„Pod koniec lat dwudziestych zacząłem tracić przyjemność z
chodzenia do teatru. Przestałem wierzyć w historie, których przedstawienie tam
oglądałem. Kiedy już szedłem, to po to, by podziwiać jakiś drugorzędny aspekt
sztuki, dzieło wielkiego aktora albo reżysera, albo projektanta. Jednak
jednocześnie narastało we mnie przekonanie, że teatr jest największą z
wszystkich sztuk. Czułem, że coś z nim poszło nie tak w moich czasach i że
realizował tylko małą część swoich możliwości”
Tak Thornton Wilder zaczyna przedmowę (przekład mój) do
kieszonkowego wydania swoich „Three Plays”.
To stwierdzenie Wildera przypomniało mi moje własne
doświadczenie z wrocławskim teatrem (choć rzecz jasna nie mam zamiaru równać
swojego doświadczenia i wiedzy – czy też jej braku – z doświadczeniem i wiedzą
autora „Our Town”).
Pamiętam, jak z jednego z ostatnich przedstawień (opartej na
utworze Witkacego), jakie miałem okazję oglądać w Teatrze Współczesnym,
wychodziłem zdegustowany. Było to coś, co z powodów dla mnie niezrozumiałych
budziło wybuchy śmiechu u publiczności, kiedy w rzeczywistości powinna była ona
płakać gorzkimi łzami nad poziomem wrocławskiego teatru. Z pewnością
zapłakałby, a może raczej zaklął szpetnie i wyszedł trzasnąwszy z ogromnym
hukiem drzwiami sam Witkacy, gdyby zobaczył, co zrobiono z jego utworem.
Powody utraty przyjemności z chodzenia do teatru są bez
wątpienia u mnie inne niż u Wildera, choć Wilder pewnie nie zdzierżyłby widząc,
co dzieje się z teatrem we Wrocławiu. Do tego wszystkiego moje obrzydzenie
zwiększył wyczyn teatru – noszącego w nazwie (o zgrozo!) miano „polskiego” –
który swoją tanią i śmierdzącą prowokacją uderzył w ministra kultury. Nie wiem
wprawdzie do tej pory, czy była to tylko wstrętna prowokacja, czy faktycznie
dyrekcja chciała przyciągnąć do teatru widza prezentując na scenie wyczyny
„aktorów” porno, ale wycofała się w ostatniej chwili obawiając gorszej zadymy,
niż to planowała. Tak oto teatr w Polsce kończy się nie hukiem, ale skomleniem
i smrodem.
Sztuki Wildera z tomiku „Three Plays” dały mi sporo
przyjemności. I bez wątpienia jest to rodzaj dramatu, który z radością
obejrzałbym w dobrej obsadzie na deskach teatralnych we Wrocławiu.
Zadziwiającą rzeczą w przypadku tych utworów dramatycznych
jest ciągłe rozbijanie iluzji i wracanie do niej na nowo. Autor nieustannie
daje nam do zrozumienia, że to „tylko” sztuka teatralna, po czym każe nam w nią
wierzyć ponownie. Jest to tak, jakby ktoś co chwilę rozbijał młotem potężny
ekran, na którym śledzimy jakąś historię, i mówił: „Popatrz, to tylko
złudzenie”, a po chwili podsuwał nam nowy, który i tak za jakiś czas ponownie
rozwali z brzękiem szkła tym samym narzędziem. Tak jest zarówno w „Our Town”,
który otwiera książkę, jak i w pozostałych dwóch utworach. W filozoficznym „Our
Town” ta umowność podkreślana jest m.in. przez ubóstwo dekoracji (podejrzewam
zresztą, że to tutaj tak naprawdę czerpał współczesny pornograf i prowokator
Lars von Trier inspirację do swojego „Dogville”), jak również rolę kierownika
planu (Stage Manager), który widowisko „kreuje” i „przerywa”, kiedy zachodzi
taka potrzeba. W zabawnym i nie mniej filozoficznym „The Skin of Our Teeth” tę
umowność podkreśla „buntowanie” się aktorki i zamieszenie związane z „chorobą”
aktorów, zaś w przepysznej, głupawej farsie „The Matchmaker” bezpośrednie
zwracanie się do widzów.
To rozbijanie iluzji jest o tyle zadziwiające, że przecież w
przytoczonym już fragmencie wstępu autor pisał o współczesnym sobie teatrze:
„Przestałem wierzyć w historie, których przedstawienie tam oglądałem”. Autor
przestał w nie „wierzyć”, a sam nieustannie roztrzaskuje świat ułudy, jaki w swoich
sztukach tworzy! I o dziwo, mimo tych zabiegów, jednak w te historie wierzymy i nas
obchodzą (a przynajmniej obchodzą one mnie, więc zakładam, że i innych
czytelników również). Jak autor tego wyczynu dokonuje, to już materiał do
rozważań na osobny większy tekst.
