poniedziałek, 30 kwietnia 2018

Między informacją a dezinformacją


Pisałem tu w sobotę o Patryku Jakim i jego jakże „prawicowej” deklaracji finansowania in vitro z kieszeni warszawskiego podatnika. Przejrzałem sobie kilka stron tzw. „prawicowych”, by sprawdzić, ile z nich poinformowało o tej wypowiedzi PiS-owskiego kandydata. Zastrzegam się, że mogłem coś przeoczyć, bo po prostu szukałem artykułów i informacji z pomocą wyszukiwarek na stronach tych portali.


Okazało się, że tę – przecież bardzo ważną dla wyborcy – informację podały portale: „Do Rzeczy”, PCh24.pl, „Magna Polonia” i „Fronda”. Pozostałe postanowiły, jak widać, pominąć „niusa” milczeniem. Nawet katolicki „Gość Niedzielny” nie wspomniał o nim ani słowem. To dość interesujące. Zwłaszcza w przypadku kandydata ubiegającego się o stanowisko prezydenta stolicy. Ciekawe, czy takie portale, jak np. „Niezależna”, „wPolityce” czy „Telewizja Republika” będą konsekwentnie ignorować tę istotną deklarację, czy też w jakiś sposób spróbują ją wytłumaczyć i usprawiedliwić? Trudno sobie przecież wyobrazić, że nie wspomną o tym pomyśle ani słowem do końca kampanii wyborczej.


I chciałbym być dobrze zrozumiany, nie chodzi o to, że się uwziąłem na Jakiego. Swoją opinię już wygłosiłem – głosowanie na tego polityka byłoby dla mnie poważnym problemem moralnym i cieszę się, że nie mieszkam w Warszawie.


Cały szkopuł tkwi w czym innym. Wydaje mi się, że deklarowanie ze strony danej redakcji, że jest prawicowa czy konserwatywna albo katolicka, stawia przed nią wysokie wymagania. Dlaczego? A to dlatego, że z miejsca odwołuje się w ten sposób do pewnego systemu wartości, w którym „Tak-tak, nie-nie” oraz „Prawda was wyzwoli” to jedne z ważniejszych pryncypiów. Chyba najoczywistsze jest to w przypadku medium katolickiego. Mniej oczywiste może być, jeśli chodzi o portale czy czasopisma prawicowe, bo można się zastanawiać, czy na pewno odwołują się do tego systemu wartości, który kojarzymy z katolicyzmem. Jeśli są to np. narodowcy, to chrześcijaństwo, a zwłaszcza katolicyzm nie musi wcale być tym podstawowym punktem odniesienia.


Pisałem już na tym blogu o przypadkach swoistej cenzury. Na przykład w przypadku filmu Grzegorza Brauna o Lutrze, gdzie ten dokument pomija się konsekwentnym milczeniem na portalach katolickich. Albo o inicjatywie „Polonia Semper Fidelis”, gdzie np. oficjalny portal Episkopatu Polski ani żaden z oficjalnych portali katolickich nie zamieściły nawet wzmianki o dostarczeniu tysięcy podpisów wiernych pod listem do biskupów z prośbą o potwierdzenie niezmiennej nauki Kościoła o rodzinie i małżeństwie (i to w sytuacji, gdy informowały o tej akcji publiczne media świeckie!). Teraz mamy przykład z Patrykiem Jakim i jego wypowiedzią o in vitro, która z miejsca powinna wywołać ferment w prawicowych mediach, a nawet doprowadzić do wyraźnego opowiedzenia się kandydata po stronie określonego światopoglądu. Nic takiego się nie stało (przynajmniej jak dotąd). Są to przypadki zadziwiające. Ale to tylko drobna próbka. Pytanie, o ilu takich sprawach się milczy?

Przeciętny wyborca z reguły nie ma czasu na śledzenie wszystkich możliwych źródeł informacji. Polega na paru wybranych tytułach, mając do nich zaufanie. Niestety nie informują go one o wszystkim, a nawet pomijają milczeniem informacje istotne dla dokonywanych przez niego wyborów. Będą zamieszczać „niusa” o foczce na polskim wybrzeżu albo jakąś przestarzałą już wiadomość o „rewelacyjnym” filmiku wideo o Polsce nakręconym gdzieś w Ameryce Południowej, ale nie o tym, co może mieć wpływ na kształt państwa lub sposób, w jaki zostaną spożytkowane pieniądze czerpane z kieszeni podatnika.


Smutne, że dotyczy to „naszych” mediów. I to mediów, które będą się oburzać (i słusznie) na wszelkie formy cenzury ze strony takich portali społecznościowych, jak Facebook, czy Twitter.


sobota, 28 kwietnia 2018

Kandydat byle-Jaki


Niedawno pisałem na tym blogu o pani posłance PiS-u, która obwiniała zwolenników ochrony życia (Ordo Iuris, Marka Jurka i licho wie kogo jeszcze) o rozbijanie prawicy, a przy tym zasugerowała niedwuznacznie, że sygnatariusze projektu „Zatrzymaj aborcję” to debile!. Sama ta pani jest natomiast... hm... jakby to powiedzieć?... raczej na bakier z prawicową wizją świata. Ja przynajmniej nie oddałbym na nią głosu.


Teraz kolejny członek PiS-u dał poPiS. Okazuje się, że Patryk Jaki, kandydat PiS-u na prezydenta Warszawy, wyraził poparcie dla finansowania programu in vitro z budżetu miejskiego! No proszę! Kolejny „prawicowy” kandydat! Taki Jaki(ś) na bakier z nauką Kościoła katolickiego. Muszę powiedzieć, że cieszę się, że nie mieszkam w Warszawie, bo wybór miałbym pomiędzy grypą a cholerą. Naprawdę nie wiem już, co lepsze, a co gorsze! Chociaż... zaraz... jaką mam gwarancję, że pani Stachowiak-Różecka nie wypali z podobnym pomysłem?


Nie śledziłem specjalnie kariery Jakiego. Wydawał mi się sympatycznym, młodym człowiekiem, który dość dzielnie radzi sobie, jeśli chodzi o przewodniczenie Komisji Weryfikacyjnej ds. reprywatyzacji, choć miewa również głupie pomysły, które z moją prawicową wizją świata się nie pokrywają.


Wydawało mi się też, że jako człowiek, który sprzeciwia się aborcji eugenicznej, powinien doskonale zdawać sobie sprawę z tego, czym jest in vitro. Pomyliłem się. Dziwne to, ale nie zdaje sobie. Przy tym jest chętny finansować ten proceder handlu żywym towarem jeszcze na dodatek z kieszeni podatnika!


Jeśli PiS będzie wystawiał więcej takich „prawicowych” kandydatów, to niech się nie zdziwi, że prawicowi wyborcy nie będą chcieli na nich głosować. Tylko proszę mi nie sugerować, że ktoś rozbija prawicę, bo krytykuje Jakiego! Może za chwilę wyskoczy kolejny taki „prawicowy” kandydat PiS-u, który powie, że np. związki partnerskie to jedynie kwestia czasu i że on jak najbardziej się pod tym pomysłem podpisuje, bo przecież trzeba iść „z czasem, po(d)stępem i osiągnięciami techniki”.


Notabene swego czasu – dość dawno już – pisałem na tym blogu o pewnym takim euro(p)ośle. Był on „prawicowy” aż do szpiku kości, a homoseksualistów nazywał w czasach swojej młodości po chrześcijańsku „pedałami”. Tyle tylko, że jakoś chyba europosłowanie (a zwłaszcza perspektywa atrakcyjnego stanowiska) poprzestawiało mu klepki w głowie, bo nagle jakby pojął, że jego wizja świata jest już przestarzała, i zaczął opowiadać, że byłby „more than happy”, gdyby mógł pójść na imprezę homoseksualną. Teraz jest członkiem jakiejś kanapowej partyjki, co ma w nazwie „demokrację” czy jakoś tak. Przeszedł do tej kanapy długą drogę. A zgadnijcie, Drogie Misie: z ramienia jakiej partii był euro(p)osłem?


Alfie po lepszej stronie


Niestety mały, dzielny Alfie przegrał bitwę ze zbrodniczym systemem. Przegrali też jego rodzice, mimo tego ogromnego wsparcia, jakie otrzymali z różnych zakątków świata, w tym z Polski.

Możemy jedynie mieć nadzieję, że mały Alfie jest już po lepszej stronie, tam, gdzie spotkał prawdziwą Miłość i radość, jakiej tylko cień mógł doznać na tym okrutnym świecie.

Jedyne, co można zrobić, to modlić się za niego i za jego rodziców. Modlić się i działać, by kolejne dziecko nie spotkał los Alfiego Evansa i Charliego Garda i by kolejni rodzice nie musieli doświadczyć takiego horroru, patrząc bezsilnie, jak ich dziecko skazuje się na śmierć.

piątek, 27 kwietnia 2018

Corner Shop: Skarb nie tylko w glinie – o autobiografii Fultona J. Sheena


Z całą pewnością wśród książek Fultona J. Sheena Treasure in Clay należy do jednych z ważniejszych i szkoda, że do tej pory nie została ona przetłumaczona i wydana po polsku. Bardzo często zdarza się, że autobiografie katolickie, zwłaszcza jeśli opisują zmagania z własną wiarą lub niewiarą oraz dramatyczne wydarzenia w życiu autora, porównywane są do Wyznań św. Augustyna. Często na wyrost, bo choć taka autobiografia bywa ciekawa, a nawet ważna, to jednak z reguły daleko jej do wielkiego dzieła tego wybitnego teologa i filozofa oraz ojca Kościoła w jednym.

Treasure in Clay można natomiast śmiało postawić na półce obok dzieła autora Państwa Bożego. I wcale nie dlatego, by okrzyknąć ją drugimi Wyznaniami. Nie zawiera bowiem jakichś niezwykłych zmagań z własną wiarą i niewiarą, a mimo to w moim przekonaniu należy do jednych z ważniejszych dzieł tego typu. Jest jakby przeciwwagą do burzliwych dziejów św. Augustyna. Gdyby chcieć oddać w przybliżeniu, o co chodzi, można by się odwołać do podobnego przypadku w literaturze mistycznej. Z jednej strony na przykład św. Jan od Krzyża ze swoją ciemną nocą duszy, a z drugiej pogodny mistyk angielski Richard Rolle.

W autobiografii wielkiego amerykańskiego duchownego jest tej pogody dość sporo, bo i nie brak tu sporej dawki humoru. Fulton J. Sheen zresztą podkreśla w swojej książce, że ten humor jest nieodłączną cechą katolika, bo ma on stosowny dystans do tego świata, wiedząc, że czeka nas wieczność. I jest to humoru różnoraki. Ci, którzy mieli okazję zobaczyć któryś z programów telewizyjnych Sheena, wiedzą, o co chodzi. Sheen bardzo często żartuje z siebie samego, wykazując tym samym zdrowy dystans nie tylko do świata doczesnego, ale także do własnej osoby. Zabawne anegdotki opowiadane przez Sheena nadają tej książce lekkości, co nie oznacza, że sama książka jest jedynie lekturą łatwą, zabawną i przyjemną.

Zawiodą się jednak niewątpliwie wszyscy ci, którzy szukają jakichś zakulisowych konfliktów, opisów kościelnych gier i starć ambitnych hierarchów. Autor takich konfliktów w swoim życiu nie uniknął, ale dowiadujemy się o nich jedynie co nieco ze wstępu, którego autor wspomina o atakach na Sheena ze strony kardynała Spellmana. Sam Sheen pisze o tych problemach ogólnikowo, bez wdawania się w szczegóły i obarczania winą kogokolwiek konkretnego.

Zawiedzeni będą także ci, którzy chcieliby się dowiedzieć jakichś niezwykłych tajemnic rodzinnych Sheena. Autor rzecz jasna wspomina swoją rodzinę, pisze o swojej matce i ojcu (i tu nie brak zabawnych momentów), ale jest oszczędny w serwowaniu nam rodzinnych tajemnic czy historii. Mówi tylko tyle, ile trzeba. Nie pisze nawet o tym, jak przeżył śmierć swoich rodziców, nie wtajemnicza nas za bardzo w kariery i historie rodzinne swoich braci, choć niewątpliwie sporo o rodzinie Sheena, atmosferze, w jakiej się wychowywał, środowisku, które go kształtowało, dowiadujemy.

Ot, choćby taka anegdotka. Sheen należał do pilnych i wyróżniających się w szkole uczniów. Jednak jego rodzice nie bardzo okazywali entuzjazm z powodu jego znakomitych wyników. Któregoś dnia młody Fulton J. Sheen nie wytrzymał i spytał swoją matkę, dlaczego jego ojciec go nigdy nie chwali, nie powie jakiegoś dobrego słowa. Matka popatrzyła na syna i powiedziała: „Nie chce cię popsuć, ale mówi wszystkim sąsiadom dookoła”.

W samej książce jest sporo materiału, który można by poddać refleksji, a któremu nie sposób poświęcić należytej uwagi w tak krótkiej recenzji. Fulton J. Sheen porusza w niej bowiem zadziwiająco szeroki wachlarz tematów, a o każdym z nich mówi sporo mądrych rzeczy. Pisze np. o swojej pracy wykładowcy i poświęca temu zagadnieniu wiele cennych uwag, które mogą być wskazówką zarówno dla każdego nauczyciela w szkole średniej czy podstawowej, jak i wykładowcy akademickiego. Sądzę, że także bezcenne są jego refleksje o kapłaństwie i celibacie. Zwłaszcza w dzisiejszym świecie, w którym panuje taki zamęt. Kapitalne są strony o misjach (w jednym z wypisów przytoczyłem jedną z opisanych w książce historii). Nie brak też wydarzeń w życiu Sheena niezwykłych, wskazujących na działanie Opatrzności.

Dla Polaków z pewnością cenne będą wątki polskie. Sheen, który nie miał złudzeń co do komunizmu, a sporo wiedzy o nim jako wykładowca (przeczytał sumiennie pisma Marksa, Lenina i Stalina, nim zaczął wykładać), nie miał też złudzeń co do losu Polski w czasie II wojny światowej. Kiedy nawet duchowni wyobrażali sobie nawinie, że Rosja walcząca po stronie aliantów jest „demokracją” (sic!), Sheen pozbawiony był tych naiwnych złudzeń. Choć wielu uważało go za szaleńca, wieszczył zajęcie Polski i Europy Środkowej przez Związek Sowiecki. Z wielkim szacunkiem i świadomością, że ma do czynienia z wybitną osobistością, Sheen wypowiadał się o Janie Pawle II. Autor Treasure in Clay wyraźnie zdawał sobie sprawę z roli, jaką Karol Wojtyła odegra w historii Kościoła i świata.

W zasadzie, gdybym chciał o tej książce napisać bez poczucia, że tylko dotknąłem tematu, musiałbym bez dużej przesady poświęcić jej codziennie przynajmniej jeden wpis na tym blogu – tak bogaty ładunek intelektualny, nie tylko faktograficzny ona zawiera. Napiszę więc o jednej rzeczy, która mi imponuje: abp. Fulton J. Sheen nawrócił wielką liczbę ludzi na katolicyzm. I to jest rzecz, która najbardziej mnie w nim ujęła. Wszystkie jego książki, programy telewizyjne i radiowe (był przecież w swoich czasach swego rodzaju celebrytą!), jego humor i talent głoszenia słowa Bożego nie miałyby dla mnie aż takiego znaczenia, gdyby nie fakt, że służyło to nawracaniu ludzi na prawdziwą wiarę. Pod tym względem Sheen imponuje mi na równi z innym wybitnym katolikiem, jakim był bez wątpienia Hilaire Belloc. Kiedy czytałem biografię tego ostatniego, to był również fakt, który mi zaimponował najbardziej. Zresztą Belloc, obok Chestertona i C.S. Lewisa należał do autorów, których sam Sheen podaje jako tych, którzy wywarli na niego największy wpływ.

Sheen pisze o swojej roli, jako duchownego nawracającego na katolicyzm, skromnie. Stwierdza, że był jedynie narzędziem w rękach Boga i że sam sobie nie może niczego przypisywać. Nawet kiedyś zwrócił uwagę pewnemu młodemu księdzu, który się pochwalił, że nawrócił już sześćdziesiąt dwie osoby w ciągu sześciu lat: „Radziłbym ci przestać ich liczyć, inaczej możesz pomyśleć, że to ty ich nawróciłeś, nie Bóg”. Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli Sheen był jedynie narzędziem w rękach Boga, to było to narzędzie doskonałe. A choć sam Sheen nie przechwalał się tym, ile osób nawrócił, to w książce podaje parę ciekawych przykładów. Nie pomija również uczciwie i tych, gdzie jego próby zakończyły się niepowodzeniem.

Miejmy nadzieję, że wcześniej lub później doczekamy się w końcu polskiego przekładu i wydania tej znakomitej autobiografii, gdyż jest to zaiste prawdziwy „skarb”, może nie w glinie, ale na papierze. Skarb, który warto odkryć dla siebie, ale i też dla innych.

Fulton J. Sheen, Treasure in Clay, Image Books/Doubleday, New York, London, Toronto, Sydney, Auckland 2008.

czwartek, 26 kwietnia 2018

Lichocka dała głos (po raz kolejny)


Nie mam i nie miałem specjalnie ochoty pisać znowu o Joannie Lichockiej, ale wkurzyłem się wywiadem, jakiego udzieliła „Gościowi Niedzielnemu”, więc napiszę o tej pani raz jeszcze (i mam nadzieję po raz ostatni, a przynajmniej na długi czas).

Pani posłanka stwierdziła tam między innymi o osobach, które poparły projekt „Zatrzymaj Aborcję”: „uważam, że większość z tych 830 tys. osób nie wiedziała, jaka jest treść tego projektu, który podpisała, nikt ich nie poinformował, że zmusza też kobiety do donoszenia i urodzenia dzieci, które zaraz po porodzie umrą, dzieci z takimi wadami, jak brak głowy czy kręgosłupa”.

Muszę stwierdzić, że jest to jedno z bezczelniejszych stwierdzeń polityka, jakie w ostatnim czasie padło. Obrażające też zapewne przynajmniej część wyborców pani Lichockiej, którzy w dobrej wierze oddali na nią swój głos.

Po pierwsze przypuszczam, a nawet jestem przekonany, że większość wyborców PiS-u nie zapoznała się z programem tej partii, a po prostu oddała na nią głos w dobrej wierze, bo chciała zatrzymać degradację Polski, bo miała dość rządów PO, bo chciała, by w Polsce nie wprowadzano tzw. „związków partnerskich”, które w następnej kolejności prowadziłyby do tzw. „małżeństw jednopłciowych”, że ci wyborcy nie chcieli aborcji na życzenie i in vitro finansowanego z budżetu państwa, że nie w smak był im homoterroryzm, indoktrynowanie dzieci przez ideologów „gender” itp., itd.

Część wyborców zagłosowała na PiS z braku sensownej, silnej alternatywy, licząc na to, że jednak są w tej partii uczciwi katolicy, którzy będą się w swojej pracy kierować nauką Kościoła i nie będą szli na kompromisy z Duchem Czasu, zwłaszcza w kwestiach moralnych. Wszak to partia „prawicowa”, a przynajmniej tak się określa. Sam do takich wyborców należę. Jeśli w ogóle ponownie oddam głos na PiS, to zrobię to z tego samego powodu i z ciężkim sercem, zaciskając zęby, bo alternatywa w postaci powrotu do rządów PO jest dla mnie jedną z najgorszych. Gdyby pojawiła się rokująca nadzieje na wygraną partia konserwatywna z prawdziwego zdarzenia, oddałbym na nią głos bez wahania.

Po drugie zapoznanie się z projektem „Zatrzymaj Aborcję” naprawdę nie wymaga dużo czasu. Może minutę, góra dwie minuty. A jeśli ktoś chce przeczytać jeszcze uzasadnienie, to maksymalnie 5-7 minut. Kto tego nie zrobił, łatwo może sprawdzić tekst na stronie internetowej. Jeśli coś tu można zarzucić, to jedynie tyle, że organizatorzy całej akcji i kampanii, mogliby na tej samej stronie dodać dokładne brzmienie fragmentów ustawy, które projekt proponuje usunąć lub zmodyfikować. Ale nawet to nie jest problemem, gdyż wyszukanie samej ustawy i znalezienie stosownych paragrafów nie powinno zabrać przy współczesnej technice więcej niż kilkanaście-kilkadziesiąt sekund (chyba że łącze internetowe nawala).

Nawet jeśli ktoś nie zapoznał się z projektem (a jeśli dobrze kojarzę, to był on dostępny każdemu, kto podpisywał się pod nim), to sami inicjatorzy tej akcji zrobili naprawdę doskonałą robotę prowadząc kampanię informacyjną chyba we wszystkich możliwych mediach. Przeoczyć ją mogła tylko pani Lichocka (notabene dziennikarka z zawodu). Trudno więc powiedzieć, że sygnatariusze nie mieli pojęcia, co podpisują. Sugerować głupotę osób popierających całą akcję, to naprawdę bezczelność ze strony pani posłanki na miarę tuskowych „moherowych beretów” (i mam nadzieję, że wyborcy dadzą jej to odczuć przy najbliższych wyborach). Lekceważenie ponad 830 000 osób, które opowiedziały się za ochroną życia, jakby to były totalne bęcwały, to po prostu skandal!

Druga sprawa, to sugerowanie przez panią Lichocką, że jakieś wraże siły dążą do rozbicia prawicy i stąd akcja Ordo Iuris, Marka Jurka, Kaji Godek oraz Krzysztofa Bosaka. Pani posłance po pierwsze nie przychodzi jakoś do głowy, że prawicowi wyborcy mogą oczekiwać od partii prawicowej... prawicowości, czyli poszanowania m.in. pewnego systemu wartości, który w naszej kulturze nieodłącznie wiąże się z nauczaniem Kościoła katolickiego. Widocznie pani Lichockiej prawicowość kojarzy się jedynie z opozycją wobec PO i kwestią Smoleńska. Po drugie jakoś pani posłanka nie bierze pod uwagę, że jednak pewni politycy mogą bardzo poważnie traktować pryncypia, które nie podlegają żadnym kompromisom. A takim jest bez wątpienia dla wielu ludzi sprawa ochrony i poszanowania życia ludzkiego. Dla pani Lichockiej ważne są sondaże („proszę spojrzeć na sondaże, na to jakie poparcie uzyskał Marek Jurek ze swoimi postulatami” i „nie możemy przyjmować prawa, które podzieli społeczeństwo”), a dla Marka Jurka ważne są te niepodważalne zasady. Pani Lichocka kieruje się badaniami opinii publicznej, nawet nie zastanawiając się, że są rzeczy, które nie powinny podlegać głosowaniu (jeśli nie wie, o czym mówię, to niech sobie przypomni sprawę Barabasza i pewnego Króla żydowskiego). Markowi Jurkowi można zarzucić, że nie jest skutecznym politykiem, ale z pewnością nie złą wolę.

I wreszcie trzecia sprawa. Pani posłanka powiedziała rzecz niebezpieczną: „Uważam też, że prawne nakazanie kobiecie donoszenia faktycznie ciężko uszkodzonej ciąży jest rozwiązaniem, które nakłada, w niektórych drastycznych, dramatycznych sytuacjach, dodatkowe cierpienie i ból”. Pani Lichocka sprytnie odwraca tutaj kota ogonem. A w zasadzie fałszuje rzeczywistość. Używa takich słów, jak „prawne nakazanie kobiecie” i „faktycznie uszkodzonej ciąży”. Nie mówi: „prawna ochrona życia”, tylko „prawne nakazanie kobiecie”. Nie mówi: „faktycznie chorego dziecka”, czy nawet „płodu”, ale „faktycznie uszkodzonej ciąży”, tak jakby to, co nosi w swoim łonie kobieta, było jakąś rzeczą, ale nie człowiekiem!

Zastanówmy się, jakbyśmy potraktowali panią Lichocką (w Polsce, gdzie jeszcze cywilizacja europejska się broni!), gdyby powiedziała coś takiego o osobach starszych: „Uważam też, że prawne nakazanie rodzinie, by dotrwała przy faktycznie uszkodzonym ciele, aż do jego śmierci, jest rozwiązaniem które nakłada, w niektórych drastycznych, dramatycznych sytuacjach, dodatkowe cierpienie i ból”.

Jeśli PiS chce faktycznie podzielić prawicę i przegrać kolejne wybory, to niech wysyła na spotkania wyborcze i do mediów panią Lichocką. Sukces gwarantowany!

środa, 25 kwietnia 2018

Czy Zjednoczone Królestwo to Związek Sowiecki?


Kiedy w latach osiemdziesiątych jakoś mniej lub bardziej świadomie zacząłem patrzeć na politykę, Zachód wydawał się mi, jak i wielu moim znajomym, oazą wolności. Może nie była to wolność doskonała, może zdarzały się tam rzeczy, które nam się nie podobały lub których byśmy nie chcieli u siebie, ale też nikt myślący rozsądnie nie sądził przecież, że jest to świat doskonały.

Kiedy teraz patrzę na wiele zjawisk i trendów, jakie stamtąd do nas napływają, odkąd staliśmy się częścią tego „wolnego” świata, coraz częściej przypominają mi się ponure lata osiemdziesiąte. Dziwi mnie, że także u nas te zniewalające ideologie, pomysły iście totalitarne w swym duchu, mają zwolenników. Akurat Polska powinna być szczególnie odporna na bzdury typu „gender studies”, homoseksualny postępujący zamordyzm, przypominające Orwellowską dystopię pomysły, by tępić „mowę nienawiści” czy tendencje do regulowania wszystkiego przez państwo. Niestety tak nie jest, co też jest smutnym zaprzeczeniem prawdziwości powiedzenia „Historia vitae magistra est”.

Choć od już dawna zdaję sobie sprawę z – mówiąc delikatnie – „niedoskonałości” świata Zachodu, to obserwuję prawdziwie wstrząśnięty tragedię Alfiego Evansa – drugiego małego chłopca skazanego w Wielkiej Brytanii na śmierć. W głowie nie chce mi się po prostu pomieścić, że można zabronić rodzicom zabrać dziecko ze szpitala i to wcale nie dlatego, by chcieli wyrządzić mu w ten sposób krzywdę! Że można zabronić im przewieźć je do miejsca, gdzie będzie miało szansę na leczenie! Że można skazać małego, niewinnego chłopca na śmierć, bo tak zdecydował jakiś szpital, bo tak postanowił sąd! Że można w imieniu prawa pozbawiać ludzi ich podstawowych praw i wolności, choć nie popełnili oni żadnego przestępstwa! Co robi królowa? Co robią parlamentarzyści? Co robi rząd Wielkiej Brytanii? Gdzie głosy protestu instytucji Unii Europejskiej, które tak chętnie wtrącają się w nasze sprawy? Czy Zjednoczone Królestwo nie powinno przypadkiem zmienić nazwy na Związek Sowiecki?

wtorek, 24 kwietnia 2018

Alfie Evans, bezbożna cywilizacja śmierci i „ludzka” Lichocka


Przypadek Alfiego Evansa, podobnie jak poprzedni – Charliego Garda, pokazuje jak w soczewce, w jakiej cywilizacji tak naprawdę żyjemy. Postęp technologiczny, perspektywy ekspansji w kosmosie, o których znowu jakby głośniej, nie idą w parze z postępem moralnym. Wprost przeciwnie – mamy tutaj często do czynienia z niemal totalnym regresem, a nowoczesna technologia okazuje się wręcz pomocna w maskowaniu tego regresu.

Jeśli chodzi o ten ostatni aspekt, to przykładem są takie kraje, jak Islandia, gdzie już prawie nie rodzą się dzieci z zespołem Downa, gdyż badanie prenatalne pozwalają wykrywać wady nienarodzonych dzieci i wysyłać je na tamten świat jeszcze, nim ujrzą na własne oczy ten, w którym żyjemy. Oczywiście odbywa się to w zaciszu ludzkich rzeźni, które dla niepoznaki nazywa się gabinetami ginekologicznymi. Współczesny doktor Mengele jest szanowanym obywatelem, który może bez przeszkód uprawiać swój ogródek.

Żyjemy w cywilizacji, której przedstawiciele mają usta pełne frazesów o pomocy najsłabszym, a w rzeczywistości właśnie dla tych najsłabszych i bezbronnych cywilizacja ta nie ma żadnego miłosierdzia, choć ma większe możliwości niż kiedykolwiek dotąd, by właśnie im pomóc. Ta „oświecona” cywilizacja, odrzucająca prawa Boże i kierująca się rzekomo „rozumem”, jest tak naprawdę pozbawiona serca. Szpital, który powinien ratować ludzkie życie, odłącza od maszyny to życie podtrzymującej małego chłopca, a co gorsza robi to w majestacie prawa, mając na swoje usprawiedliwienie wyroki sądowe. Dawniej pewnie zrzucono by to dziecko ze skały, dzisiaj pozwala się mu umrzeć w szpitalu pełnym ludzi w białych kitlach, którzy teoretycznie mają życie człowieka ratować, a w rzeczywistości coraz częściej stają się przedstawicielami Tanatosa i krwawego Molocha. Równie dobrze mogliby nosić czarne mundury „SS”.

Dlatego nie może być mowy o żadnych kompromisach w kwestii życia. Także żadnych zgniłych „aborcyjnych kompromisów”, które popierają nawet duchowni, czego niestety przykłady mamy również w Polsce. Stanowczy głos w tej sprawie zabrał ostatnio niemiecki kardynał Rainer Maria Woelki, który wprost powiedział: „W ochronie życia ludzkiego nie ma dla mnie żadnych kompromisów. (...) Nie możemy się wtrącać do dzieła naszego Stwórcy. (...) Nie chcę żyć w świecie, którym ludzie są ciągle ulepszani. W świecie, w którym rozróżnia się między wartościowym i bezwartościowym życiem ludzkim”. Życie małego Alfiego zostało uznane za bezwartościowe. Jutro za takie może zostać uznane Twoje życie, bo będziesz już stary/stara i nasz cudowny świat nie będzie chciał się już dłużej z Tobą męczyć.

Niestety tego wszystkiego zdają się nie rozumieć również tzw. „nasi” politycy. Czego popis ostatnimi czasy dała posłanka Joanna Lichocka. Nie dość, że upowszechnia dezinformację na temat projektu „Zatrzymaj Aborcję”, to jeszcze wypowiada takie zdanie: „Wprowadzenie tej ustawy jest być może zgodne z nauczaniem Kościoła, ale sprzeczne z realiami polityki społecznej. Osobiście uważam, że mierzony ludzką miarą ten projekt jest nieludzki”. Dodajmy, żeby nie było niejasności, że ta „nieludzkość” ma się odnosić – jak wynika z kontekstu – do rzekomego zmuszania matek, by rodziły dziecko w chwili zagrożenia ich własnego życia. Piszę to dlatego, że wiadomość ta podana na innym portalu sugerowała, iż Lichocka uważa za nieludzki sam pomysł zakazu aborcji eugenicznej. Tak daleko chyba na szczęście posłanka się jeszcze nie zapędziła.

Jednak już samo stwierdzenie, że realia polityki społecznej są ważniejsze niż nauczanie moralne Kościoła, jest wystarczająco niepokojące i bulwersujące. Pani posłanka zdaje się iść tutaj tropem byłej pani „premiery”, która uważała, że urzędnik państwowy po wejściu do urzędu może sobie katolicyzm zawiesić jak płaszcz na wieszaku i włożyć go z powrotem wychodząc. Jeśli dobrze panią Lichocką rozumiem, to Bóg daje nam przykazania, ale są one „nieludzkie”, nie da się ich zrealizować w „normalnym” życiu, „realia” są inne, zwłaszcza „realia polityki społecznej” (cokolwiek by to miało oznaczać). Ideał jest może szczytny i szlachetny, ale cóż... Pan Bóg za dużo od nas oczekuje.

I tak oto wcześniej czy później jakiś polski Alfie zostanie odłączony od maszyny podtrzymującej życie i być może stanie się to nawet w majestacie prawa zgodnego z „realiami polityki społecznej”, którą prowadzili „nasi”. Dopóki takie poglądy, jak poglądy pani Lichockiej, nie będą spotykać się z powszechnym społecznym ostracyzmem, faktycznie będzie nad wszystkim unosić się groza „wahadła”. Wahadła, które zmiecie nie tylko ten rząd, ale przy okazji wiele istnień ludzkich – zarówno nienarodzonych, jak i narodzonych.

poniedziałek, 23 kwietnia 2018

Niedzielnego amargedonu nie będzie oraz o Polaku, co jedną książkę przeczytał


Nie zamierzam komentować zeznań byłego premiera w sądzie. Moja ocena jego osoby jest od dawna negatywna, a z tego, co widzę, dzisiejsze doniesienia mediów tego wizerunku w moich oczach nie poprawiły. Zresztą są lepsi komentatorzy, którzy już zdążyli wytknąć mu mijanie się z prawdą – mówiąc delikatnie. Mam nadzieję, że jeśli nie niezależny sąd, to historia osądzi kiedyś sprawiedliwie tego człowieka. I przypuszczam, że wydany werdykt nie spodoba się jego dzisiejszym zwolennikom.


Wrócę natomiast do tematu wolnej niedzieli. Jak się okazuje, statystyki pokazują, że żadna katastrofa nie nadciąga. Sprzedaż supermarketów wręcz poszła w górę. Oczywiście wydawanie opinii po zaledwie kilku tygodniach funkcjonowania nowego prawa i ekscytowanie się statystykami z tak krótkiego okresu czasu nie jest za bardzo mądre, ale fakt pozostaje faktem.


Podejrzewam, że po kilku miesiącach będzie podobnie, chyba że zajdą jakieś inne okoliczności, które nie mają związku z samym zakazem handlu w niedziele. Ale i dlaczego miałoby być inaczej? Przecież teraz, zamiast odkładać zakupy na dzień wolny, ludzie robią je najpóźniej w sobotę. Co zresztą widać. W jedną z poprzednich sobót wybrałem się na małe zakupy i nieco zaskoczyło mnie, że było wyjątkowo dużo ludzi. Dopiero później dowiedziałem się, że w niedzielę centra handlowe będą zamknięte (jak już pisałem – od dawna nie robię zakupów w niedzielę, więc nawet nie zdawałem sobie sprawy, kiedy przypada zakaz handlu).


I jeszcze jeden praktyczny aspekt tej sprawy. Będąc w supermarkecie znanej sieci usłyszałem przed zbliżającą się niedzielą komunikat, że wszystkie kasy będą czynne. Otóż to! Ileż to razy zdarzyło mi się, że idąc do supermarketu musiałem stać w długiej kolejce, bo była czynna tylko jedna, ewentualnie dwie kasy. Może wreszcie obsługa będzie szybsza? A w sklepach mniej bałaganu, bo będzie więcej pracowników, którzy będą w stanie poukładać towar na półkach i uzupełnić na bieżąco braki? Może też parę sieci wpadnie na pomysł, aby jeden dzień w tygodniu ich sklepy były czynne o godzinę lub dwie dłużej?


To wszystko oczywiście są rzeczy praktyczne i nie najważniejsze. Ważniejsze jest przykazanie Dekalogu, by dzień święty święcić. Pan Bóg wie lepiej od nas, co dla nas dobre. Nie przestają mnie jedynie dziwić ci prawicowi publicyści, którzy czernią papier w obronie handlu w niedzielę. Naprawdę nie szkoda im na to czasu? Może lepiej napisaliby jakiś mądry tekst, który w taką wolną niedzielę można by z przyjemnością poczytać?



*****

Drugi temat, to czytelnictwo książek w Polsce. Natknąłem się na krótką notkę o tym, że jedynie jedna trzecia Polaków czyta książki. Kiedy zostanie opublikowany pełny raport, pewnie zaczną się biadolenia i jojczenia, że jest to tragedia, hańba i w ogóle kolejna katastrofa.


Podchodzę do tego tematu ze spokojem. Oczywiście fakt, że czytelnictwo w Polsce jest tak niskie, nie jest najweselszy. Czytanie przecież ma wiele zalet, do czego akurat mnie nie należy specjalnie przekonywać. Trudno na przykład ze sporą częścią naszego dziedzictwa obcować inaczej niż poprzez lekturę – film tego nie zastąpi. W końcu nawet najlepsza filmowa interpretacja „Pana Tadeusza” nie będzie tym samym, co oryginalny poemat – jest tylko interpretacją. O innych oczywistościach – takich jak np. rozwijanie wyobraźni, ubogacanie własnego języka, uczenie się nowych rzeczy – nawet nie chce mi się pisać.


Uważam jednak, że nie należy dramatyzować. Ocenianie człowieka po ilości przeczytanych przez niego w roku książek (wszyscy pewnie pamiętają durne: „Nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka”) jest absurdalne. Prosta starowinka, dla której jedyną stałą lekturą jest modlitewnik, może mieć więcej mądrości życiowej niż rozchwytywana przez media i oczytana pani (czy pan) profesor (nietrudno podać parę przykładów).


Statystyki mogą też wprowadzać w błąd, jeśli nie dostarczają bardziej szczegółowych danych. Co to bowiem znaczy, że 38% Polaków przeczytało przynajmniej jedną książkę w roku? Ta jedna książka to może być jakieś czytadło albo np. „Suma teologiczna” św. Tomasza z Akwinu. Czy te 9% naszych rodaków, którzy przeczytali przynajmniej siedem książek rocznie, oddało się lekturze dzieł filozofii scholastycznej, prac naukowych poświęconych astrofizyce, tomów poezji polskiej, rozpraw ekonomicznych, rozważań o historii Polski Piastów czy może były to poradniki typu: „Jak zrzucić wagę w siedem dni” albo „Jak zostać milionerem”? Te statystyki nie mówią nam tak naprawdę nic, poza faktem, że ktoś coś tam przeczytał. Czasami byłoby po prostu może i lepiej, gdyby ten ktoś nie przeczytał nic, ale zamiast tego pospacerował na świeżym powietrzu.


sobota, 21 kwietnia 2018

Szokujące słowa pana Zenka z wulkanizacji: „PO to żałosne cieniasy!”


Pisałem wczoraj o tym, że opinie wygłaszane przez różnych celebrytów, choćby to byli znakomici i wybitni aktorzy, są otaczane niezasłużoną estymą i poświęca się im niepotrzebnie w mediach uwagę, jaka należałaby się raczej prawdziwym mędrcom, teologom, specjalistom z dziedziny np. etyki czy politologii. Stąd byle głupstwo, jakie palnie taka gwiazda pierwszej lub drugiej świetności, urasta do rangi medialnej sensacji i jest powtarzana albo z szacunkiem, albo z pogardliwym skrzywieniem i sarkazmem w zależności od tego, którą stronę politycznej sceny dane media popierają.

Jest jeszcze jeden aspekt tej sprawy. Otóż wypowiedzi takich celebrytów są również bardzo chętnie podchwytywanie przez „naszych”. Wystarczy, że jakaś gwiazdka muzyki pop, jakiś aktor czy nawet modelka powie coś, co nie mieści się w przyjętym lewackim lub liberalnym albo nawet libertyńskim światopoglądzie, jaki tradycyjnie już przypisuje się temu środowisku, a momentalnie ich opinia znajdzie się na wszelkich możliwych prawicowych i konserwatywnych portalach i w innych mediach. Ekstaza (by nie powiedzieć dosadniej) jest po prostu pełna! „On to powiedział!” „Znany aktor popiera PiS!” „Aktorka taka a taka skrytykowała PO!” „Takiej odpowiedzi nie spodziewał się dziennikarz TVN!” „Znany piosenkarz: Będę głosował na PiS”. I w ten deseń.

Jest to naprawdę żałosne. „Niusy” tego typu powinny się raczej znaleźć albo na stronie internetowej z plotkami dla ciekawskich nastolatków albo co najwyżej (jeśli w ogóle) w jakiejś mniej poważnej sekcji typu „Humor z zeszytów szkolnych” poważnego konserwatywnego tygodnika czy portalu. Te same media, które przypisują sobie miano „konserwatywnych” i „największych”, nie potrafią odnotować ważnej książki lub nowego przekładu klasyki literatury, a jednocześnie ekscytują się wypowiedzią jakiegoś piosenkarza czy aktoreczki tylko dlatego, że ich twarz pojawia się często w telewizji czy na okładkach czasopism dla nastolatków lub pań wyzwolonych.

Przeglądając ostatnie wiadomości natknąłem się na dwa przykłady takich wypowiedzi celebrytów, które spotkały się z zarówno potępieniem, jak i niezdrowym podnieceniem prawicowych mediów.
Oto pewna aktorka zażartowała sobie z pomnika ofiar zamachu w Smoleńsku, pokazując przy tym, że zwoje mózgowe służą jej chyba tylko do zapamiętywania tekstu roli filmowej lub teatralnej, ale do niczego więcej. Nie będę nawet robił dodatkowej reklamy tej pani.

Z drugiej strony wypowiedź gwiazdki muzyki pop – Muńka Staszczyka została opatrzona tytułem z wykrzyknikiem na „poważnym” portalu prawicowym tylko dlatego, że powiedział parę krytycznych słów o PO. Dziennikarze tego portalu (nie podaję jego nazwy, by ich jeszcze bardziej nie pogrążać – kto zechce, ten znajdzie) nie dostrzegają nawet swojej śmieszności. Dobrze, że chociaż muzyk ma zdrowy dystans do siebie samego i swojego środowiska. Nie toleruję wulgaryzmów, poza uzasadnionym użyciem dla celów literackich lub artystycznych, ale wyjątkowo przytoczę tę wypowiedź: „Przyjdzie kolejny artysta i p...doli, jak jest źle”.

******

Są jednak wypowiedzi postaci ważnych, którym warto by było poświęcić nieco więcej miejsca. A to dlatego, że akurat ich opinie mają znaczenie i teoretycznie powinny być słuchane z dużą uwagą, a nawet szacunkiem. Dotyczy to zwłaszcza osób duchownych.

Cóż jednak zrobić, jeśli człowiek, który jest ikoną Chrystusa, wygłasza poglądy, które martwią i zdają się nie licować z jego urzędem?

Biskup Tadeusz Pieronek jest znany ze swojej niechęci do PiS-u. I nie budziłoby to mojego specjalnego zainteresowania (tym bardziej, że akurat duchowni mogą partii rządzącej nieco zarzucić), gdyby nie fakt, że ta niechęć do PiS-u zdaje się biskupa zaślepiać do tego wręcz stopnia, że wygłasza opinie, które stawiają pod znakiem zapytania jego ortodoksyjność jako katolickiego duchownego. Była już pochwała samobójstwa, a teraz jest krytyka wsparcia, jakie biskupi udzielają... nie, nie politykom PiS-u!... jakiego udzielają projektowi ustawy „Zatrzymaj Aborcję”! To naprawdę zdumiewające! Biskup, który wypowiada się krytycznie o ustawie chroniącej najbezbronniejszych z bezbronnych, to już jakieś wstrząsające i głęboko martwiące kuriozum. Ten człowiek jest duszpasterzem! Taka wypowiedź powinna wywołać prawdziwy wstrząs tektoniczny w mediach prawicowych, a jakoś nie wywołuje. Więcej o sprawie na portalu PCh24.pl.

piątek, 20 kwietnia 2018

Życiowy dramat Jerzego Stuhra


W przypadku wielu aktorów lepiej jest oglądać ich na scenie lub w filmie, niż słuchać „mądrości”, które mają nam do zaoferowania. Albo taki aktor okazuje się totalnym kabotynem, albo zdarzają się przypadki, kiedy wręcz przydałaby się pomoc egzorcysty. Rzadko zdarza się, że sława medialna łączy się z wybitnością intelektu. Na tym zresztą polega problem – sława, jaką zapewnia takim celebrytom kultura obrazkowa i coraz bardziej zaawansowane pod względem technologicznym media, mylona jest z jakiegoś powodu z wybitnością intelektualną. To znaczy: uważa się, że taki aktor czy aktorka ma prawo do wypowiadania się na tematy, które nie mają nic wspólnego z ich profesją, a dotyczą tak szerokiego spektrum zagadnień jak: moralność seksualna, moralność jako taka, polityka, życie Kościoła, homoseksualizm, prawo do życia, prawa kobiet, prawa wyborcze, konstytucja, sądownictwo, prawo kanoniczne, Unia Europejska, wolne niedziele, związki zawodowe itp., itd.

Jakoś nikomu nie przychodzi do głowy, że fakt bycia gwiazdą telewizyjną czy filmową nie oznacza, że zaraz taka osoba jest lepszym ekspertem od np. stosunków międzynarodowych niż dajmy na to pan Władek, który jest fryzjerem w jakimś Pcimiu Dolnym (bez obrazy zarówno dla Pcimia, jak i dla pana Władka) i codziennie w wolnych chwilach czyta różne gazety, by się dowiedzieć, co na świecie słychać. To, że ktoś mówi pięknie Szekspirem na scenie, nie oznacza, że zaraz posiadł mądrość i intelekt wielkiego Stradfordczyka. Może oznaczać, że jest wrażliwy na piękno słowa i niuanse językowe, że będzie odróżniał mowę niską od wysokiej, ale niekoniecznie idzie to w parze z jakąś niezwykłą mądrością czy wyższością moralną. Takie złudzenia miał wybitny poeta Josif Brodski, któremu się wydało, że jak ktoś przeczytał Dostojewskiego, to już nie może być taki zły. Jakoś umknął jego uwadze fakt istnienia subtelnych miłośników wielkiej sztuki, muzyki i poezji, którzy nosili mundury SS.

Co jakiś czas popis daje rodzina Stuhrów. Jak nie młody Stuhr, to stary coś chlapnie. I tak w kółko. Albo młodemu się pomyli Cedynia z Głogowem, albo stary odgraża się, że „nie boi się biskupów”. Poziom głupstw wypowiadanych przez ojca i syna jest taki, że naprawdę jakiś impresario mógłby im doradzić, żeby zamilkli. Chyba, że jest to obliczone na rozgłos za wszelką cenę: lepiej by ludzie mówili o nich źle, niż by nie mówili wcale.

Ostatnio Jerzy Stuhr pożalił się, że całe życie chciał być Europejczykiem. Naprawdę współczuję mu. Ja jakoś nigdy takiego problemu nie miałem. Całe życie się nim czułem, nawet gdy Polska była tłamszona pod sowiecką okupacją, a pan Jerzy brylował w komunistycznych mediach. Nie wiem, może wybitny aktor ma jakiś inny system wartości albo coś, ale trudno w to uwierzyć, bo jeśli się dobrze orientuję, to pochodzi z zacnej rodziny, choć o korzeniach austriackich (co zresztą powinno mu tę samoocenę poprawić). Cóż więc tak biednemu aktorowi doskwiera? Jaki dramat życiowy nie pozwala mu zostać Europejczykiem?

Cóż, to nie pierwsza taka głupota, jaką aktor (i reżyser przecież!) wypowiedział. A tak jakoś przy okazji (i pewnie trochę bez związku) przypomniał mi się fragment tekstu Jana Polkowskiego „Niema Polska”: „(...) problemu pozazawodowego serwilizmu polskich intelektualistów (...) się na wszelki wypadek nie bada. Gdyby rzeczowo przeanalizować dochodowe wazeliniarstwo Jarosława Iwaszkiewicza i wielu pisarzy mniejszego kalibru, może dzisiaj Jerzy Stuhr nie uważałby się za herosa, dołączając do hałaśliwej hałastry i ogłaszając z dumę: nie boję się biskupów”.


czwartek, 19 kwietnia 2018

Protestantyzm – mordercza infekcja


Rekomendowałem na tym blogu już kilka razy film Grzegorza Brauna Luter i rewolucja protestancka. Gdybym miał komuś doradzić, jaką książkę sprzedać w pakiecie z filmem autora „Marszu wyzwolicieli”, to z pewnością poleciłbym książkę profesora Grzegorza Kucharczyka Kryzys i destrukcja. Szkice o protestanckiej reformacji.

Ta niewielka objętościowo książka dostarcza zadziwiająco sporo szczegółów dotyczących zarówno koncepcji Lutra, jaki recepcji jego herezji w Europie oraz stosunku Kościoła katolickiego do protestantyzmu i do samej postaci ojca reformacji. Może więc służyć za przypomnienie tych faktów, które zawarł w swoim filmie G. Braun, ale także i za uzupełnienie dawki informacji podanej przez reżysera.

Czytając książkę profesora Kucharczyka utwierdziłem się w przekonaniu, że bunt Lutra wprowadził w kulturę europejską niszczycielskiego wirusa, którego „najważniejszym skutkiem było wykorzenienie chrześcijaństwa ze społecznego kontekstu (związku), co było cechą charakterystyczną średniowiecznej christianitas. Reformacja utorowała w ten sposób drogę do ukształtowania życia publicznego oderwanego od religii chrześcijańskiej. Reformacja nie wprowadziła rozdziału Kościoła od państwa (wręcz przeciwnie), ale doprowadziła – tam, gdzie zwyciężyła – do rozdziału religii od społeczeństwa i jego kultury”.

Infekcja protestancka rozdarła organizm Europy na dwa odrębne światy i kultury. Albo można powiedzieć, że doprowadziła do wytworzenia się rosnącej komórki rakowej, która doprowadziła do postępującej destrukcji, niszcząc ostatecznie w galopującym tempie (w ostatnich czasach zwłaszcza) także samą siebie – tę chorobliwą i chorobotwórczą narośl. Już Hilaire Belloc ponad pół wieku temu pisał o destrukcji kultury protestanckiej. Podane pod koniec książki statystyki dotyczące religijności wśród protestantów w Niemczech nie pozostawiają żadnych wątpliwości co do trafności tej opinii. Niestety każą się zastanowić również nad tym, jakie skutki ta infekcja wywarła i wywiera na samej kulturze katolickiej, która po pierwszym szoku wytworzyła przecież swoje przeciwciała (choć na przykład Belloc zastanawiał się, dlaczego znalezienie antidotum trwało tak długo).

Otóż ten obraz „kryzysu i destrukcji”, jaki wyłania się z książki profesora Kucharczyka, nasuwa pytanie o to, dlaczego sam stosunek Kościoła katolickiego do Lutra i protestantyzmu uległ w ogóle stopniowej zmianie, przynajmniej w oficjalnych deklaracjach, czego przejawem były na przykład na polskim gruncie słynne przeprosiny arcybiskupa Rysia skierowane do ewangelików. Ocieplanie wizerunku Lutra barwnym szaliczkiem przypomina nieco zabieg, który uczynił z innego łotra – Che Guevary – ikonę pop-kultury. Bęcwałów obnoszących się z wizerunkiem tego marksistowskiego bandyty (zakładam, że kompletnie nieświadomych tego, z kim mają do czynienia) można spotkać nawet w Kościele. Coś podobnego zdaje się następować w przypadku Lutra, co notabene było świetnie widać w filmie Grzegorza Brauna (koszulki, gadżety reklamowe itp.). Jeszcze chwila, a na niedzielnej mszy zaczną się pojawiać półinteligenci w „tiszercie” z wizerunkiem Lutra buntownika i jakimś chwytliwym cytatem, np.: „Nasi głupcy, papieże, biskupi, sofiści oraz mnisi – prymitywne ośle głowy”.

Profesor Kucharczyk w swojej książce dokonuje przeglądu wypowiedzi papieży na temat Lutra i protestantyzmu, ale trudno doprawdy pojąć, jakie są przyczyny widocznej „zmiany paradygmatu” (by użyć popularnego określenia używanego w nieco innym kontekście), czego symbolem były uroczystości w Lund. Protestancki wirus doprowadził do destrukcji i sekularyzacji kultury Zachodu, a jego niszczycielska infekcja dotknęła też samego Kościoła katolickiego i kultury krajów katolickich. Po co więc te przychylne gesty wobec „braci odłączonych”? Zamiast prawdy – pop-kulturowe, słodkie (i fałszywe) „kochajmy się”? Chyba raczej zamiarem Kościoła powinno być opracowanie długoterminowej strategii nawrócenia tej coraz bardziej „bezwyznaniowej” (a z drugiej strony coraz bardziej islamskiej) Europy i przyjęcia jej z powrotem na łono Kościoła katolickiego. Przyjacielskie gesty wobec protestantów zdają się być sztucznym podtrzymywaniem przy życiu rozkładającego się już trupa.

Kryzys i destrukcja porusza różne aspekty rewolty protestanckiej i wymienienie ich wszystkich przekraczałoby ramy, jakie narzuca ta forma wypowiedzi. Ciekawym tematem na przykład jest kwestia wandalizmu protestanckiego, który doprowadził do zniszczeń porównywalnych do pewnego stopnia do tych, jakich dokonał choćby bolszewizm, przynosząc z sobą nienaprawialne straty kultury materialnej. Oczywiście paralele można tutaj odnaleźć też wcześniej – w ikonklazmie VIII wieku w Bizancjum, o czym prof. Kucharczyk zresztą pisze.

Innym pasjonującym wątkiem jest również rozwój reformacji w Szwecji. Przyznam się, że akurat na ten temat niewiele wiedziałem, a prof. Kucharczyk podaje garść ciekawych informacji, łącznie z przypomnieniem zapomnianych męczenników katolickich, nie mniej bohaterskich niż ci, którzy zginęli za wiarę w Anglii. Notabene opis grabieży majątku kościelnego, jakiego dokonano w obu krajach, nasunął mi myśl, czy przypadkiem popularne swego czasu w Polsce, acz skandaliczne, powiedzenie, że pierwszy milion trzeba ukraść, nie ma jakiegoś źródła w tej grabieży majątku kościelnego, jaka posłużyła do zbudowania wielu późniejszych fortun, przy naruszeniu całej infrastruktury pomocy ubogim zapewnianej ze strony Kościoła?

Wspomnijmy jeszcze może tylko krótko, że profesor rozprawia się również w swojej pracy z mitem, który łączy rozwój nowoczesnych odkryć naukowych czy ruchów wolnościowych z protestantyzmem. Temu również przeczą fakty. Dość wspomnieć przy tej okazji o wpływie, jaki miała głównie ludność protestancka na sukces i dojście do władzy Hitlera. Całkiem tego sporo, jak na liczącą 160 stron publikację. Naprawdę warto przeczytać!

Grzegorz Kucharczyk, Kryzys i destrukcja. Szkice o protestanckiej reformacji, Wydawnictwo Prohibita, 2017.

środa, 18 kwietnia 2018

„Jestem z tobą” – niezwykłe świadectwo o świętych obcowaniu


Od czasu do czasu zamieszczam tutaj wideoklipy lub linki do programu Michaela Vorisa „The Vortex” – „Wir”. Na początku tego roku zmarł ojciec Michaela Vorisa. Nie trzeba mówić tym, którzy to przeżyli, jakie to cierpienie utracić jednego z rodziców. Oczywiście to także okazja dla diabła, by w takiej sytuacji zaatakować z całą mocą, by pogrążyć opłakującą rodzinę w mrokach depresji, pretensji do Pana Boga, a także często we... wzajemnych kłótniach czy wręcz nienawiści.

Michael Voris mówi wprost o tej pokusie pogrążenia się w rozpaczy, która go także dotknęła – tym bardziej, że łączyła go z ojcem, jako jedynym, który pozostał z jego najbliższej rodziny, bardzo bliska więź. Wydarzyło się jednak coś niezwykłego, co uświadomiło Vorisowi z mocą prawdę o świętych obcowaniu. To jedno z piękniejszych świadectw tego typu. Naprawdę warto posłuchać (polskie napisy po włączeniu tej opcji w ustawieniach).


wtorek, 17 kwietnia 2018

Dudasz


Muszę przyznać, że z prezydentem Dudą wiązałem duże nadzieje. W końcu to drugi, po Lechu Kaczyńskim, prezydent nieuwikłany w jakieś dziwne powiązania z ludźmi PRL-owskiego wywiadu (a przynajmniej tak się wydawało). Po drugie miałem nadzieję, że wybranie go pozwoli PiS-owi po wygraniu wyborów przeprowadzić szereg reform, które zapowiadano w kampanii wyborczej.

Daleki jestem od tego, by iść śladem histerycznych zachowań redakcji „Gazety Polskiej” i ogłaszać wszem i wobec, że na prezydenta Dudę już nigdy nie zagłosuję. A przynajmniej uważam, że takie deklaracje ze strony poważnego (?) tygodnika i poważnych panów redaktorów nie powinny padać. Ich celem powinno być nie tylko informowanie i komentowanie, ale i też dobro wspólne. Skoro wspierają obóz rządzący, to każda taka deklaracja powinna być przemyślana, a nie rzucana w eter tak, jakby wykrzykiwała je rozhisteryzowana baba. Jeśli nie stać ich na męską powściągliwość, to niech lepiej najpierw wezmą zimny prysznic, a potem odbędą długą naradę redakcyjną. Na histeryczne reakcje mogę sobie pozwolić ja, zwykły bloger, bo z moim głosem nie będzie się liczyć nikt. Dziennikarze, jeśli nie radzą sobie z emocjami, lepiej niech zajmą się uprawianiem ogródka. Zwłaszcza dziennikarze tygodnika, który ma jakiś wpływ na opinie i emocje pewnej grupy czytelników.

Nie zamierzam dywagować tutaj nad tym, czy weto prezydenta dla ustaw reformujących sądownictwo było słuszne, czy też nie, bo po prostu się na tym nie znam. Jeśli faktycznie był to knot legislacyjny, to Duda zrobił słusznie wetując. Nie wnikam w to.

Mam natomiast pretensje do Dudy za to, że zawiódł oczekiwania frankowiczów. Wiadomo, że politycy czasem robią obietnice na wyrost. Jakoś się do tego przyzwyczailiśmy, choć lepiej by było, gdyby politycy nie traktowali swoich wyborców jak durniów (szczególnie ordynarnie robiła to Platforma).
W przypadku frankowiczów obietnice na wyrost to igranie z kwestią życia i śmierci. I to dosłownie. Wbrew szerzonej tu i ówdzie opinii, że frankowicze wyszli najlepiej na kredytach frankowych, mamy w tym przypadku do czynienia z prawdziwymi dramatami, które kończyły się też samobójstwami. Prezydent Duda rozbudził nadzieje tej grupy społecznej. Dał poszkodowanym przez banksterów jakąś nadzieję. Sam przekonywałem, że jeśli ktoś coś dla frankowiczów zrobi, to będzie to tylko Duda i PiS. Z przykrością muszę powiedzieć, że się zawiodłem. Rejterada Dudy była żałosna. Z szumnych obietnic nie pozostało nic. Być może obecny prezydent przypomni sobie o tej grupie przed upływem kadencji, kiedy zaczną się zbliżać wybory. Kto wie? Ale wówczas i tak nikt mu już nie uwierzy.

Sprawa frankowiczów to była pierwsza wielka krecha, jaką dostał u mnie Duda. Drugą było ostatnio zawetowanie ustawy degradacyjnej. Kiedy wydawało się, że pozostał jedynie podpis prezydenta, a ofiary stanu wojennego i w ogóle ciemnych lat PRL-u będą mogły choć w ten sposób otrzymać jakąś satysfakcję, okazało się, że niespodzianie całą sprawę zablokował „nasz” prezydent. Tego nie jestem w stanie usprawiedliwić w żaden sposób. Pisałem już na tym blogu na ten temat i cytując tekst Jana Polkowskiego sugerowałem, że po prostu „pacta sunt servanda”, że realizowany jest w dalszym ciągu pomysł wdrażany w życie jeszcze przez premiera Mazowieckiego.

Są jeszcze inne kwestie, które każą mi zweryfikować swój pozytywny wizerunek obecnego prezydenta. Trudno byłoby wszystkie je wymienić w krótkim tekście. Ot, dzisiaj pojawiła się kolejna dziwna informacja, która przedstawia obecnego prezydenta w nieco dziwnym świetle.

W chwili obecnej mogę powiedzieć tylko tyle: prezydent Duda przestał być moim prezydentem. Nie będę ogłaszał wszem i wobec, że na niego nie zagłosuję. Jeśli będę miał bowiem do wyboru: Duda a Tusk, z ciężkim sercem zagłosuję na Dudę. Koszmar pięcioletniej prezydentury szczękościsku jest najzwyczajniej w świecie zbyt przerażający. I pewnie na to obecny prezydent niestety liczy. Jeśli jednak pojawi się sensowna alternatywa i będzie szansa na wygraną, to przynajmniej w pierwszej turze oddam głos na kogo innego.

Ostatnio dowiedziałem się, że w środowisku frankowiczów prezydent RP otrzymał nowe przezwisko: Dudasz. Chyba nietrudno zgadnąć do czego ono nawiązuje. Niestety, jest trafne.

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Hare Kriszna jedzie na Przystanek Woodstock


Spotykam się czasem z wyrażonym przekonaniem, że wszystkie religie są sobie równe. A przynajmniej tak na pozór są traktowane w sferze publicznej. Niektórzy wręcz sądzą, że to po prostu różne ścieżki na ten sam szczyt. W wielkim skrócie można by to streścić następująco: nie jest ważne, jaką religię wyznajesz, w końcu ich cel jest taki sam. Gorzej pewnie by było, gdyby spytać: jaki to cel? Pewnie usłyszelibyśmy coś mglistego o zjednoczeniu z Bogiem albo o niebie, czyli generalnie o życiu po życiu – jakiś tunel, a potem światło i wieczna szczęśliwość.

Tacy ludzie nie zastanawiają się tylko nad absurdalnością takiego wyobrażenia. Skoro bowiem wszystkie religie są sobie równe, to po co w ogóle być wyznawcą którejkolwiek? Po co się męczyć, przestrzegać jakichś przykazań, chodzić co niedzielę do kościoła lub odmawiać pięć razy w ciągu dnia tę samą modlitwę, a raz do roku pościć i jeść tylko po zmierzchu? A może po prostu przejść się po nich, jak po supermarkecie i wybrać z każdej to, co nam najbardziej odpowiada i pasuje? Po co mozolnie wędrować z plecakiem obciążonym kamieniami, skoro do tego samego celu można wygodnie dotrzeć samolotem i jeszcze zjeść niezły lunch po drodze?

Takie wypowiedzi zresztą świadczą z reguły o braku jakiejkolwiek, choćby podstawowej wiedzy o zasadniczych różnicach, jakie dzielą nie tylko religie monoteistyczne od religii np. Wschodu (jak choćby sama koncepcja Boga i osoby ludzkiej), ale również religie monoteistyczne (judaizm, chrześcijaństwo i islam) od siebie nawzajem. Nie mówiąc już o takich subtelnościach, jak fundamentalne odmienności w traktowaniu człowieka, zbawienia i grzechu między na przykład katolicyzmem a protestantyzmem. Mówiąc w wielkim skrócie: twierdzić, że wszystkie religie są sobie równe i prowadzą do tego samego celu, to trochę tak, jakby powiedzieć, że aby dolecieć do układu Alfa Centauri, nie trzeba kierować się prosto w tamtą stronę, tylko można lecieć z ziemi w dowolnym kierunku. Albo jeszcze prościej i najordynarniej jak tylko można: że aby zrobić jajecznicę, można rozbić kilka jaj albo kamieni, a jak kto woli to nawet i parę bombek choinkowych – to bez znaczenia, byleby potem usmażyć (choć i to nie jest konieczne). Powodzenia!

Problem ten w swoim czasie podjął biskup Andrzej Siemieniewski w swojej bardzo interesującej książce o mistyce, która nosiła charakterystyczny i w istocie streszczający jej sens tytuł: „Różne ścieżki na różne szczyty”.

Jeśli ktoś chce zrozumieć na czym polega istota całego problemu, powinien sięgnąć po wywiad, jakiego udzieliła portalowi PCh24.pl siostra Michaela Pawlik. Tytuł jest równie wymowny, jak tytuł książki biskupa Siemieniewskiego: „Doświadczyłam zła religii wschodu”. Otóż to! Mnie osobiście nigdy nie pociągały Indie i zawsze dziwiła mnie fascynacja, jaką kultura tego kraju budziła w niektórych Europejczykach, intelektualistach czy zwykłych ludziach. Mnie ta kultura i religia (czy właściwie – religie) zawsze odpychały. Widziałem tam bardziej dekadencję i jakiś bałagan, a nawet kicz niż głębię duchową. Indyjscy guru kojarzyli mi się bardziej z hochsztaplerami niż z mędrcami. Niewykluczone, że i tam można odkryć jakieś okruchy prawdy, ale by szukać w mistyce Wschodu lub w mądrościach indyjskich guru inspiracji dla ubogacenia katolicyzmu, jak robił to Anthony de Mello? Wolne żarty! To jak wyjść z czystego, górskiego strumienia w błotniste bajoro, by ugasić tam pragnienie.

Siostra Michaela Pawlik podkreśla na podstawie własnego doświadczenia (a nie mądrości wyczytanych jedynie w książkach) podstawowe różnice w podejściu do człowieka, a także do Boga, jakie istnieją między katolicyzmem a hinduizmem. Trudno mówić o jakiejkolwiek miłości bliźniego w świecie, w którym panuje wiara w reinkarnację, a więc kompletna obojętność na los drugiego człowieka, bo przecież, jeśli umrze, to lepiej dla niego, bo wówczas wcieli się na przykład w kogoś lepszego, żyjącego na wyższym poziomie, którego nie ograniczają już restrykcje kastowe narzucone np. pariasom. Nawet Bóg nie jest tym samym, w którego my wierzymy – świętym i dobrym. Zresztą o którym z indyjskich bożków czy demonów mielibyśmy mówić?

Jest jeszcze jeden ważny wątek w tej rozmowie – a mianowicie siostra Michaela wspomina o działaniach podejmowanych po to, aby celowo wprowadzić religie Wschodu na grunt europejski, a także do Polski. Sama swego czasu, jeszcze za komuny, dostała taką propozycję – uczestnictwa w tym procederze przeszczepiania hinduizmu na grunt Polski, aby Polacy mieli „większy wybór”. Wprawdzie judaszowe srebrniki miały być wypłacane w dolarach i przelicznik pewnie był nieco inny, ale była to suma, jak na ówczesne czasy, nie mniej kusząca. To naprawdę ciekawy wątek, warty uwagi historyków zajmujących się czasami PRL-u, ale nie tylko.

Notabene swoją drogą to jakby potwierdza moje przypuszczenia z jednego z poprzednich wpisów, że zleceniodawcami wiecznego „młodzieniaszka” od Wielkiej Orkiestry Świątecznej Przemocy muszą pozostawać ci sami macherzy, co pod koniec lat osiemdziesiątych. Proszę zwrócić uwagę na problemy, jakie napotykały na tzw. „Przystanku Woodstock” inicjatywy typu „Przystanek Jezus” czy akcje antyaborcyjne, a z jakim ciepłym przyjęciem spotykali się na nim wyznawcy Kriszny, którzy – jeśli się nie mylę – są stale tam obecni.

Zachęcam do obejrzenia wywiadu z siostrą Michaelą Pawlik. Trwa nieco ponad godzinę, ale zaletą internetu i przewagą nad zwykłą telewizją jest to, że zawsze można przerwać i wrócić do oglądania w wolnej chwili. A tego naprawdę warto posłuchać!

sobota, 14 kwietnia 2018

Katolicki determinizm stosowany


Niestety nie posiadam umiejętności ciętej riposty bezpośrednio w czasie dyskusji. Dobre odpowiedzi przychodzą mi do głowy dopiero po czasie, kiedy już jest za późno i nic nie da się zrobić. Wówczas mogę sobie już tylko pogdybać.


Piszę o tym dlatego, że przypomniała mi się pewna sytuacja. Otóż wiozłem kiedyś autem w okolicznościach przykrych i niewesołych pewnego zakonnika. Jak to zwykle w takich okolicznościach rozmowa była o wszystkim i o niczym. Jakoś tak się złożyło – nie pamiętam dlaczego – że jednym z tematów była kwestia życia na tzw. „kocią łapę”. Miałem wówczas trochę wiedzy na ten temat, gdyż pracowałem w nieruchomościach i pośredniczyłem w wynajmowaniu mieszkań. Z mojego doświadczenia wynikało, że sporo par żyje obecnie w konkubinacie. W dużej mierze są to pary dość młode. Czasami zdarzało się, że były to pary, które właśnie miały się pobrać, ale w zdecydowanej mierze nie było z ich strony deklaracji zawarcia związku małżeńskiego w jakiejś najbliższej przyszłości. Zresztą w tym przypadku, gdy tacy ludzie deklarowali bliski ślub, zdarzały się i przykre incydenty. Pamiętam jeden taki związek, który rozpadł się bardzo szybko po zawarciu małżeństwa – parę miesięcy czy niecały rok po. Zdrady dopuściła się tam żona, która – mówiąc oględnie – wdała się w romans w czasie wyjazdu służbowego – jednego z tych organizowanych przez firmy szkoleń, które są też dobrą okazją do popijawy i wdawania się w przelotne romanse właśnie. Wiem o tym tylko dlatego, że zadzwonił właściciel, by poinformować, że mieszkanie jest znów do wynajęcia i wtajemniczył mnie w przyczyny, o których dowiedział się od zrozpaczonego młodego małżonka.


Podzieliłem się z duchownym swoimi uwagami na ten temat. Dla mnie był to wówczas problem, gdyż w jakiś sposób jednak pośredniczyłem w tym procederze ułatwiania takiego życia i czułem z tego powodu dyskomfort.


– No cóż... Społeczeństwo się sekularyzuje – westchnął duchowny. I... i właściwie to było tyle. Zapamiętałem tylko to zdanie i nic więcej.


Dopiero potem, gdy zacząłem się nad tym zastanawiać, uderzyło mnie, że w odpowiedzi duchownego dało się zauważyć swego rodzaju determinizm. Jego westchnienie sugerowało, że no... po prostu tak jest. I jakby nic nie da się zrobić. To brzmiało tak, jakby to był jakiś nieodwracalny trend, któremu przeciwstawić się nie było jak.


Może się mylę, może ten zakonnik akurat robił wiele, by młodym ludziom uświadomić grzeszność takiego życia, ale jednak nic takiego od niego nie usłyszałem. Nie powiedział nic w stylu: „Wie pan, wiele kazań poświęciłem temu tematowi. Mówię ludziom: żyjecie często w pięknych domach, macie dobrą pracę, jeździcie nowoczesnymi autami, wyjeżdżacie na egzotyczne wakacje, ale tak naprawdę jesteście jak zombi z popularnych seriali i filmów. Rozkładacie się, gnijecie i nawet nie zdajecie sobie z tego sprawy. Diabeł już nawet was nie atakuje, bo nie ma potrzeby. Sami wchodzicie w jego sieć. Gnijecie i jesteście martwi. Cuchniecie, a tego smrodu nie zabiją najlepsze i najdroższe perfumy. A najgorsze jest to, że nawet sobie z tego nie zdajecie sprawy, a nawet chodzicie jeszcze do kościoła, jakby nic się nie działo, tylko nie przystępujecie do sakramentów”.


Nie, on nic takiego nie powiedział. Tylko to westchnięcie i stwierdzenie: „Społeczeństwo się sekularyzuje”. Jakby to było normalne i nieodwracalne, a on jako kapłan niewiele mógł tutaj zrobić.

Podobny determinizm zauważam u niektórych katolickich polityków. Niech będzie, że się uwziąłem, ale jeszcze raz wspomnę tego nieszczęsnego ministra Gowina, choć jest on tylko przykładem wielu innych takich polityków. Minister Gowin (albo inny polityk katolicki) też wzdycha i mówi mniej więcej coś takiego: „Jeśli wprowadzimy przepisy zakazujące aborcji, to w przyszłym wyborach być może przegramy i nowy rząd wprowadzi przepisy liberalizujące prawo i dopuszczające aborcję na żądanie. Wahadło wychyli się w drugą stronę”.


Ów minister Gowin, służący tutaj jako pars pro toto, nawet nie weźmie pod uwagę, że sytuacja mogłaby wyglądać inaczej – że oto z jakiegoś powodu obecna koalicja przegrywa wybory, ale tzw. „liberalizacja” prawa aborcyjnego, czyli mówiąc po ludzku – pozwolenie w imieniu prawa na morderstwo z byle powodu – nie dochodzi do skutku, bo społeczeństwo mówi stanowcze „Nie”, bo na ulice wychodzą tłumy ludzi w tzw. „białych marszach”, a nawet po stronie nowego rządu są katolicy, którzy nie potrafią sobie wyobrazić, że można zabijać niewinną istotę tylko dlatego, że ma wrodzone wady albo poczęła się w wyniku gwałtu.


Ba! Ów minister (który jest akurat w tym przypadku ministrem nauki!) nawet nie wpadnie na myśl, że można wraz ze zmianą prawa, poprowadzić całą kampanię uświadamiającą ludziom zło aborcji, że można by przygotować specjalne podręczniki dla ostatnich klas podstawówki i dla szkoły średniej na lekcje przygotowania do życia w rodzinie (niech nawet będzie, że byłby one dla dzieci z rodzin katolickich!), które nacisk kładłyby na godność osoby ludzkiej i jej prawo do życia niezależnie od tego, czy ma normalną liczbę chromosomów, czy też jest ich za dużo lub za mało. Ten polityk nie myśli nawet o tym, że można by zrobić kampanię w mediach, która mówiłaby o tym, że w świetle nauki życie zaczyna się od chwili poczęcia i że dbałość o prawo do życia tych, którzy się jeszcze nie narodzili, gwarantuje też prawo do życia osób już żyjących itp., itd. Nie, ministrowi to nawet nie przychodzi do głowy. On tylko stwierdza, że „wahadło się wychyli” i tyle...


Hilaire Belloc pisał w jednej z książek, że żyjący w danej epoce katolicy, którzy są bardzo krytyczni wobec panujących w niej trendów myślowych i zwykłych herezji, a nawet są osobami skądinąd świętymi, bardzo często jednak w jakiś sposób tym trendom czy herezjom ulegają. Choć się im przeciwstawiają, to ich myślenie jest jednak w większym lub mniejszym stopniu skażone dominującym sposobem myślenia. Podawał nawet przykład jednego ze świętych papieży.


Wydaje mi się, że zarówno wspomniany na początku katolicki duchowny, jak i wymieniony z nazwiska katolicki polityk (który służy tutaj jedynie jako pars pro toto – przypominam) są tego doskonałym przykładem. Niby są katolikami, ale ich myślenie skażone jest determinizmem na wskroś marksistowskim. Kościoły na Zachodzie pustoszeją, więc i będą pustoszeć i u nas. Coraz więcej par żyje w konkubinacie, a więc i u nas tak jest i zjawisko to będzie się nasilać. Prawo jest „liberalizowane” tak, że dopuszcza aborcję w coraz większej ilości okoliczności i przypadków, a więc wcześniej czy później i u nas zostanie ono zliberalizowane. Lepiej więc zachowywać tzw. „kompromis aborcyjny” – jeszcze przez jakiś czas ten trend uda się powstrzymać. Nic to, że doświadczenie innych krajów pokazuje, że wszelkie kompromisy tego typu są zgniłe i w konsekwencji prowadzą do dalszego „liberalizowania”, a więc nie hamowania tego trendu.


Tacy katoliccy duchowni i politycy zdają się być ofiarami determinizmu. Oni chyba uwierzyli w nieodwołalne i niezmienne prawa rządzące historią świata – zapominając, że prawdziwym Panem jest Bóg, a nie Duch Czasu. Niby wierzą w Opatrzność, ale tak naprawdę sądzą, że pewne trendy są nieuniknione i nic nie da się z tym zrobić, można się temu tylko przyglądać. Trudno im nawet sobie wyobrazić, że to np. Polska mogłaby być krajem, z którego wyjdzie owa „iskra” zapowiadana przez siostrę Faustynę. Nie! Czeka nas kompletna sekularyzacja, aborcja na żądanie i ogólny laicki zamordyzm, w którym już nawet umrzeć nie będzie można naturalną śmiercią, bo przyjdą i wbiją nam igłę ze śmiertelną dawką trucizny. A lawina i tak biegu swego nie zmienia w zależności od tego, po jakich toczy się kamieniach. Koniec. Kropka!


piątek, 13 kwietnia 2018

Tajemniczy Feniks 2018


Tak jak się spodziewałem i pisałem, film dokumentalny Grzegorza Brauna „Luter i rewolucja protestancka” nie otrzymał nagrody „Feniks”Stowarzyszenia Wydawców Katolickich w roku 2018. Nic w tym sumie dziwnego, choć film w moim przekonaniu jest jednym z najważniejszych wydarzeń roku 2017 i powinien otrzymać nagrodę w kilku kategoriach i za co najmniej kilka rzeczy (pomijając już nawet kategorie ustalone przez organizatorów). Wymieńmy parę z nich:

-         za wybitne walory artystyczne
-         za podjęcie kontrowersyjnego tematu
-         za upamiętnienie rewolty protestanckiej dokumentem, który powinien stać się zarzewiem debaty publicznej
-         za odwagę podejmowania tematów kontrowersyjnych
-         za sposób finansowania tego filmu, którego twórcy nie czerpali bezczelnie środków z kieszeni podatnika, a datki darczyńców (wielu z nich anonimowych) finansujących powstanie tego dokumentu były jak najbardziej dobrowolne
-         za sposób dystrybucji tego dzieła – twórcy umożliwili oglądanie filmu na darmowych pokazach, na których widzowie mogli, ale nie musieli, wesprzeć autorów dobrowolnymi datkami
-         za przygotowanie materiałów dodatkowych – plakatów, ulotek i samej płyty DVD z filmem w dwóch wersjach – z książką i bez książki
-         wreszcie za sukces wbrew milczeniu (zaskakującemu) głównych mediów katolickich.

Grzegorz Braun włożył kij w mrowisko, ale zarządzający mrowiskiem kij ów zignorowali i udają, że nic się nie stało. No cóż... gdyby Stowarzyszenie Wydawców Katolickich nagrodziło ten film, zapewne wkrótce potem jakiś hierarcha wyskoczyłby z przeprosinami dla braci luteranów za szkalowanie dobrego imienia wspaniałego założyciela ich sekty, a sami organizatorzy zapewne poczuliby się zmuszeni do wydania oświadczenia, w którym stwierdziliby np., że nagrodzili sam film za podjęcie trudnego tematu, ale w żaden sposób nie jest to nagroda dla reżysera, z którego poglądami SWK się nie utożsamia.

Trudno wypowiadać mi się w sprawie wszystkich tych nagród generalnie. Może tylko dodam, że wyróżnienie w postaci Nagrody Głównej „Feniks” dla prof. Andrzeja Nowaka jak najbardziej jest zasłużone, ale z drugiej strony chyba też dla nikogo nie jest to tajemnicą, że mamy tu do czynienia zarówno z wybitnym autorem, jak i autorytetem. Szkoda, że organizatorzy nie wyróżnili w żaden sposób – po to by promować nazwiska mniej znane – np. Gabriela Maciejewskiego, którego książka „Socjalizm i śmierć” jak najbardziej zasługuje na uznanie i to na targach książki katolickiej właśnie – i ponownie można by tu wymienić szereg powodów. Sam tę książkę już polecałem i polecam raz jeszcze, bo jest to rzecz po prostu znakomita, a drążąca temat nie mniej kontrowersyjny niż ten, jakim zajął się Grzegorz Braun.

Żeby nie było, że się uwziąłem na SWK, zwrócę uwagę na jedną nagrodę – nagrodę „Feniks” Specjalny, która moim zdaniem jak najbardziej twórcom się należy, podjęli się bowiem zadania niezwykłego i wręcz tytanicznego – po raz pierwszy cała Biblia została w języku polskim nagrana i udostępniona w postaci plików audio. Autorzy całego przedsięwzięcia Biblia Audio Superprodukcja (przede wszystkim Krzysztof Czeczot, aktor i założyciel firmy OSORNO, oraz Maciej Budzich) bez wątpienia zasłużyli się dla polskiej kultury i sądzę, że ich wysiłek i trud docenią zarówno osoby niewidome, niedowidzące i starsze, które mają teraz możliwość słuchania dowolnej księgi Starego i Nowego Testamentu, jak i „zwykli” słuchacze, czytelnicy, ludzie wierzący, a także niewierzący, którzy chcieliby poznać Biblię, a może nie mają czasu, by po prostu usiąść i ją przeczytać. Teraz wystarczy ściągnąć za darmo (sic!) plik z nagraniem dowolnej księgi Pisma Świętego – można „wypalić” sobie płytę lub korzystać z odtwarza MP3 – i jadąc na przykład samochodem do pracy lub z pracy czy wybierając się w dłuższą trasę posłuchać Słowa Bożego w znakomitym wykonaniu. Można też całą Biblię po prostu kupić od producenta na płytach albo w postaci pendrive’a. Ba! Jest nawet możliwość zakupienia np. Apokalipsy św. Jana na płycie winylowej!



Imponuje rozmach twórców, bo zaangażowali do nagrania całego dzieła nie tylko profesjonalnych aktorów, ale też dziesiątki (setki?) zwykłych ludzi, „amatorów”, którzy mieli możliwość partycypowania w tym wiekopomnym dziele, udzielając również swojego głosu. Trudno mi ocenić tu całość, bo wysłuchałem na razie tylko drobnego fragmentu (m.in. Dziejów Apostolskich, Apokalipsy, Listów św. Pawła, Ewangelii św. Marka, Księgi Psalmów). Bez wątpienia niektóre nagrania będą się podobać bardziej, inne mniej. Dla mnie na przykład numerem jeden jest Ewangelia św. Marka czytana przez Piotra Fronczeskiego. Nie potrafiłem się natomiast przełamać i posłuchać Ewangelii św. Jana, która moim zdaniem powinna być czytana przez mężczyznę, a nie Małgorzatę Kożuchowską. I nie sądzę tak wcale dlatego, bym był w jakiś sposób uprzedzony do tej aktorki. Wydaje mi się po prostu, że jest to Ewangelia, która powinna być czytana przez mężczyznę.  W końcu św. Jan nie był żadną mimozą, ale dzielnym człowiekiem, który jako jedyny z apostołów nie zrejterował w krytycznym momencie, ale towarzyszył naszemu Panu do końca i stał pod krzyżem w chwili Jego śmierci. To był po prostu twardy mężczyzna. Głos Kożuchowskiej mi tu nie pasuje. Ale może się mylę, w końcu to właśnie kobiety wykazały się większą odwagą od mężczyzn w chwili Męki i śmierci Chrystusa.

O skali całego dzieła może świadczyć również fakt, że np. każdy Psalm – a jest ich przecież 150 – czytany jest przez inną osobę, a przynajmniej takie wrażenie odnosi się słuchając tej księgi. I ponownie – niektóre z wykonań są wręcz powalające, inne chciałoby się posłuchać w innej interpretacji. Niezwykłe wrażenie robi tu interpretacja Krzysztofa Globisza zmagającego się z afazją.
Jedyny problem, jaki dostrzegam, to fakt, że jeśli ściągnie się np. Księgę Psalmów, mamy jeden plik, bez podziału na poszczególne psalmy, tzn. bez możliwości „skakania” po całej księdze. Być może istnieje jakiś sposób, by ten problem rozwiązać, ja – jako amator nie mam zielonego pojęcia, jak to zrobić. Wiem, że na przykład jedna z księgarni z plikami audio umożliwia ściągnięcie całej książki albo z podziałem na rozdziały, albo bez niego. W przypadku Księgi Psalmów byłoby to duże ułatwienie – umożliwiałoby po prostu bezproblemowe odtwarzanie swoich ulubionych psalmów.

Podobnie jak w przypadku filmu Grzegorza Brauna, autorzy całego projektu zrealizowali swoje dzieło korzystając z dobrowolnych datków ludzi dobrej woli. Pokazali więc, że można wiele zdziałać niekoniecznie ubiegając się o dotacje państwowe, czyli pieniądze wyciągane z kieszeni podatnika.

I jeszcze jedna rzecz – ciekawe, dlaczego SWK nie podało w tym roku do wiadomości publicznej nominacji do nagrody „Feniks”? Nigdzie nie znalazłem żadnej informacji o zgłoszonych propozycjach. Inaczej było w poprzednich latach. Czy teraz nominacje będą objęte tajemnicą? Chciałoby się jednak wiedzieć, jaka była konkurencja i co odrzucono. Myślę, że pozwoliłoby to trochę lepiej ocenić kryteria, jakimi kierują się organizatorzy i jury nagrody.

czwartek, 12 kwietnia 2018

„Uwolnić słonia!” albo wyrób czekoladopodobny


Wśród wielu różnych wiadomości moją uwagę zwrócił kolejny popis pana, który stylizuje się na wiecznie młodego nastolatka i co roku molestuje nas Wielką Orkiestrą Świątecznej Przemocy. Skierowanie zaproszenia do matki, która sama wychowuje dziecko niepełnosprawne, by przyjechała do siedziby organizacji promującej jego ego i poznała problemy... matek wychowujących dziecko niepełnosprawne, to już po prostu szczyt bezczelności albo najzwyczajniej w świecie totalnej głupoty.

Nigdy nie byłem entuzjastą tego pana. Pamiętam czasy dość już odległe, które dla wielu młodych są tak dalekie, jak pewnie dla mojego pokolenia były czasy II wojny światowej. Otóż ów wieczny „młodzieniaszek” stworzył sobie wówczas wirtualne Towarzystwo Przyjaciół Chińskich Ręczników. Już sam pomysł wykreowania takiego bytu w radiu podlegającym komunistom budził moje podejrzenia co do intencji tego człowieka. Zwłaszcza mieszkając we Wrocławiu nie sposób było nie zauważyć w tym imitacji Pomarańczowej Alternatywy.

„Młodzieniaszek” wykrzykiwał jąkającym się głosem „dzielnie”: „Uwolnić słonia! Uwolnić słonia!” Oczywiście był to przykład tej podróbki autentyku – działań Pomarańczowej Alternatywy, która poprzez absurd obnażała idiotyzmy systemu komunistycznego. Tyle tylko, że ludzie angażujący się w działania słynnego Majora Waldemara Frydrycha mogli trafić do jak najbardziej autentycznego aresztu albo oberwać porządnie milicyjną pałą. Ich działania miały też charakter jak najbardziej polityczny, nawet jeśli stali tylko z pustym transparentem, na którym nic nie było napisane. Kpili sobie np. z rewolucji październikowej czy braków w sklepach. Te działania były naprawdę wymierzone w system. Działania imitatora były tylko zabawą gościa, który niby mrugał okiem, ale tak naprawdę nikomu się nie narażał i nie wyrażał niczego, co by w ten system uderzało.

Wykrzykiwanie durnego hasła: „Uwolnić słonia!” było wręcz oburzające, gdyż w więzieniu rzeczywiście siedzieli ludzie, a jeszcze w trakcie obrad „Okrągłego Stołu” ginęli księża (por. tekst, w którym przytaczam fragment szkicu Jana Polkowskiego). Dla „młodzieniaszka” była to tylko zabawa, jego pokrzykiwania nie miały nawet aluzyjnego nawiązania do jakiegoś autentycznego więźnia – co jeszcze można by uznać za jakąś formę „walki” z komuną. Można wręcz powiedzieć, że była to kpina z ludzi, którzy w ulicznych demonstracjach domagali się uwolnienia prawdziwych więźniów. Dla słuchaczy była to podróba prawdziwego niezależnego ruchu – taki „wyrób czekoladopodobny” – niby smakowało podobnie, ale z autentykiem nie miało nic wspólnego. I tak też traktuję tego pana do tej pory, a jego sposób działania zadziwiająco nic się nie zmienił. Mocodawcy pewnie też pozostali ci sami.

Nie kupujcie podróby, wybierzcie autentyk!

środa, 11 kwietnia 2018

Fulton J. Sheen: Nie można zapobiegać złu złem


Arcybiskup Fulton J. Sheen opisuje w swoich książkach różne anegdoty, jedne zabawne, inne nieco mniej, ale każda z nich daje nieco do myślenia.

To, co mi w szczególności imponuje w życiu i twórczości amerykańskiego duchownego, to fakt, że przyczynił się do nawrócenia wielu osób. To samo zresztą zaimponowało mi w przypadku H. Belloca, do którego wpływu na swoją własną twórczość i działalność Sheen zresztą się przyznawał. Obaj autorzy napisali sporo książek (Belloc ponad setkę, Sheen około siedemdziesięciu) i artykułów, wdawali się w dysputy, byli znanymi osobistościami, obok których nie sposób było przejść obojętnie. Jednak to, co dla mnie jest oznaką ich wybitności, to fakt, że nawracali innych. Cóż bowiem znaczyłyby te wszystkie książki i publikacje, gdyby nie nawrócili choć jednej duszy? Czy nie byłaby to jedynie słoma, jak określił swoje wielkie dzieło św. Tomasz z Akwinu?

Fulton J. Sheen zresztą skromnie twierdził, że nawrócenie tej imponującej rzeszy ludzi, to nie jego zasługa, że Pan Bóg posłużył się nim jedynie jako narzędziem. Jakkolwiek potraktowalibyśmy te słowa, trzeba przyznać, że arcybiskup miał podejście do ludzi, co najlepiej ilustrują przykłady, jakie sam podaje. Ta umiejętność nawiązywania kontaktu, a nawet dar rozeznania, z kim ma do czynienia i co gnębi jego rozmówcę, były niewątpliwie bezcenne i czyniły z duchownego „narzędzie” doskonałe.
Sheen jednak przyznaje, że nie zawsze jego trud był nagrodzony sukcesem, choć miał nadzieję, że zasiane ziarno może kiedyś wyda swój plon.

Gdy obserwuję to, co dzieje się wokół aborcji i gry polskich posłów, by opóźnić głosowanie nad ustawą (tak, nie mogę uciec od tego tematu), przypomniała mi się historia jednej z takich nieudanych prób nawrócenia. Na pozór nie ma ona nic wspólnego z działaniami naszych polityków.

Otóż w Paryżu Sheen spotkał pewnego bogatego człowieka. Jak się okazało, związał się on z mężatką. Jednak kobieta ta mu się najwidoczniej znudziła, gdyż postanowił się z nią rozstać. Spakował jej rzeczy i poprosił o opuszczenie jego mieszkania. Owa pani jednak nie chciała go opuścić, a przynajmniej prosiła go, aby pozwolił jej jeszcze z nim być do pewnego czasu i podała nawet datę. Zagroziła mu, że jeśli nie posłucha jej błagania, popełni samobójstwo. Człowiek ów spytał więc Sheena, czy powinien pozwolić jej zostać, aby zapobiec samobójstwu. Duchowny wysłuchawszy całej tej historii, odparł, że po pierwsze kobieta ta nie zabije się. Po drugie, że nie wolno popełniać jednego zła, aby zapobiec drugiemu. Mężczyzna zrobił tak, jak poradził mu Sheen. Nie zmienił jednak swojego postępowania, lecz wkrótce, dość szybko, związał się z kolejną kobietą. Duchowny spotkał go jakiś czas później w innym mieście, z jeszcze inną kobietą... Ale to już inna historia.

Pisałem tu już o tłumaczeniach ministra Gowina, który zasłaniał się „wahadłem”, które rzekomo ma wychylić się w drugą stronę i spowodować tzw. „zliberalizowanie” prawa chroniącego nienarodzone dzieci. By chronić część tych dzieci, jeśli dobrze rozumiem słowa pana ministra, uznaje on tzw. „kompromis aborcyjny”, który de facto jest po prostu złem, dopuszczającym mordowanie nienarodzonych, ale nie wszystkich.

Bardzo przypomina mi to rozumowanie tego pana z Paryża. Zastanawiał się on nad tym, czy nie powinien pozwolić na trwanie cudzołożnego związku, choćby na pewien czas, aby zapobiec „gorszemu” złu, jakim jest samobójstwo. Arcybiskup Sheen odpowiedział mu stanowczo. Czy podobnie stanowczo nie powinni zareagować polscy biskupi i zdecydowanie potępić postępowanie polskich polityków? Tak, wiem, polscy duchowni – którzy niestety przyczynili się do utrącenia poprzedniego projektu zakazującego aborcji – zdają się tym razem wyraźnie podkreślać potrzebę ochrony życia, ale czy na pewno robią wszystko?

Najwyższy czas obnażyć obłudę myślenia polityków, którzy sądzą, że tzw. „kompromis aborcyjny” jest „mniejszym” złem. Nie można zapobiegać jednemu złu, czyniąc inne. Katolicki polityk powinien chyba promować cywilizację życia i robić wszystko, by się ona urzeczywistniła, nawet gdyby ludzie w przyszłych wyborach wybrali kogo innego.

Wśród różnych inicjatyw, mających na celu przyspieszenie pełnej ochrony życia ludzkiego, moją uwagę zwrócił apel dziennikarzy skierowany do polskich posłów. Miejmy nadzieję, że te wszystkie wołania w końcu odniosą skutek. Jeśli tak się stanie, nie będzie to jeszcze oznaczać zwycięstwa. Pełne zwycięstwo będzie wówczas, kiedy nikt nie będzie traktował poważnie argumentów za aborcją i nawoływania do zalegalizowania prawa do mordowania własnego dziecka. Ale do tego trzeba budować cywilizację życia, a nie cywilizację kompromisów ze złem (i złym).