piątek, 19 sierpnia 2016

Corner Shop: Unholy Holly albo światy równoległe


Kiedy czyta się książkę po obejrzeniu filmu albo jakiejś scenicznej adaptacji, prawdopodobne są dwie reakcje: albo czytelnik poczuje zawód i rozczarowanie książką, albo rozczarowanie filmem czy przedstawieniem. Pewne natomiast jest jedno: filmowe obrazy będą się z siłą narzucać wyobraźni, choćbyśmy tego nie chcieli. I tak Rick Deckard już na zawsze będzie miał twarz Harrisona Forda, a Zagłoba oblicze Kazimierza Wichniarza lub Mieczysława Pawlikowskiego.

Zdarza się jednak i tak, że zarówno książka, jak i jej adaptacja stanowią niejako dwa dzieła osobne, ale też jednako doskonałe. W przypadku „Breakfast at Tiffany’s” mamy właśnie z czymś takim do czynienia. Oczywiście główna bohaterka będzie zawsze miała twarz Audery Hepburn, a podejrzewam, że jeśli nawet ktoś najpierw przeczytał tę powieść (czy raczej dłuższe opowiadanie tak naprawdę), to filmowa wersja narzuci mu z siłą swoje obrazy i choćby czytał po raz enty opis Holly, to i tak będzie widział to, co zobaczył w obrazie Blake’a Edwardsa. Jednak film i utwór Trumana Capotego to jakby światy równoległe. Pewne elementy się nakładają, inne nie przystają do siebie zupełnie. Ale zarówno film, jak i książka zachwycają.

Jak powiedział, wspomniany na tym blogu wcześniej, Eustachy Rylski – każdy pisarz chciałby taki utwór mieć na swoim koncie. Choć nie jest to może utwór wybitny, w takim znaczeniu choćby, w jakim za wybitne dzieło uważamy np. „Zbrodnię i karę”. Bez wątpienia jednak jest napisany znakomicie, a czytelnik daje się porwać narracji, nawet jeśli wcześniej obejrzał już film.

Holly z książki jest nieco inna niż w filmie. Jest... no cóż, jakby bardziej „unholy”. W opowieści Capotego jest więcej brudu, a nawet do pewnego stopnia wulgarności. Film to bardziej romantyczna komedia, choć z poważniejszym podtekstem, bo przecież ciągle uciekająca w świat fantazji i zabawy Holly też święta nie jest.

Są to więc sumie – jak stwierdziłem wyżej – dwa światy równoległe. Gdyby ktoś kazał mi wybrać jeden z nich, miałbym problem. Wolałbym nie wybierać. Utwór Capotego to świat bardziej „realistyczny”, choć nie pozbawiony swoistej poezji, która barwi wspomnienia z przeszłości. Nie ma tu happy endu, jest melancholia albo jak mówi bohater kultowej polskiej komedii: „smutek i nostalgia”. Film to świat fantazji, taki świat, jaki byśmy chcieli, by zaistniał. Tu musi nastąpić happy end i nie pytamy, co potem. Wiadomo przecież, że żyli długo i szczęśliwie. Holly przecież nie może uciekać bez końca, kiedy wreszcie znalazła prawdziwą miłość, a jej ukochany będzie o nią walczył i nie pozwoli jej tak po prostu odjechać...

Moje wydanie „Breakfast at Tiffany’s” z serii Penguin Classics ma dla czytelnika dodatkowy bonus w postaci trzech znakomitych opowiadań Capotego: „House of Flowers”, „A Diamond Guitar”, „A Christmas Memory”. Pokazują one mistrzostwo amerykańskiego pisarza we władaniu formą opowiadania, a komuś, kto jak ja, nigdy przedtem nie czytał nic tego autora, dają wyobrażenie o skali jego talentu.

Truman Capote, Breakfast at Tiffany’s, Penguin Books, 2000.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz