O znaczeniu, jakie Powstanie Warszawskie nabrało dla Polaków, świadczą nie tylko uroczystości i przepychanki między politykami, ale również wydawnictwa i utwory z nim związane i mu poświęcone. Także w tym roku należy odnotować dwie bardzo ciekawe inicjatywy muzyczne.
Pierwsza z nich to płyta „Gajcy”, na której znalazły się kompozycje różnych polskich muzyków zainspirowane poezją Tadusza Gajcego. Płytę znam tylko z fragmentów dostępnych w Internecie, więc nie chciałbym wyrokować o całości. To, co miałem okazję wysłuchać, jednak średnio mi się podoba. Przede wszystkim mam wrażenie, że poezja autora „Miłości bez jutra” gubi się w kakofonii dźwięków. Tutaj akurat zgodziłbym się z krytycznym nastawieniem do podobnych przedsięwzięć Jarosława Marka Rymkiewicza, którego książkę rekomendowałem wczoraj. Co nie zmienia faktu, że samo istnienie takich pomysłów potwierdza jego intuicję co do sensu i wymowy Powstania dla kolejnych pokoleń Polaków.
I tak na przykład Karolina Cicha drażni mnie i irytuje swoją manierą śpiewania, choć podoba mi się sam teledysk promujący płytę:
Dość szczegółową recenzję krążka „Gajcy”, omawiającą każdy utwór z osobna, wraz z linkami do niektórych wykonawców, można natomiast znaleźć w blogu Budyń78.
Być może się starzeję, ale zdecydowanie bardziej wolę taką interpretację liryki Gajcego:
Chętnie zresztą posłuchałbym płyty w wykonaniu tego duetu. Może to jakiś pomysł na kolejną rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego? Może wiersze poetów z pokolenia Baczyńskiego? Przydałoby się tak swoją drogą, by jakieś wydawnictwo wznowiło chociaż lub opublikowało nowy wybór poezji Tadeusza Gajcego.
Druga inicjatywa godna zauważenia jest także związana z muzyką i literaturą. To „Pamiętnik z Powstania Warszawskiego” w interpretacji Mateusza Pospieszalskiego. Kilka piosenek, których można wysłuchać na podlinkowanej stronie, zdaje się świadczyć o tym, że mamy do czynienia z naprawdę kapitalnym pomysłem. Proszę na przykład posłuchać utworu „Katedralności” lub „Niejedni w biegu”. Jak wspaniale muzyka współgra tutaj z tekstem! Jak uwypukla i podkreśla jego sens! Ile cudownej i przejmującej poezji w prozie mistrza Białoszewskiego! Z czterech zaprezentowanych na stronie internetowej kompozycji mój numer jeden to przepiękna w swoim smutku i wieloznaczności „Sypka Warszawa”. Zresztą... trudno się zdecydować, bo i „Katedralności” chwytają za serce i zachwycają ucho.
Mam nadzieję, że płyta Pospieszalskiego będzie dostępna nie tylko dla małego grona koneserów.
piątek, 31 lipca 2009
czwartek, 30 lipca 2009
Prawdziwie polski autsajder
„Może pojawi się wielka myśl polska. Piłsudski był ostatnim polskim politykiem, który miał pomysł - czym ma być Polska. To znaczy - jak ma wyglądać polskie życie, polskie wojsko, polska literatura, co zrobić z Polską, jak jej służyć. On miał jakąś ogromną wizję. Oczywiście jemu się to nie udało. Był już chory i nie bardzo sobie z tym dawał radę. Może nie można było sobie z tym dać rady. Natomiast dzisiejsze wspaniałe wizje Polski, komunistyczne i liberalne, mówią o tym, jak wyłudzić trochę więcej pieniędzy z Brukseli i załatać budżet”.
(Jarosław Marek Rymkiewicz, Rozmowy polskie w latach 1995-2008, Warszawa 2009, s. 95).