Ale to rozbijanie iluzji ma jeszcze jedno dno, bo przecież
jej rozbijanie wiąże się z kreacją kolejnej ułudy, co znakomicie widać w „The
Skin of Our Teeth”. Aktorka grająca jedną z postaci wszak tylko pozornie
buntuje się jako „aktorka”. A więc gra jakby dwie role tak naprawdę albo
jeszcze inaczej: gra aktorkę, która gra swoją rolę w teatrze. Mamy zatem teatr
w teatrze. A do tego jeszcze rzeczywistość przedstawiana miesza się z zastaną
rzeczywistością widzów tu i teraz, wchodząc pomiędzy nich i kryjąc się za nimi.
Są to oczywiście chwyty, które dość często pojawiają się we współczesnym
teatrze, ale jakże inne i świeże wydają się one mimo wszystko w – nie tak już
nowych przecież – dramatach Wildera. To balansowanie na pograniczu światów
iluzji i rzeczywistości, nakładanie się tych światów na siebie, ich mieszanie
jest dla Wildera bardzo charakterystyczne i każe też nam z kolei sobie zadawać
pytania o realność otaczającego nas świata, o przemieszanie w nim fikcji i
rzeczywistości, a także nakładanie się różnych wymiarów czasowych i
przestrzennych przecież. A to ostatnie przeplatanie się różnych poziomów czasoprzestrzennych
znakomicie widać i w „Our Town” i w „The Skin of Our Teeth”.
Uderzające jest także to, że w zasadzie każda ze sztuk wciąż
wydaje się być „na czasie”. Zwłaszcza „The Skin of Our Teeth” mogłaby dzisiaj
budzić spore emocje u widzów. Kto wie, czy nawet nie większe niż w czasach
Wildera?
Na marginesie tych rozważań wspomnę jeszcze o tytułach
polskich przekładów tych sztuk. Być może będzie to jedynie czepialstwo, ale mam
ochotę dołożyć swoje trzy grosze i podzielić się swoimi wątpliwościami. Otóż,
trochę mnie dziwią polskie tytuły tłumaczeń dramatów Wildera. „Out Town” chyba
miałem okazję czytać bardzo już dawno temu, więc nie pamiętam, jakie były
wówczas moje odczucia. Pamiętam słynny fragment z adresem na kopercie listu do
Jane (choć może być i tak, że po prostu przytoczył go inny z czytanych przeze
mnie pisarzy). Wydaje mi się natomiast, że polski tytuł powinien brzmieć po
prostu „Nasze miasteczko” zamiast „Nasze miasto”. W końcu, jak dowiadujemy się
z tekstu samego dramatu, populacja „Out Town” liczy tylko około 3000 ludzi, a
taką małomiasteczkowość sugeruje też wiele innych cech tego dramatu. „The Skin
of Our Teeth” przetłumaczono jako „Niewiele brakowało”, choć znowu wydaje mi
się, że aby zachować „idiomatyczność” tytułu i jednocześnie jakąś grę słów,
warto byłoby to przełożyć jako „O mały włos”. Ostatni z zamieszczonych w
zbiorze utworów to po polsku „Pośredniczka matrymonialna”, a przecież aż się
kusi, by „The Matchmaker” przełożyć jako po prostu „Swatka”, co chyba jest też
bliższe idei oryginału.
Swój egzemplarz dramatów Wildera nabyłem, podobnie jak
książkę Tennessee Williamsa, w jednym z tzw. „charity shops” w Londynie. Być może został tam oddany przez tę
samą osobę? A może kogoś innego? I podobnie, jak w przypadku „Cat on a Hot Tin
Roof”, ten niewielki tomik, może z wyjątkiem okładki, sprawiał wrażenie, jakby
nikt go nigdy nie czytał. Ciekawe jest również, jak zawędrował do Londynu, bo
wewnątrz znajduje się pieczątka:
DEPARTMENT
OF ENGLISH
GLEBE
COLLEGIATE INSTITUTE
OTTAWA, ONTARIO.
Wygląda więc na to, że książeczka ta przywędrowała do
Wielkiej Brytanii z Kanady. Hmm...
Ostatnio obiegła media wiadomość o mianowaniu nowego
dyrektora Teatru Polskiego, którym ma teraz być Cezary Morawski. Aktorzy i
niektórzy politycy protestują, broniąc pana Mieszkowskego. Ja się tam cieszę,
mając nadzieję na jakieś nowe otwarcie i może prawdziwy powiew świeżości. Nawet
jeśli miałby on być nawrotem do tradycji. Tradycji dobrego teatru, w którym
przedstawiane historie stają się wiarygodne.
Thornton
Wilder, Three Plays, Bantam Books, New York 1961.