Niestety nie posiadam umiejętności ciętej riposty
bezpośrednio w czasie dyskusji. Dobre odpowiedzi przychodzą mi do głowy dopiero po
czasie, kiedy już jest za późno i nic nie da się zrobić. Wówczas mogę sobie już
tylko pogdybać.
Piszę o tym dlatego, że przypomniała mi się pewna sytuacja.
Otóż wiozłem kiedyś autem w okolicznościach przykrych i niewesołych pewnego
zakonnika. Jak to zwykle w takich okolicznościach rozmowa była o wszystkim i o
niczym. Jakoś tak się złożyło – nie pamiętam dlaczego – że jednym z tematów
była kwestia życia na tzw. „kocią łapę”. Miałem wówczas trochę wiedzy na ten
temat, gdyż pracowałem w nieruchomościach i pośredniczyłem w wynajmowaniu
mieszkań. Z mojego doświadczenia wynikało, że sporo par żyje obecnie w konkubinacie.
W dużej mierze są to pary dość młode. Czasami zdarzało się, że były to pary,
które właśnie miały się pobrać, ale w zdecydowanej mierze nie było z ich strony
deklaracji zawarcia związku małżeńskiego w jakiejś najbliższej przyszłości.
Zresztą w tym przypadku, gdy tacy ludzie deklarowali bliski ślub, zdarzały się
i przykre incydenty. Pamiętam jeden taki związek, który rozpadł się bardzo
szybko po zawarciu małżeństwa – parę miesięcy czy niecały rok po. Zdrady
dopuściła się tam żona, która – mówiąc oględnie – wdała się w romans w czasie
wyjazdu służbowego – jednego z tych organizowanych przez firmy szkoleń, które
są też dobrą okazją do popijawy i wdawania się w przelotne romanse właśnie.
Wiem o tym tylko dlatego, że zadzwonił właściciel, by poinformować, że
mieszkanie jest znów do wynajęcia i wtajemniczył mnie w przyczyny, o których
dowiedział się od zrozpaczonego młodego małżonka.
Podzieliłem się z duchownym swoimi uwagami na ten temat. Dla
mnie był to wówczas problem, gdyż w jakiś sposób jednak pośredniczyłem w tym
procederze ułatwiania takiego życia i czułem z tego powodu dyskomfort.
– No cóż... Społeczeństwo się sekularyzuje – westchnął
duchowny. I... i właściwie to było tyle. Zapamiętałem tylko to zdanie i nic
więcej.
Dopiero potem, gdy zacząłem się nad tym zastanawiać,
uderzyło mnie, że w odpowiedzi duchownego dało się zauważyć swego rodzaju
determinizm. Jego westchnienie sugerowało, że no... po prostu tak jest. I jakby
nic nie da się zrobić. To brzmiało tak, jakby to był jakiś nieodwracalny trend,
któremu przeciwstawić się nie było jak.
Może się mylę, może ten zakonnik akurat robił wiele, by
młodym ludziom uświadomić grzeszność takiego życia, ale jednak nic takiego od
niego nie usłyszałem. Nie powiedział nic w stylu: „Wie pan, wiele kazań
poświęciłem temu tematowi. Mówię ludziom: żyjecie często w pięknych domach,
macie dobrą pracę, jeździcie nowoczesnymi autami, wyjeżdżacie na egzotyczne
wakacje, ale tak naprawdę jesteście jak zombi z popularnych seriali i filmów.
Rozkładacie się, gnijecie i nawet nie zdajecie sobie z tego sprawy. Diabeł już
nawet was nie atakuje, bo nie ma potrzeby. Sami wchodzicie w jego sieć.
Gnijecie i jesteście martwi. Cuchniecie, a tego smrodu nie zabiją najlepsze i
najdroższe perfumy. A najgorsze jest to, że nawet sobie z tego nie zdajecie
sprawy, a nawet chodzicie jeszcze do kościoła, jakby nic się nie działo, tylko
nie przystępujecie do sakramentów”.
Nie, on nic takiego nie powiedział. Tylko to westchnięcie i
stwierdzenie: „Społeczeństwo się sekularyzuje”. Jakby to było normalne i nieodwracalne,
a on jako kapłan niewiele mógł tutaj zrobić.
Podobny determinizm zauważam u niektórych katolickich
polityków. Niech będzie, że się uwziąłem, ale jeszcze raz wspomnę tego
nieszczęsnego ministra Gowina, choć jest on tylko przykładem wielu innych takich
polityków. Minister Gowin (albo inny polityk katolicki) też wzdycha i mówi
mniej więcej coś takiego: „Jeśli wprowadzimy przepisy zakazujące aborcji, to w
przyszłym wyborach być może przegramy i nowy rząd wprowadzi przepisy
liberalizujące prawo i dopuszczające aborcję na żądanie. Wahadło wychyli się w
drugą stronę”.
Ów minister Gowin, służący tutaj jako pars pro toto, nawet
nie weźmie pod uwagę, że sytuacja mogłaby wyglądać inaczej – że oto z jakiegoś
powodu obecna koalicja przegrywa wybory, ale tzw. „liberalizacja” prawa
aborcyjnego, czyli mówiąc po ludzku – pozwolenie w imieniu prawa na morderstwo
z byle powodu – nie dochodzi do skutku, bo społeczeństwo mówi stanowcze „Nie”,
bo na ulice wychodzą tłumy ludzi w tzw. „białych marszach”, a nawet po stronie
nowego rządu są katolicy, którzy nie potrafią sobie wyobrazić, że można zabijać
niewinną istotę tylko dlatego, że ma wrodzone wady albo poczęła się w wyniku
gwałtu.
Ba! Ów minister (który jest akurat w tym przypadku ministrem
nauki!) nawet nie wpadnie na myśl, że można wraz ze zmianą prawa, poprowadzić
całą kampanię uświadamiającą ludziom zło aborcji, że można by przygotować
specjalne podręczniki dla ostatnich klas podstawówki i dla szkoły średniej na
lekcje przygotowania do życia w rodzinie (niech nawet będzie, że byłby one dla
dzieci z rodzin katolickich!), które nacisk kładłyby na godność osoby ludzkiej
i jej prawo do życia niezależnie od tego, czy ma normalną liczbę chromosomów,
czy też jest ich za dużo lub za mało. Ten polityk nie myśli nawet o tym, że można
by zrobić kampanię w mediach, która mówiłaby o tym, że w świetle nauki życie
zaczyna się od chwili poczęcia i że dbałość o prawo do życia tych, którzy się
jeszcze nie narodzili, gwarantuje też prawo do życia osób już żyjących itp.,
itd. Nie, ministrowi to nawet nie przychodzi do głowy. On tylko stwierdza, że
„wahadło się wychyli” i tyle...
Hilaire Belloc pisał w jednej z książek, że żyjący w danej
epoce katolicy, którzy są bardzo krytyczni wobec panujących w niej trendów
myślowych i zwykłych herezji, a nawet są osobami skądinąd świętymi, bardzo
często jednak w jakiś sposób tym trendom czy herezjom ulegają. Choć się im
przeciwstawiają, to ich myślenie jest jednak w większym lub mniejszym stopniu
skażone dominującym sposobem myślenia. Podawał nawet przykład jednego ze
świętych papieży.
Wydaje mi się, że zarówno wspomniany na początku katolicki
duchowny, jak i wymieniony z nazwiska katolicki polityk (który służy tutaj
jedynie jako pars pro toto – przypominam) są tego doskonałym przykładem. Niby
są katolikami, ale ich myślenie skażone jest determinizmem na wskroś
marksistowskim. Kościoły na Zachodzie pustoszeją, więc i będą pustoszeć i u
nas. Coraz więcej par żyje w konkubinacie, a więc i u nas tak jest i zjawisko
to będzie się nasilać. Prawo jest „liberalizowane” tak, że dopuszcza aborcję w
coraz większej ilości okoliczności i przypadków, a więc wcześniej czy później i
u nas zostanie ono zliberalizowane. Lepiej więc zachowywać tzw. „kompromis
aborcyjny” – jeszcze przez jakiś czas ten trend uda się powstrzymać. Nic to, że
doświadczenie innych krajów pokazuje, że wszelkie kompromisy tego typu są
zgniłe i w konsekwencji prowadzą do dalszego „liberalizowania”, a więc nie
hamowania tego trendu.
Tacy katoliccy duchowni i politycy zdają się być ofiarami
determinizmu. Oni chyba uwierzyli w nieodwołalne i niezmienne prawa rządzące
historią świata – zapominając, że prawdziwym Panem jest Bóg, a nie Duch Czasu.
Niby wierzą w Opatrzność, ale tak naprawdę sądzą, że pewne trendy są
nieuniknione i nic nie da się z tym zrobić, można się temu tylko przyglądać.
Trudno im nawet sobie wyobrazić, że to np. Polska mogłaby być krajem, z którego
wyjdzie owa „iskra” zapowiadana przez siostrę Faustynę. Nie! Czeka nas
kompletna sekularyzacja, aborcja na żądanie i ogólny laicki zamordyzm, w którym
już nawet umrzeć nie będzie można naturalną śmiercią, bo przyjdą i wbiją nam
igłę ze śmiertelną dawką trucizny. A lawina i tak biegu swego nie zmienia w
zależności od tego, po jakich toczy się kamieniach. Koniec. Kropka!