Jeśli istnieje współcześnie pisarz polski, który budzi kontrowersje, który prowokuje, który wywołuje skrajne reakcje, gorące polemiki, to nie jest to jakiś młody polski Artur Rimbaud. Jest nim sędziwy już nieco poeta z Milanówka, Jarosław Marek Rymkiewicz. Jego dwie poprzednie książki, „Wieszanie” i „Kinderszenen” stały się nie tylko wydarzeniem literackim, ale także częścią tego fermentu, który burzy mętne wody III RP. Obie okazały się być ważnym głosem w myśleniu o Polsce i Polakach, o polskości, o polskiej historii. Równie ważnym głosem, jak np. „Esej o duszy polskiej” Ryszarda Legutki. Autor „Zachodu słońca w Milanówku”, jak rzadko który współczesny twórca i na przekór modnym trendom, podkreśla swoją dumę z bycia Polakiem, swoje przywiązanie do polskiej tradycji, do polskiego sposobu życia. Jak mało który też wyraża swoją radość z odradzania się starych form polskiego bytowania. W zbiorze wywiadów „Rozmowy polskie w latach 1995-2008” zauważa on jednak, że
„W Polsce mamy teraz do czynienia z czymś bardzo przykrym – z nienawiścią do Polski. Polacy nienawidzą Polski – jak to możliwe? A jednak możliwe. W wypadku pewnych ludzi, których zalicza się do elit, napięcie tej nienawiści jest tak wielkie, że ci ludzie po prostu się duszą, dławią, nie mogą sobie dać z tym rady – z nienawiścią, wstrętem, pogardą, obrzydzeniem, które budzi w nich Polska. Ale jest tak, że nie można u nas powiedzieć: «nienawidzę Polski», «nienawidzę Polaków». Byłoby to naruszeniem pewnego zakazu obyczajowego, przekroczeniem pewnej granicy, której nikt nie odważy się przekroczyć. I bardzo dobrze, że tak jest, że taka granica istnieje. Nie można więc powiedzieć: «nienawidzę Polski», ale zawsze można powiedzieć: «nienawidzę Lecha Kaczyńskiego»”
(s. 252-253)
Choć Lech Kaczyński nie spełnia moich oczekiwań i nie ze wszystkimi jego pomysłami się zgadzam (vide np. jego poparcie dla parytetów czy poglądy na aborcję), to muszę stwierdzić, że jeśli przyszli Polacy będą dumni ze swojej polskości, pielęgnowania swoich tradycji, to wiele będą właśnie zawdzięczali Kaczyńskiemu i jego polityce historycznej, czy się to komu podoba, czy też nie. Mam też wrażenie, choć mogę się brutalnie mylić, że to właśnie w kancelarii prezydenta istnieje jakaś wizja polskości i Polski, o której mowa w przytoczonym na początku fragmencie. Albo chociaż cień takiej wizji. Stąd spostrzeżenie Rymkiewicza, mimo że może nieco wyjaskrawione, wydaje mi się trafne: Ataki na Kaczyńskiego, są w jakimś stopniu wyładowaniem wściekłości na Polskę.
Sam fakt afirmatywnych wypowiedzi Rymkiewicza na temat braci Kaczyńskich, a zwłaszcza Jarosława Kaczyńskiego - wystarczy przypomnieć jego słynny wywiad z Joanną Lichocką, zamieszczony w najnowszej książce, o ugryzieniu polskiego żubra w dupę – wyklucza go z tzw. „dobrego towarzystwa” i sytuuje na pozycji autsajdera. Notabene ciekawa jest ta stadność myślenia. Ileż to razy zdarzało mi się słyszeć negatywne, wręcz pełne nienawiści wypowiedzi o Kaczyńskich wygłaszane w mojej obecności z założeniem, że przecież nie mogę myśleć inaczej, no bo jakże to? Po prostu niemożliwe, bym miał inne zdanie. Nie chodzi już nawet o niechętny stosunek do obu polityków, ale o czarno-białą wizję świata, w której bracia są odpowiedzialni za wszelkie możliwe zło (ktoś już wpadł na pomysł, że przerabiają dzieci postkomunistów na mace?), a każda rzecz, którą robi np. Donald Tusk, to samo dobro.
Warto po „Rozmowy polskie w latach 1995-2008” sięgnąć także w kontekście zbliżającej się rocznicy Powstania Warszawskiego, które według autora znakomitego „Kinderszenen” stanowi wydarzenie na miarę chrztu Polski, a nawet jest „najważniejszym wydarzeniem w historii wszystkich Polaków. Ponieważ jest zakorzenione zarówno w romantyzmie, jak w myśli osiemnastowiecznej, zarówno w wielkich tradycjach I Rzeczpospolitej, jak w wielkich i krwawych tradycjach Polski Rozebranej. To jest wspólna własność wszystkich pokoleń Polaków” (s. 273). Tematyka powstania stanowi w tomie jeden z głównych wątków, a kluczowa w tym kontekście wydaje mi się zwłaszcza niezwykle interesująca rozmowa dla „Teologii Politycznej” zamykająca i podsumowująca całość zbioru. Z niej też pochodzi cytowany wyimek.
Zebranie w jednej książce wywiadów, jakie w przeciągu ponad dziesięciu lat poeta z Milanówka udzielił różnym dziennikarzom, ma tę zaletę, że pokazuje, jak zmieniało się w tym czasie spojrzenie autora zwłaszcza na sytuację Polski, na jej kondycję, na czyhające na nią zagrożenia. Są tutaj tony kasandryczne, są też fragmenty, w których autor patrzy na Polskę z optymizmem, nadzieją, wręcz twierdzi, że „Polska nigdy nie była tak szczęśliwa, jak jest teraz. (...) dostałem na starość tę wielką nagrodę – udało mi się kątem oka, przez małą chwilę, popatrzeć na Polskę, która będzie szczęśliwa” (s. 153).
Choć Polska, polskość, myśl o polskiej tradycji i historii dominują i przewijają się przez wszystkie wywiady, a taką właśnie tematykę sugeruje tytuł nawiązujący do „Rozmów polskich latem roku 1983”, to książka zawiera sporo ciekawych spostrzeżeń i przemyśleń autora na temat poezji, metafizyki, muzyki, literatury i historii czy historii literatury. Zajmująca pod tym względem jest w szczególności rozmowa z Bohdanem Pociejem, a przede wszystkim rozważania o trzech składnikach poezji doskonałej (śpiewności, wyobraźni igrającej z rzeczywistością i metafizyczności), od których się ona zaczyna. Gdyby je przyjąć za kryterium, co ze współczesnej poezji by się ostało?
Jarosław Marek Rymkiewicz, Rozmowy polskie w latach 1995-2008, Warszawa 2009.
(Jarosław Marek Rymkiewicz, Rozmowy polskie w latach 1995-2008, Warszawa 2009, s. 95).
Jeśli istnieje współcześnie pisarz polski, który budzi kontrowersje, który prowokuje, który wywołuje skrajne reakcje, gorące polemiki, to nie jest to jakiś młody polski Artur Rimbaud. Jest nim sędziwy już nieco poeta z Milanówka, Jarosław Marek Rymkiewicz. Jego dwie poprzednie książki, „Wieszanie” i „Kinderszenen” stały się nie tylko wydarzeniem literackim, ale także częścią tego fermentu, który burzy mętne wody III RP. Obie okazały się być ważnym głosem w myśleniu o Polsce i Polakach, o polskości, o polskiej historii. Równie ważnym głosem, jak np. „Esej o duszy polskiej” Ryszarda Legutki. Autor „Zachodu słońca w Milanówku”, jak rzadko który współczesny twórca i na przekór modnym trendom, podkreśla swoją dumę z bycia Polakiem, swoje przywiązanie do polskiej tradycji, do polskiego sposobu życia. Jak mało który też wyraża swoją radość z odradzania się starych form polskiego bytowania. W zbiorze wywiadów „Rozmowy polskie w latach 1995-2008” zauważa on jednak, że
„W Polsce mamy teraz do czynienia z czymś bardzo przykrym – z nienawiścią do Polski. Polacy nienawidzą Polski – jak to możliwe? A jednak możliwe. W wypadku pewnych ludzi, których zalicza się do elit, napięcie tej nienawiści jest tak wielkie, że ci ludzie po prostu się duszą, dławią, nie mogą sobie dać z tym rady – z nienawiścią, wstrętem, pogardą, obrzydzeniem, które budzi w nich Polska. Ale jest tak, że nie można u nas powiedzieć: «nienawidzę Polski», «nienawidzę Polaków». Byłoby to naruszeniem pewnego zakazu obyczajowego, przekroczeniem pewnej granicy, której nikt nie odważy się przekroczyć. I bardzo dobrze, że tak jest, że taka granica istnieje. Nie można więc powiedzieć: «nienawidzę Polski», ale zawsze można powiedzieć: «nienawidzę Lecha Kaczyńskiego»”
(s. 252-253)
Choć Lech Kaczyński nie spełnia moich oczekiwań i nie ze wszystkimi jego pomysłami się zgadzam (vide np. jego poparcie dla parytetów czy poglądy na aborcję), to muszę stwierdzić, że jeśli przyszli Polacy będą dumni ze swojej polskości, pielęgnowania swoich tradycji, to wiele będą właśnie zawdzięczali Kaczyńskiemu i jego polityce historycznej, czy się to komu podoba, czy też nie. Mam też wrażenie, choć mogę się brutalnie mylić, że to właśnie w kancelarii prezydenta istnieje jakaś wizja polskości i Polski, o której mowa w przytoczonym na początku fragmencie. Albo chociaż cień takiej wizji. Stąd spostrzeżenie Rymkiewicza, mimo że może nieco wyjaskrawione, wydaje mi się trafne: Ataki na Kaczyńskiego, są w jakimś stopniu wyładowaniem wściekłości na Polskę.
