Kiedy czyta się książkę po obejrzeniu filmu albo jakiejś
scenicznej adaptacji, prawdopodobne są dwie reakcje: albo czytelnik poczuje
zawód i rozczarowanie książką, albo rozczarowanie filmem czy przedstawieniem.
Pewne natomiast jest jedno: filmowe obrazy będą się z siłą narzucać wyobraźni,
choćbyśmy tego nie chcieli. I tak Rick Deckard już na zawsze będzie miał twarz
Harrisona Forda, a Zagłoba oblicze Kazimierza Wichniarza lub Mieczysława
Pawlikowskiego.
Zdarza się jednak i tak, że zarówno książka, jak i jej
adaptacja stanowią niejako dwa dzieła osobne, ale też jednako doskonałe. W
przypadku „Breakfast at Tiffany’s” mamy właśnie z czymś takim do czynienia.
Oczywiście główna bohaterka będzie zawsze miała twarz Audery Hepburn, a
podejrzewam, że jeśli nawet ktoś najpierw przeczytał tę powieść (czy raczej
dłuższe opowiadanie tak naprawdę), to filmowa wersja narzuci mu z siłą swoje
obrazy i choćby czytał po raz enty opis Holly, to i tak będzie widział to, co
zobaczył w obrazie Blake’a Edwardsa. Jednak film i utwór Trumana Capotego to
jakby światy równoległe. Pewne elementy się nakładają, inne nie przystają do
siebie zupełnie. Ale zarówno film, jak i książka zachwycają.
Jak powiedział, wspomniany na tym blogu wcześniej, Eustachy
Rylski – każdy pisarz chciałby taki utwór mieć na swoim koncie. Choć nie jest
to może utwór wybitny, w takim znaczeniu choćby, w jakim za wybitne dzieło
uważamy np. „Zbrodnię i karę”. Bez wątpienia jednak jest napisany znakomicie, a
czytelnik daje się porwać narracji, nawet jeśli wcześniej obejrzał już film.
Holly z książki jest nieco inna niż w filmie. Jest... no
cóż, jakby bardziej „unholy”. W opowieści Capotego jest więcej brudu, a nawet
do pewnego stopnia wulgarności. Film to bardziej romantyczna komedia, choć z
poważniejszym podtekstem, bo przecież ciągle uciekająca w świat fantazji i
zabawy Holly też święta nie jest.
Są to więc sumie – jak stwierdziłem wyżej – dwa światy
równoległe. Gdyby ktoś kazał mi wybrać jeden z nich, miałbym problem. Wolałbym
nie wybierać. Utwór Capotego to świat bardziej „realistyczny”, choć nie
pozbawiony swoistej poezji, która barwi wspomnienia z przeszłości. Nie ma tu
happy endu, jest melancholia albo jak mówi bohater kultowej polskiej komedii:
„smutek i nostalgia”. Film to świat fantazji, taki świat, jaki byśmy chcieli,
by zaistniał. Tu musi nastąpić happy end i nie pytamy, co potem. Wiadomo
przecież, że żyli długo i szczęśliwie. Holly przecież nie może uciekać bez
końca, kiedy wreszcie znalazła prawdziwą miłość, a jej ukochany będzie o nią
walczył i nie pozwoli jej tak po prostu odjechać...
Moje wydanie „Breakfast at Tiffany’s” z serii Penguin
Classics ma dla czytelnika dodatkowy bonus w postaci trzech znakomitych
opowiadań Capotego: „House of Flowers”, „A Diamond Guitar”, „A Christmas
Memory”. Pokazują one mistrzostwo amerykańskiego pisarza we władaniu formą
opowiadania, a komuś, kto jak ja, nigdy przedtem nie czytał nic tego autora,
dają wyobrażenie o skali jego talentu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz