Mnie w tym momencie nie było do śmiechu. Wprost przeciwnie – zrobiło mi się bardzo smutno, bo pomyślałem natychmiast o dziecku owej pani i o tym, co będzie czuło, gdy się dowie, nie tylko o owej radości małp, że uznano prawo jej mamusi do „usunięcia” go z tego świata, ale że owa mamusia w ogóle chciała je zabić i jeszcze za to chcenie zarobiła niezłą sumkę. Od razu ujrzałem taki obraz: Małpy skakały sobie z radości, a dziecko gdzieś tam w samotności płakało w kąciku z dala od kamer telewizyjnych i „nowoczesnych poglądów”.
Owa pani (i prawdopodobnie stojące za nią murem małpy) jednak nie zrezygnowała ze stawiania fundamentów pod budowę nowej cywilizacji, którą papież Jan Paweł II nazwał bez ogródek „cywilizacją śmierci”. Dzisiaj wygrała kolejny proces. Ponoć uraziło ją ingerowanie w jej prywatność przez katolickie czasopismo. Owa prywatność oczywiście nie była naruszona w żaden sposób, gdy pokazywano ją w pozytywnym świetle. Nagle została naruszona, gdy ktoś ośmielił się skrytykować wyrok w Strasburgu i jej osobiste „prawo” do zabijania własnego dziecka. I tak oto polski sąd, dość kuriozalnie interpretując przy okazji tekst redaktora naczelnego katolickiego tygodnika, w rzeczywistości uznał, że katolicy nie mają prawa do wyrażania własnej opinii i nazywania aborcji morderstwem. Katolicy i nie tylko – dodajmy. Przecież katolicy nie są jedynymi, którzy uważają aborcję za zbrodnię.
Domyślam się, że jakimś kolejnym etapem powinna być nowa „noc kryształowa”. Nawet to widzę: małpy tańczą ekstatycznie i palą dokumenty Watykanu oraz publikacje ludzi Kościoła uznające aborcję za zabójstwo nienarodzonego dziecka. Przy okazji wrzucają do ognia ostatni numer ostatniego niezależnego czasopisma katolickiego, które właśnie zostało zamknięte, a w jego redakcji otwierają pierwszą z sieci tysiąca (nomen omen) nowych klinik aborcyjnych.
Pociesza mnie tylko pewna myśl – Tysiącletnia Rzesza nie przetrwała nawet 20 lat, drugi totalitarny zamordyzm nie zdołał dożyć osiemdziesiątki, Kościół natomiast istnieje już niemal dwa tysiące lat. Małpy z pewnością nie mają szans. Niestety, nie obędzie się bez krwawych ofiar. Jak zwykle ucierpią najsłabsi.
wtorek, 22 września 2009
poniedziałek, 21 września 2009
niedziela, 20 września 2009
sobota, 19 września 2009
Z życia mikrobów V – poczucie humoru, czyli szambo
Pewien dziennik wykazał się niebywałym poczuciem humoru i poinformował o otwarciu „alei ofiar Kaczyńskich”. Ów „błąd w druku” jest szczególnie „zabawny” w kontekście tragedii, której upamiętnienia w rzeczywistości artykuł dotyczył.
Odwiedzając rodziców zrobiłem krótki przegląd kanałów telewizyjnych. Zobaczyłem fragment programu pewnego szołmena. Aktor imitujący chyba jednego z Kaczyńskich opowiadał, jak jego brat przebrał się za rekina i został zgwałcony przez drugiego rekina (rekinnicę?). Normalnie ocierałem łzy z oczu – tak się uśmiałem! Co za wspaniały kawał... tzn. kanał... hm... telewizyjny! Albo raczej szambo.
Odwiedzając rodziców zrobiłem krótki przegląd kanałów telewizyjnych. Zobaczyłem fragment programu pewnego szołmena. Aktor imitujący chyba jednego z Kaczyńskich opowiadał, jak jego brat przebrał się za rekina i został zgwałcony przez drugiego rekina (rekinnicę?). Normalnie ocierałem łzy z oczu – tak się uśmiałem! Co za wspaniały kawał... tzn. kanał... hm... telewizyjny! Albo raczej szambo.
piątek, 18 września 2009
czwartek, 17 września 2009
Z życia mikrobów IV - takt prezydenta
Barack Obama wybrał sobie znakomitą datę na ogłoszenie swojej decyzji o tarczy antyrakietowej. Ciekawe, czy podpowiedział mu ją któryś z konsultantów, czy sam na to wpadł?
Trzeba było jeszcze zsynchronizować zegarki z radzieckimi... tfu!... chciałem powiedzieć... z rosyjskimi towarzyszami broni.
Trzeba było jeszcze zsynchronizować zegarki z radzieckimi... tfu!... chciałem powiedzieć... z rosyjskimi towarzyszami broni.
17 września – „Marsz wyzwolicieli” raz jeszcze
Paweł Kukiz po „Hail Sztajnbach” nagrał jeszcze jeden utwór upamiętniający 17 września 1939 roku, dzień, w którym dokonano IV rozbioru Polski.
Ponownie chciałbym też zachęcić do oglądania najnowszego filmu Grzegorza Brauna „Marsz wyzwolicieli”. Program I Telewizji Polskiej nada go w czwartek 17 września o godzinie 22.15. Jednocześnie wcześniej o godzinie 14.00 powtórzy pierwszy z dyptyku – „Defiladę zwycięzców”. Tego nie można przegapić!
Na portalu „Frondy” można przeczytać wywiad z reżyserem i obejrzeć na zachętę fragment "Marszu wyzwolicieli" o spadochroniarstwie w Związku Sowieckim przed wybuchem II wojny światowej. Już na tej próbce można zobaczyć, jak świetnym narratorem jest Suworow, jak znakomicie zmontowano film i dobrano muzykę. Moim zdaniem jest to wydarzenie na miarę "Trzech kumpli" z ubiegłego roku.
Ponownie chciałbym też zachęcić do oglądania najnowszego filmu Grzegorza Brauna „Marsz wyzwolicieli”. Program I Telewizji Polskiej nada go w czwartek 17 września o godzinie 22.15. Jednocześnie wcześniej o godzinie 14.00 powtórzy pierwszy z dyptyku – „Defiladę zwycięzców”. Tego nie można przegapić!
Na portalu „Frondy” można przeczytać wywiad z reżyserem i obejrzeć na zachętę fragment "Marszu wyzwolicieli" o spadochroniarstwie w Związku Sowieckim przed wybuchem II wojny światowej. Już na tej próbce można zobaczyć, jak świetnym narratorem jest Suworow, jak znakomicie zmontowano film i dobrano muzykę. Moim zdaniem jest to wydarzenie na miarę "Trzech kumpli" z ubiegłego roku.
środa, 16 września 2009
Z życia mikrobów III – sukces goni sukces
Pewien członek powiedział dzisiaj w radiu, że obchody siedemdziesiątej rocznicy wybuchu II wojny światowej były sukcesem polskiego rządu. Musiałem mocno trzymać się kierownicy i uważać, by w coś nie przywalić, bo akurat prowadziłem auto. Miałem ochotę się uszczypnąć, by sprawdzić, czy nie jestem w tak zwanej „rzeczywistości wirtualnej”, ale spieszyłem się do pracy, więc lepiej było zachować ostrożność.
I on to tak mówił na trzeźwo! Przynajmniej głos nie sugerował, by miał problemy z golenią prawą lub lewą albo chorował na jakąś egzotyczną chorobę.
Aby ten "sukces" nie poszedł na marne, proponuję, aby polski rząd jak najszybciej przywrócił obiecany festiwal piosenki radzieckiej... tzn. ... rosyjskiej.... eeee... radzieckiej chyba jednak.... albo rosyjskiej może... w każdym razie w Zielonej Górze.
I on to tak mówił na trzeźwo! Przynajmniej głos nie sugerował, by miał problemy z golenią prawą lub lewą albo chorował na jakąś egzotyczną chorobę.
Aby ten "sukces" nie poszedł na marne, proponuję, aby polski rząd jak najszybciej przywrócił obiecany festiwal piosenki radzieckiej... tzn. ... rosyjskiej.... eeee... radzieckiej chyba jednak.... albo rosyjskiej może... w każdym razie w Zielonej Górze.
wtorek, 15 września 2009
poniedziałek, 14 września 2009
Z życia mikrobów II – zaadoptujmy sobie dziecko
Wygląda na to, że pewien podstarzały gwiazdor muzyki pop, zadeklarowany homoseksualista postanowił zaadoptować ze swoim partnerem dziecko z Ukrainy.
Adopcja dzieci z krajów egzotycznych wydaje się być hobby wśród gwiazdek i gwiazdeczek świata popkultury. Przynajmniej od jakiegoś czasu odnoszę takie wrażenie. Nie zamierzam negować szlachetnych intencji, ale bez wątpienia usynowienie jakiegoś Murzyniątka z Afryki, obdarzenie prawami córki jakiegoś dziewczątka z ubogich rejonów Azji lub Europy Wschodniej, a zwłaszcza fotografia z takim dzieckiem nieźle prezentuje się na okładce kolorowych pisemek dla średnio rozgarniętych. A wziąwszy po uwagę zarobki takich celebrytów, to wydatek niewielki. Niemal jak kupno pieska czy kotka w przeciętnej rodzinie Kowalskiego.
Dla chłopczyka z ukraińskiego sierocińca taka adopcja to właściwie los wygrany na loterii. To lepszy poziom życia, dostatek materialny, szanse na rozwój, o jakich w domu dziecka mógł tylko śnić.
Czy oznacza to jednak w tym przypadku normalne życie, życie w normalnej kochającej rodzinie? Mam poważne wątpliwości.
Adopcja dzieci z krajów egzotycznych wydaje się być hobby wśród gwiazdek i gwiazdeczek świata popkultury. Przynajmniej od jakiegoś czasu odnoszę takie wrażenie. Nie zamierzam negować szlachetnych intencji, ale bez wątpienia usynowienie jakiegoś Murzyniątka z Afryki, obdarzenie prawami córki jakiegoś dziewczątka z ubogich rejonów Azji lub Europy Wschodniej, a zwłaszcza fotografia z takim dzieckiem nieźle prezentuje się na okładce kolorowych pisemek dla średnio rozgarniętych. A wziąwszy po uwagę zarobki takich celebrytów, to wydatek niewielki. Niemal jak kupno pieska czy kotka w przeciętnej rodzinie Kowalskiego.
Dla chłopczyka z ukraińskiego sierocińca taka adopcja to właściwie los wygrany na loterii. To lepszy poziom życia, dostatek materialny, szanse na rozwój, o jakich w domu dziecka mógł tylko śnić.
Czy oznacza to jednak w tym przypadku normalne życie, życie w normalnej kochającej rodzinie? Mam poważne wątpliwości.
niedziela, 13 września 2009
sobota, 12 września 2009
piątek, 11 września 2009
O głosowaniu w sprawie in vitro
Widać, kto traktuje swoją wiarę i naukę moralną Kościoła serio, a kto robi sobie jaja z wyborców.
czwartek, 10 września 2009
Nie tylko Majakowski
Nowy sezon teatralny otwarłem (purystów językowych informuję, że jest to jak najbardziej poprawna forma) sztuką „...np. Majakowski” w reżyserii Krystyny Meissner. Czułem już brak teatru i postanowiłem zafundować sobie święto w postaci biletu na spektakl, który miałem już ochotę wcześniej zobaczyć.
Zacznę od tego, co mi się podobało. Podobał mi się pomysł rozegrania spektaklu na dwóch scenach Teatru Współczesnego. W ten sposób pierwsza i druga część różniły się nie tylko scenografią (zaangażowano tutaj dwóch różnych scenografów), ale i miejscem, dawały złudzenie przenoszenia się wraz z głównym bohaterem w czasie i przestrzeni, uczestniczenia wraz z nim w nowym doświadczeniu, jakim było zetknięcie z epoką nam współczesną, a może tylko sennym koszmarem epokę tę przypominającym. Sama publiczność współgrała w obu tych częściach: najpierw jako widzowie próby teatralnej w bolszewickiej Rosji, potem jako współuczestnicy medialnego show. Muszę powiedzieć, że to „obsadzenie” widzów w podwójnej roli bardzo mi się spodobało, choć ponownie mieliśmy jednocześnie do czynienia ze znanym i ogranym, tak modnym dziś chwytem teatralnym, w którym aktorzy grają, że... grają. Tutaj wszelako miało to sens. Publiczność wraz z aktorami uczestniczyła w kreowaniu teatralnej rzeczywistości, stawała się jej współuczestnikiem. I to współuczestnictwo, jednak współuczestnictwo nie wymuszone na jakimś nieszczęsnym delikwencie wyrwanym na scenę, cenię sobie w teatrze ogromnie. W tym przypadku telefon komórkowy, który zadzwonił w kieszeni jednego z widzów, choć niewątpliwie zakłócił recytację wiersza Majakowskiego, stał się dodatkowym elementem inscenizacji, nadał jej dramaturgii.
Niezła była gra zwłaszcza Bartosza Woźnego w roli Majakowskiego i Andrzeja Mastalerza jako robotnika Prysypkina czy też raczej aktora grającego, że jest Prysypkinem. Mastelarz pasował do tej roli jak nikt inny (ze znanych mi współczesnych chyba jeszcze Henryk Gołębiewski byłby tutaj na miejscu).
Jeśli mowa już o obu aktorach, to moim zdaniem dobrym pomysłem było, by Majakowski spotkał w przyszłości swojego własnego bohatera literackiego. Przy tym nie wiemy, czy spotyka on faktycznie postać fikcyjną wskrzeszoną prawie sto lat później w jak najbardziej realnym ciele, czy rozmawia z aktorem, który po hibernacji tak wcielił się w graną przez siebie postać, że w nią uwierzył, zapominając o swojej własnej tożsamości. Nadaje to tym fragmentom przedstawienia nieco rysu znanego z powieści Philipa K. Dicka, o czym już zresztą pisałem przy okazji innego przedstawienia – „Nirvany”. W każdym razie realność doznawanej przez bohatera rzeczywistości zostaje podważona, a on sam uczestniczy w wydarzeniach z pogranicza jawy i snu. A wziąwszy pod uwagę fakt, że całość drugiej części rozgrywa się w studiu telewizyjnym, w którym sama rzeczywistość podlega obróbce, zamieniając się w fikcyjną kreację, to całość nabiera nagle ciekawych wymiarów i głębi, być może nawet nie przewidzianych przez samą reżyser. A że sami patrzymy, jak czasy nam współczesne podlegają manipulacji speców od medialnego przekazu i jeszcze w tym uczestniczymy... hm, no cóż...
Dodatkowym komentarzem do tych scen jest wypowiedź samego Prysypkina, który powtarza zniechęcony: „To nie jest życie”. On, sam postać fikcyjna, znalazłszy się w „realnym” życiu, kwestionuje jego realność! Ale tutaj też zaczynają się schody. Dlaczego? Bo Prysypkin brzmi jakoś mało wiarygodnie. Wydaje mi się, że „prawdziwy” Prysypkin byłby prawdopodobnie tym nowym światem zachwycony, a przynajmniej ciekawy go. Ta scena jest po prostu jakoś mało wiarygodna. Nawet jeśli potraktować ją jako komentarz do świata rzeczywistości wirtualnej kreowanej przez współczesne media.
Jeśli więc zacząłem już wybrzydzać, to wspomnę kolejną rzecz, która mi się średnio podobała. Nie lubię w teatrze publicystyki, a jeśli aluzje do współczesności, to podane w taki sposób, by sztuka nie traciła na swojej uniwersalności i nie zahaczały o tani kabaret. Dość popularne w teatrze współczesnym, jak się zdążyłem zorientować, jest przedstawianie świata mediów. Z wrocławskich spektakli można tutaj wymienić kiepskiego „Juliusza Cezara”, świetny „Terrordrom Breslau”, „Nirvanę” i „...np. Majakowskiego”. Przy czym z góry można już przewidzieć, jakie elementy realnego życia staną się w teatrze symbolami pewnych postaw, idei, zachowań. Polityk o dyktatorskich zapędach? Ależ oczywiście! Adolf Hitler, bo któżby inny? Znajdźcie mi takie przedstawienie, w którym ów polityk przeistacza się w Stalina. Albo w Lenina. (Myślę, że wyraźnie słychać tutaj pośmiertny chichot tych panów.) Zacofanie, ciemnogród, ksenofobia? Zgadliście! Toruń, Rydzyk... Po ten zestaw sięga również Meissner pokazując dyskusję w studiu telewizyjnym (notabene telewizyjna dyskusja to chyba również dość popularne przedstawienie świata mediów). Trzeba jednak przyznać, że twórczyni spektaklu starała się po równo wymierzyć ciosy. Prezenter telewizyjny jest stronniczy, obie strony konfliktu równie śmieszne i żałosne.
Grający prezentera aktor udanie parodiuje manierę mówienia dziennikarzy telewizyjnych z ich specyficzną i sztuczną intonacją oraz akcentowaniem. Zwracam na to uwagę przy okazji, bo zawsze ta maniera mnie śmieszy ilekroć zdarzy mi się u kogoś obejrzeć wiadomości telewizyjne. Jestem ciekaw, kto pierwszy ją zaczął i dlaczego inni poszli jego śladem. W gruncie rzeczy jest ona tak zabawna, że nie potrzebuje parodii (przynajmniej dla osoby, która na co dzień nie ogląda telewizji).
Wracając do spektaklu: tytuł zdaje się sugerować, że Majakowski jest tutaj swego rodzaju pars pro toto. Zresztą, gdyby ktoś miał wątpliwości, pozostali rosyjscy poeci zostaną wymienieni w drugiej części z imienia (m.in. Cwietajewa, Jesienin, Błok, Chlebnikow). Możemy się więc domyślać, że sztuka przedstawia tragizm twórców uwikłanych w wydarzenia polityczne. Choć nie należałoby ich wszystkich sprowadzać do jednego mianownika, bo jednak ich drogi życiowe też się różniły. Cwietajewa na przykład nie była entuzjastką przewrotu bolszewickiego 1917 roku. W przypadku Majakowskiego kusi mnie by powiedzieć: „Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało”. Takie są konsekwencje opowiedzenia się po stronie zbrodniczych ideologii. Majakowski ponosi klęskę jako twórca, ale też jako człowiek. Jako twórca, bo jego swoboda artystyczna zostaje ograniczona i przedstawienie to znakomicie pokazuje w pierwszej części, gdzie „próbę” teatralną recenzuje cenzor. Wbrew też „proroctwom” zawartym w jego wierszu, poezja Majakowskiego przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie dla ludzi przyszłości. Jedyną entuzjastką jego twórczości jest sprzątaczka studia telewizyjnego (co oczywiście nie znaczy, że należałoby ją traktować z pogardą – jest ona najbardziej autentyczna z przedstawionych postaci i jako jedyna zdaje się interesować literaturą). Przegrywa jako człowiek – a to już nie jest takie oczywiste w przedstawieniu, gdzie autor „Obłoku w spodniach” jawi się jako postać pozytywna - bo trudno zaangażowanie w ideologię nienawiści uznać za triumf człowieczeństwa.
... np. Majakowski, reżyseria i opracowanie tekstu: Krystyna Meissner, Wrocławski Teatr Współczesny.
Zacznę od tego, co mi się podobało. Podobał mi się pomysł rozegrania spektaklu na dwóch scenach Teatru Współczesnego. W ten sposób pierwsza i druga część różniły się nie tylko scenografią (zaangażowano tutaj dwóch różnych scenografów), ale i miejscem, dawały złudzenie przenoszenia się wraz z głównym bohaterem w czasie i przestrzeni, uczestniczenia wraz z nim w nowym doświadczeniu, jakim było zetknięcie z epoką nam współczesną, a może tylko sennym koszmarem epokę tę przypominającym. Sama publiczność współgrała w obu tych częściach: najpierw jako widzowie próby teatralnej w bolszewickiej Rosji, potem jako współuczestnicy medialnego show. Muszę powiedzieć, że to „obsadzenie” widzów w podwójnej roli bardzo mi się spodobało, choć ponownie mieliśmy jednocześnie do czynienia ze znanym i ogranym, tak modnym dziś chwytem teatralnym, w którym aktorzy grają, że... grają. Tutaj wszelako miało to sens. Publiczność wraz z aktorami uczestniczyła w kreowaniu teatralnej rzeczywistości, stawała się jej współuczestnikiem. I to współuczestnictwo, jednak współuczestnictwo nie wymuszone na jakimś nieszczęsnym delikwencie wyrwanym na scenę, cenię sobie w teatrze ogromnie. W tym przypadku telefon komórkowy, który zadzwonił w kieszeni jednego z widzów, choć niewątpliwie zakłócił recytację wiersza Majakowskiego, stał się dodatkowym elementem inscenizacji, nadał jej dramaturgii.
Niezła była gra zwłaszcza Bartosza Woźnego w roli Majakowskiego i Andrzeja Mastalerza jako robotnika Prysypkina czy też raczej aktora grającego, że jest Prysypkinem. Mastelarz pasował do tej roli jak nikt inny (ze znanych mi współczesnych chyba jeszcze Henryk Gołębiewski byłby tutaj na miejscu).
Jeśli mowa już o obu aktorach, to moim zdaniem dobrym pomysłem było, by Majakowski spotkał w przyszłości swojego własnego bohatera literackiego. Przy tym nie wiemy, czy spotyka on faktycznie postać fikcyjną wskrzeszoną prawie sto lat później w jak najbardziej realnym ciele, czy rozmawia z aktorem, który po hibernacji tak wcielił się w graną przez siebie postać, że w nią uwierzył, zapominając o swojej własnej tożsamości. Nadaje to tym fragmentom przedstawienia nieco rysu znanego z powieści Philipa K. Dicka, o czym już zresztą pisałem przy okazji innego przedstawienia – „Nirvany”. W każdym razie realność doznawanej przez bohatera rzeczywistości zostaje podważona, a on sam uczestniczy w wydarzeniach z pogranicza jawy i snu. A wziąwszy pod uwagę fakt, że całość drugiej części rozgrywa się w studiu telewizyjnym, w którym sama rzeczywistość podlega obróbce, zamieniając się w fikcyjną kreację, to całość nabiera nagle ciekawych wymiarów i głębi, być może nawet nie przewidzianych przez samą reżyser. A że sami patrzymy, jak czasy nam współczesne podlegają manipulacji speców od medialnego przekazu i jeszcze w tym uczestniczymy... hm, no cóż...
Dodatkowym komentarzem do tych scen jest wypowiedź samego Prysypkina, który powtarza zniechęcony: „To nie jest życie”. On, sam postać fikcyjna, znalazłszy się w „realnym” życiu, kwestionuje jego realność! Ale tutaj też zaczynają się schody. Dlaczego? Bo Prysypkin brzmi jakoś mało wiarygodnie. Wydaje mi się, że „prawdziwy” Prysypkin byłby prawdopodobnie tym nowym światem zachwycony, a przynajmniej ciekawy go. Ta scena jest po prostu jakoś mało wiarygodna. Nawet jeśli potraktować ją jako komentarz do świata rzeczywistości wirtualnej kreowanej przez współczesne media.
Jeśli więc zacząłem już wybrzydzać, to wspomnę kolejną rzecz, która mi się średnio podobała. Nie lubię w teatrze publicystyki, a jeśli aluzje do współczesności, to podane w taki sposób, by sztuka nie traciła na swojej uniwersalności i nie zahaczały o tani kabaret. Dość popularne w teatrze współczesnym, jak się zdążyłem zorientować, jest przedstawianie świata mediów. Z wrocławskich spektakli można tutaj wymienić kiepskiego „Juliusza Cezara”, świetny „Terrordrom Breslau”, „Nirvanę” i „...np. Majakowskiego”. Przy czym z góry można już przewidzieć, jakie elementy realnego życia staną się w teatrze symbolami pewnych postaw, idei, zachowań. Polityk o dyktatorskich zapędach? Ależ oczywiście! Adolf Hitler, bo któżby inny? Znajdźcie mi takie przedstawienie, w którym ów polityk przeistacza się w Stalina. Albo w Lenina. (Myślę, że wyraźnie słychać tutaj pośmiertny chichot tych panów.) Zacofanie, ciemnogród, ksenofobia? Zgadliście! Toruń, Rydzyk... Po ten zestaw sięga również Meissner pokazując dyskusję w studiu telewizyjnym (notabene telewizyjna dyskusja to chyba również dość popularne przedstawienie świata mediów). Trzeba jednak przyznać, że twórczyni spektaklu starała się po równo wymierzyć ciosy. Prezenter telewizyjny jest stronniczy, obie strony konfliktu równie śmieszne i żałosne.
Grający prezentera aktor udanie parodiuje manierę mówienia dziennikarzy telewizyjnych z ich specyficzną i sztuczną intonacją oraz akcentowaniem. Zwracam na to uwagę przy okazji, bo zawsze ta maniera mnie śmieszy ilekroć zdarzy mi się u kogoś obejrzeć wiadomości telewizyjne. Jestem ciekaw, kto pierwszy ją zaczął i dlaczego inni poszli jego śladem. W gruncie rzeczy jest ona tak zabawna, że nie potrzebuje parodii (przynajmniej dla osoby, która na co dzień nie ogląda telewizji).
Wracając do spektaklu: tytuł zdaje się sugerować, że Majakowski jest tutaj swego rodzaju pars pro toto. Zresztą, gdyby ktoś miał wątpliwości, pozostali rosyjscy poeci zostaną wymienieni w drugiej części z imienia (m.in. Cwietajewa, Jesienin, Błok, Chlebnikow). Możemy się więc domyślać, że sztuka przedstawia tragizm twórców uwikłanych w wydarzenia polityczne. Choć nie należałoby ich wszystkich sprowadzać do jednego mianownika, bo jednak ich drogi życiowe też się różniły. Cwietajewa na przykład nie była entuzjastką przewrotu bolszewickiego 1917 roku. W przypadku Majakowskiego kusi mnie by powiedzieć: „Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało”. Takie są konsekwencje opowiedzenia się po stronie zbrodniczych ideologii. Majakowski ponosi klęskę jako twórca, ale też jako człowiek. Jako twórca, bo jego swoboda artystyczna zostaje ograniczona i przedstawienie to znakomicie pokazuje w pierwszej części, gdzie „próbę” teatralną recenzuje cenzor. Wbrew też „proroctwom” zawartym w jego wierszu, poezja Majakowskiego przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie dla ludzi przyszłości. Jedyną entuzjastką jego twórczości jest sprzątaczka studia telewizyjnego (co oczywiście nie znaczy, że należałoby ją traktować z pogardą – jest ona najbardziej autentyczna z przedstawionych postaci i jako jedyna zdaje się interesować literaturą). Przegrywa jako człowiek – a to już nie jest takie oczywiste w przedstawieniu, gdzie autor „Obłoku w spodniach” jawi się jako postać pozytywna - bo trudno zaangażowanie w ideologię nienawiści uznać za triumf człowieczeństwa.
... np. Majakowski, reżyseria i opracowanie tekstu: Krystyna Meissner, Wrocławski Teatr Współczesny.
Z życia mikrobów
Jeden z naczelnych błaznów Rzeczypospolitej powiedział, że mord w Katyniu, to nie ludobójstwo. Ot, takie tam ofiary wojennej zawieruchy.
Drugi, zostawiwszy żonę i dzieci, niegdyś hiperkatolik do kwadratu, wziął potajemnie ślub z pewną młodą, a przez to z pewnością lepszą, ... hm... może daruję sobie określenie (wpiszcie sobie, co się Wam podoba w te trzy kropki).
Drugi, zostawiwszy żonę i dzieci, niegdyś hiperkatolik do kwadratu, wziął potajemnie ślub z pewną młodą, a przez to z pewnością lepszą, ... hm... może daruję sobie określenie (wpiszcie sobie, co się Wam podoba w te trzy kropki).
środa, 9 września 2009
wtorek, 8 września 2009
Tekst, który miał być dzisiaj...
będzie jutro. Zabrakło mi pary, by go dokończyć.
- Co się odwlecze, to nie uciecze - mruknął Kłapouchy melancholijnie, próbując dostrzec swój ogonek.
- Co się odwlecze, to nie uciecze - mruknął Kłapouchy melancholijnie, próbując dostrzec swój ogonek.
poniedziałek, 7 września 2009
O ubieraniu się do teatru
Będąc ostatnio w teatrze (o przedstawieniu wkrótce słów kilka) postanowiłem przyjrzeć się, jakie tendencje panują, jeśli chodzi o ubiór. Okazuje się, że mamy do czynienia ze swoistą mieszanką. Są tacy, zwłaszcza kobiety, ale nie tylko, którzy ubierają się dość elegancko. Do tego grona zaliczyłbym również nieskromnie samego autora tekstu. Są też i ci, których strój niewiele się różni od tego, jaki na co dzień możemy spotkać na ulicach miasta. Ci drudzy zazwyczaj noszą dżinsy, mało wyszukane swetry, podkoszulki lub kolorowe koszule. Równie dobrze mogliby tak być ubrani w kinie, na balandze przy piwie u kolegi z uniwerku lub przy remontowaniu mieszkania.
Nie ukrywam, że ten drugi sposób ubierania mi nie odpowiada. Ba! Nie miałbym nic przeciwko temu, by jakiś odźwierny nie wpuszczał takich osób do środka. Tak jak nie wpuszcza się do pewnych lokali bez krawata (są jeszcze takie?). Teatr to miejsce szczególne. Niemal tak jak kościół. A szczególne miejsca wymagają szczególnego stroju. Pójście do teatru, to dla mnie święto i nie tylko dlatego, że bilet drogi i nie mogę sobie pozwolić na tę przyjemność tak często, jakbym chciał. Być może chodzi tutaj o religijne źródła teatru. Być może jest to kwestia magii, jaką tworzy każde przedstawienie sceniczne. Być może poczucie dotykania jakiejś tajemnicy. A może owego katharsis, o którym pisali starożytni.
Nie ukrywam, że ten drugi sposób ubierania mi nie odpowiada. Ba! Nie miałbym nic przeciwko temu, by jakiś odźwierny nie wpuszczał takich osób do środka. Tak jak nie wpuszcza się do pewnych lokali bez krawata (są jeszcze takie?). Teatr to miejsce szczególne. Niemal tak jak kościół. A szczególne miejsca wymagają szczególnego stroju. Pójście do teatru, to dla mnie święto i nie tylko dlatego, że bilet drogi i nie mogę sobie pozwolić na tę przyjemność tak często, jakbym chciał. Być może chodzi tutaj o religijne źródła teatru. Być może jest to kwestia magii, jaką tworzy każde przedstawienie sceniczne. Być może poczucie dotykania jakiejś tajemnicy. A może owego katharsis, o którym pisali starożytni.
niedziela, 6 września 2009
Z cyklu: Myszkując po Internecie
To, co najważniejsze
A tutaj można sobie więcej poczytać o tego typu pomysłach nowoczesnego przekazu Ewangelii i nie tylko.
A tutaj można sobie więcej poczytać o tego typu pomysłach nowoczesnego przekazu Ewangelii i nie tylko.
sobota, 5 września 2009
piątek, 4 września 2009
„Marsz wyzwolicieli" – kilka luźnych uwag po obejrzeniu filmu
Publiczność dopisała i mała salka nr 6 kina Helios okazała się zbyt mała, by pomieścić wszystkich chętnych, a dyrekcja nie zgodziła się, by widzowie siedzieli na schodach. Dlatego zorganizowano dodatkową projekcję po pierwszej planowanej. Kusiło mnie by obejrzeć film raz jeszcze, ale pora była dla mnie nieco późna (następnego dnia zaczynałem pracę dość wcześnie). Dlatego też nie zostałem niestety na dyskusji, jeśli takowa się odbyła w Mleczarni, do której zapraszał reżyser.
Tych, którzy nie mogli obejrzeć projekcji w Heliosie, zachęcam gorąco do oglądania najnowszego filmu Grzegorza Brauna w telewizji. Ponoć Telewizja Polska ma nadać go 17 września.
Spodziewałem się przede wszystkim, że film będzie rozszerzoną wersją „Defilady zwycięzców” albo jej kontynuacją. Tymczasem okazało się, że razem z nią tworzy on ciekawy dyptyk. Jeśli w „Defiladzie zwycięzców” autor pokazywał, jak Stalin wykorzystał Hitlera do rozpętania II wojny światowej, to w „Marszu wyzwolicieli” przedstawił to, jak Związek Sowiecki przygotowywał się do wojny na długo przed jej wybuchem, jak urabiał społeczeństwo do gotowości bojowej. W obu filmach reżyser wykorzystał wywiad z Suworowem, ale każdy z nich rozpatrywał nieco inny aspekt tej samej rzeczywistości. W pierwszym z nich rozmówcy to głównie Polacy z Brześcia pamiętający wrzesień 1939 roku. W drugim to mieszkańcy różnych rejonów Związku Sowieckiego (Rosji, Białorusi, Ukrainy).
Film pokazuje, że w Rosji pod pewnymi względami niewiele się zmieniło. Gdy słuchałem dzieci odpowiadających na pytania nauczycielki z historii II wojny światowej, myślałem, że za chwilę przeczytamy, że scena ta została nakręcona w latach osiemdziesiątych minionego wieku. Jakby kompletnie nic się nie zmieniło. Gdyby wybudzono dzisiaj kogoś ze śpiączki po dwudziestu paru latach i pokazano mu te fragmenty, byłby przekonany, że Związek Sowiecki dalej istnieje. Rzecz jasna dzieci powtarzały wbite im do głowy propagandowe slogany o tym, że Związek Sowiecki nie był przygotowany do wojny, a agresja hitlerowska okazała się totalnym zaskoczeniem dla pokojowego Kraju Rad.
„Marsz wyzwolicieli” szczególnej wymowy nabiera zwłaszcza w kontekście ostatnich obchodów wybuchu II wojny światowej i spektaklu, jaki nam zafundował Putin (przy udziale zresztą naszego własnego rządu) oraz rosyjskie służby specjalne.
Niesamowite wrażenie zrobiła na mnie skala, na jaką formowano mieszkańców Związku Sowieckiego i sposobiono ich do wojny na długo przed jej rozpoczęciem. Pranie mózgu na każdym kroku: w filmie, w szkole, w pracy, w piosence, w propagandowych plakatach, w sposobach spędzania wolnego czasu. Wszystko starannie zaaranżowane, zaplanowane. Ludzie z różnych miejsc byłego Związku Sowieckiego do dzisiaj pamiętający te same slogany, te same piosenki, ich świadomość przeorana. Charakterystyczne też słowa jednego z rozmówców, który powiedział, że był tak naelektryzowany chęcią walki, że wprost nie mógł się doczekać udziału w wojnie.
Skutki owego prania mózgu widać zresztą do dziś. Śmiech wśród widzów wywoływały odpowiedzi jednego z sowieckich weteranów II wojny światowej na pytania o agresję na Polskę. Znalazł się on we wrześniu 1939 roku w Przemyślu, bo... było to miasto przygraniczne. Oczywiście nie był okupantem, w żadnej mierze! A Finlandia? Po prostu ich tam zawieźli, ot co!
„Marsz wyzwolicieli” udowadnia przede wszystkim jedną ważną rzecz – że Związek Sowiecki przygotowywał się do wojny ofensywnej, a nie wojny defensywnej. Kraj, w którym ludzie ginęli z głodu, w którym dochodziło do aktów kanibalizmu, rozbudowywał swój arsenał militarny, budował fabryki broni, projektował nowoczesne samoloty i czołgi, szkolił swoich poddanych w sztuce zabijania. Reżyser podaje tutaj parę ciekawych faktów, które objaśnia Suworow. Wymieńmy choćby jeden z nich: na przykład istnienie w całym Związku Sowieckim wież spadochronowych, ich zadziwiającą wszechobecność. Były one pierwszym etapem szkolenia spadochroniarzy na potrzeby militarne. Autor „Akwarium” wyśmiał tutaj pewnego zachodniego historyka, który ową osobliwą powszechność sportu spadochronowego określił mianem „hobby”. W państwie centralnego zarządzania, w którym nie było materiału na bieliznę, nie brakowało go na czasze spadochronów!
Zarówno „Defilada zwycięzców”, jak i „Marsz wyzwolicieli” zmieniają perspektywę w spojrzeniu na II wojnę światową. Pokazują dobitnie, że Hitler był tylko pomniejszym, choć krwawym, dyktatorem panującym w czasach Stalina; że głównym rozgrywającym nie była tutaj III Rzesza, ale Związek Sowiecki.
Pamiętam, jak kiedyś rozbawił mnie pewien trzeciorzędny film fabularny o wizjach Nostradamusa. Jedna z tych wizji przedstawiała klęski XX wieku. Pojawiał się w nich Hitler, maszerowali naziści, ale jakoś nasz wizjoner nie potrafił dostrzec jeszcze gorszej zarazy panującej ponad 70 lat nad znaczną połacią świata – komunizmu. Nie dane mu też było zobaczyć takich zbrodniarzy jak Lenin i Stalin. Gdyby ów film powstał w którymś z państw byłego bloku komunistycznego, wzruszyłbym tylko ramionami. Jednakże zrobiono go na Zachodzie (nie pamiętam już, czy w Europie, czy w Stanach Zjednoczonych, wiem tylko, że występowali w nim aktorzy amerykańscy), gdzie dostęp do faktów historycznych nie był ograniczany cenzurą. To pokazuje, jak potężny był i jest do tej pory wpływ propagandy sowieckiej.
Dobrze by było, gdyby oba filmy dokumentalne Grzegorza Brauna spotkały się z zainteresowaniem również poza granicami Polski. Zdecydowanie na to zasługują, choć domyślam się, że mogłyby wywołać kontrowersje.
Tych, którzy nie mogli obejrzeć projekcji w Heliosie, zachęcam gorąco do oglądania najnowszego filmu Grzegorza Brauna w telewizji. Ponoć Telewizja Polska ma nadać go 17 września.
Spodziewałem się przede wszystkim, że film będzie rozszerzoną wersją „Defilady zwycięzców” albo jej kontynuacją. Tymczasem okazało się, że razem z nią tworzy on ciekawy dyptyk. Jeśli w „Defiladzie zwycięzców” autor pokazywał, jak Stalin wykorzystał Hitlera do rozpętania II wojny światowej, to w „Marszu wyzwolicieli” przedstawił to, jak Związek Sowiecki przygotowywał się do wojny na długo przed jej wybuchem, jak urabiał społeczeństwo do gotowości bojowej. W obu filmach reżyser wykorzystał wywiad z Suworowem, ale każdy z nich rozpatrywał nieco inny aspekt tej samej rzeczywistości. W pierwszym z nich rozmówcy to głównie Polacy z Brześcia pamiętający wrzesień 1939 roku. W drugim to mieszkańcy różnych rejonów Związku Sowieckiego (Rosji, Białorusi, Ukrainy).
Film pokazuje, że w Rosji pod pewnymi względami niewiele się zmieniło. Gdy słuchałem dzieci odpowiadających na pytania nauczycielki z historii II wojny światowej, myślałem, że za chwilę przeczytamy, że scena ta została nakręcona w latach osiemdziesiątych minionego wieku. Jakby kompletnie nic się nie zmieniło. Gdyby wybudzono dzisiaj kogoś ze śpiączki po dwudziestu paru latach i pokazano mu te fragmenty, byłby przekonany, że Związek Sowiecki dalej istnieje. Rzecz jasna dzieci powtarzały wbite im do głowy propagandowe slogany o tym, że Związek Sowiecki nie był przygotowany do wojny, a agresja hitlerowska okazała się totalnym zaskoczeniem dla pokojowego Kraju Rad.
„Marsz wyzwolicieli” szczególnej wymowy nabiera zwłaszcza w kontekście ostatnich obchodów wybuchu II wojny światowej i spektaklu, jaki nam zafundował Putin (przy udziale zresztą naszego własnego rządu) oraz rosyjskie służby specjalne.
Niesamowite wrażenie zrobiła na mnie skala, na jaką formowano mieszkańców Związku Sowieckiego i sposobiono ich do wojny na długo przed jej rozpoczęciem. Pranie mózgu na każdym kroku: w filmie, w szkole, w pracy, w piosence, w propagandowych plakatach, w sposobach spędzania wolnego czasu. Wszystko starannie zaaranżowane, zaplanowane. Ludzie z różnych miejsc byłego Związku Sowieckiego do dzisiaj pamiętający te same slogany, te same piosenki, ich świadomość przeorana. Charakterystyczne też słowa jednego z rozmówców, który powiedział, że był tak naelektryzowany chęcią walki, że wprost nie mógł się doczekać udziału w wojnie.
Skutki owego prania mózgu widać zresztą do dziś. Śmiech wśród widzów wywoływały odpowiedzi jednego z sowieckich weteranów II wojny światowej na pytania o agresję na Polskę. Znalazł się on we wrześniu 1939 roku w Przemyślu, bo... było to miasto przygraniczne. Oczywiście nie był okupantem, w żadnej mierze! A Finlandia? Po prostu ich tam zawieźli, ot co!
„Marsz wyzwolicieli” udowadnia przede wszystkim jedną ważną rzecz – że Związek Sowiecki przygotowywał się do wojny ofensywnej, a nie wojny defensywnej. Kraj, w którym ludzie ginęli z głodu, w którym dochodziło do aktów kanibalizmu, rozbudowywał swój arsenał militarny, budował fabryki broni, projektował nowoczesne samoloty i czołgi, szkolił swoich poddanych w sztuce zabijania. Reżyser podaje tutaj parę ciekawych faktów, które objaśnia Suworow. Wymieńmy choćby jeden z nich: na przykład istnienie w całym Związku Sowieckim wież spadochronowych, ich zadziwiającą wszechobecność. Były one pierwszym etapem szkolenia spadochroniarzy na potrzeby militarne. Autor „Akwarium” wyśmiał tutaj pewnego zachodniego historyka, który ową osobliwą powszechność sportu spadochronowego określił mianem „hobby”. W państwie centralnego zarządzania, w którym nie było materiału na bieliznę, nie brakowało go na czasze spadochronów!
Zarówno „Defilada zwycięzców”, jak i „Marsz wyzwolicieli” zmieniają perspektywę w spojrzeniu na II wojnę światową. Pokazują dobitnie, że Hitler był tylko pomniejszym, choć krwawym, dyktatorem panującym w czasach Stalina; że głównym rozgrywającym nie była tutaj III Rzesza, ale Związek Sowiecki.
Pamiętam, jak kiedyś rozbawił mnie pewien trzeciorzędny film fabularny o wizjach Nostradamusa. Jedna z tych wizji przedstawiała klęski XX wieku. Pojawiał się w nich Hitler, maszerowali naziści, ale jakoś nasz wizjoner nie potrafił dostrzec jeszcze gorszej zarazy panującej ponad 70 lat nad znaczną połacią świata – komunizmu. Nie dane mu też było zobaczyć takich zbrodniarzy jak Lenin i Stalin. Gdyby ów film powstał w którymś z państw byłego bloku komunistycznego, wzruszyłbym tylko ramionami. Jednakże zrobiono go na Zachodzie (nie pamiętam już, czy w Europie, czy w Stanach Zjednoczonych, wiem tylko, że występowali w nim aktorzy amerykańscy), gdzie dostęp do faktów historycznych nie był ograniczany cenzurą. To pokazuje, jak potężny był i jest do tej pory wpływ propagandy sowieckiej.
Dobrze by było, gdyby oba filmy dokumentalne Grzegorza Brauna spotkały się z zainteresowaniem również poza granicami Polski. Zdecydowanie na to zasługują, choć domyślam się, że mogłyby wywołać kontrowersje.
czwartek, 3 września 2009
Z cyklu: Myszkując po Internecie
Grzegorz Braun
Ponieważ wybieram się na pokaz najnowszego filmu Grzegorza Brauna, postanowiłem nieco pomyszkować po Internecie w poszukiwaniu opinii tych, którzy już film mieli szansę obejrzeć. Przez przypadek natknąłem się na bardzo ciekawy wywiad, jaki Jerzy Zalewski przeprowadził z autorem „Plusów dodatnich, plusów ujemnych”. Wywiad pochodzi z serii podobnych programów Telewizji Puls, a ponieważ jest dostępny w sieci, więc stwierdziłem, że chyba autorzy nie będą mieli pretensji, jeśli przyczynię się do upowszechnienia tej interesującej rozmowy. Jeśli naruszam jakieś prawa autorskie, to film niezwłocznie ze strony usunę. Nie jestem zwolennikiem piractwa. Autorzy powinni być za swoją pracę nagradzani tak jak każdy inny. W końcu nikt normalny nie kradnie bułek, bo jest głodny, ale za nie płaci piekarzowi.
Grzegorz Braun należy do grona tych nielicznych kontrowersyjnych twórców, którzy nie szukają tylko poklasku, ale próbują odkryć prawdę, nawet jeśli nie przynosi im to wymiernych korzyści materialnych i nie spotyka się z aprobatą tzw. „środowiska”. Mamy całą masę tzw. „niepokornych”, którzy w rzeczywistości robią to, czego publika lub „Salon” od nich oczekuje; którzy są „odważni” do granic szaleństwa, gdy faktycznie nie muszą się obawiać żadnych konsekwencji. Za jakiś czas nie pozostanie po nich nic godnego pamięci. Po Grzegorzu Braunie zostanie.
Ponieważ wybieram się na pokaz najnowszego filmu Grzegorza Brauna, postanowiłem nieco pomyszkować po Internecie w poszukiwaniu opinii tych, którzy już film mieli szansę obejrzeć. Przez przypadek natknąłem się na bardzo ciekawy wywiad, jaki Jerzy Zalewski przeprowadził z autorem „Plusów dodatnich, plusów ujemnych”. Wywiad pochodzi z serii podobnych programów Telewizji Puls, a ponieważ jest dostępny w sieci, więc stwierdziłem, że chyba autorzy nie będą mieli pretensji, jeśli przyczynię się do upowszechnienia tej interesującej rozmowy. Jeśli naruszam jakieś prawa autorskie, to film niezwłocznie ze strony usunę. Nie jestem zwolennikiem piractwa. Autorzy powinni być za swoją pracę nagradzani tak jak każdy inny. W końcu nikt normalny nie kradnie bułek, bo jest głodny, ale za nie płaci piekarzowi.
Grzegorz Braun należy do grona tych nielicznych kontrowersyjnych twórców, którzy nie szukają tylko poklasku, ale próbują odkryć prawdę, nawet jeśli nie przynosi im to wymiernych korzyści materialnych i nie spotyka się z aprobatą tzw. „środowiska”. Mamy całą masę tzw. „niepokornych”, którzy w rzeczywistości robią to, czego publika lub „Salon” od nich oczekuje; którzy są „odważni” do granic szaleństwa, gdy faktycznie nie muszą się obawiać żadnych konsekwencji. Za jakiś czas nie pozostanie po nich nic godnego pamięci. Po Grzegorzu Braunie zostanie.
środa, 2 września 2009
„Nowy wspaniały świat”?
Czyżby wizje znane choćby ze słynnej książki Huxleya stawały się powoli rzeczywistością? Przypadek Oliviera zdaje się być niestety na to dowodem.
(Nota bene "Gattaca" to moim zdaniem jeden z lepszych i ładniejszych filmów science-fiction.)
(Nota bene "Gattaca" to moim zdaniem jeden z lepszych i ładniejszych filmów science-fiction.)
wtorek, 1 września 2009
1 IX 1939
"Weź szklanki z kredensu
i za ułanów wypijmy, co stoją
na pierwszym miejscu na liście poległych,
niby w dzienniku szkolnym".
(Josif Brodski, 1 września, tłum. St. Barańczak)
i za ułanów wypijmy, co stoją
na pierwszym miejscu na liście poległych,
niby w dzienniku szkolnym".
(Josif Brodski, 1 września, tłum. St. Barańczak)
Subskrybuj:
Posty (Atom)