Sam fakt afirmatywnych wypowiedzi Rymkiewicza na temat braci Kaczyńskich, a zwłaszcza Jarosława Kaczyńskiego - wystarczy przypomnieć jego słynny wywiad z Joanną Lichocką, zamieszczony w najnowszej książce, o ugryzieniu polskiego żubra w dupę – wyklucza go z tzw. „dobrego towarzystwa” i sytuuje na pozycji autsajdera. Notabene ciekawa jest ta stadność myślenia. Ileż to razy zdarzało mi się słyszeć negatywne, wręcz pełne nienawiści wypowiedzi o Kaczyńskich wygłaszane w mojej obecności z założeniem, że przecież nie mogę myśleć inaczej, no bo jakże to? Po prostu niemożliwe, bym miał inne zdanie. Nie chodzi już nawet o niechętny stosunek do obu polityków, ale o czarno-białą wizję świata, w której bracia są odpowiedzialni za wszelkie możliwe zło (ktoś już wpadł na pomysł, że przerabiają dzieci postkomunistów na mace?), a każda rzecz, którą robi np. Donald Tusk, to samo dobro.
Warto po „Rozmowy polskie w latach 1995-2008” sięgnąć także w kontekście zbliżającej się rocznicy Powstania Warszawskiego, które według autora znakomitego „Kinderszenen” stanowi wydarzenie na miarę chrztu Polski, a nawet jest „najważniejszym wydarzeniem w historii wszystkich Polaków. Ponieważ jest zakorzenione zarówno w romantyzmie, jak w myśli osiemnastowiecznej, zarówno w wielkich tradycjach I Rzeczpospolitej, jak w wielkich i krwawych tradycjach Polski Rozebranej. To jest wspólna własność wszystkich pokoleń Polaków” (s. 273). Tematyka powstania stanowi w tomie jeden z głównych wątków, a kluczowa w tym kontekście wydaje mi się zwłaszcza niezwykle interesująca rozmowa dla „Teologii Politycznej” zamykająca i podsumowująca całość zbioru. Z niej też pochodzi cytowany wyimek.
Zebranie w jednej książce wywiadów, jakie w przeciągu ponad dziesięciu lat poeta z Milanówka udzielił różnym dziennikarzom, ma tę zaletę, że pokazuje, jak zmieniało się w tym czasie spojrzenie autora zwłaszcza na sytuację Polski, na jej kondycję, na czyhające na nią zagrożenia. Są tutaj tony kasandryczne, są też fragmenty, w których autor patrzy na Polskę z optymizmem, nadzieją, wręcz twierdzi, że „Polska nigdy nie była tak szczęśliwa, jak jest teraz. (...) dostałem na starość tę wielką nagrodę – udało mi się kątem oka, przez małą chwilę, popatrzeć na Polskę, która będzie szczęśliwa” (s. 153).
Choć Polska, polskość, myśl o polskiej tradycji i historii dominują i przewijają się przez wszystkie wywiady, a taką właśnie tematykę sugeruje tytuł nawiązujący do „Rozmów polskich latem roku 1983”, to książka zawiera sporo ciekawych spostrzeżeń i przemyśleń autora na temat poezji, metafizyki, muzyki, literatury i historii czy historii literatury. Zajmująca pod tym względem jest w szczególności rozmowa z Bohdanem Pociejem, a przede wszystkim rozważania o trzech składnikach poezji doskonałej (śpiewności, wyobraźni igrającej z rzeczywistością i metafizyczności), od których się ona zaczyna. Gdyby je przyjąć za kryterium, co ze współczesnej poezji by się ostało?
Jarosław Marek Rymkiewicz, Rozmowy polskie w latach 1995-2008, Warszawa 2009.
środa, 29 lipca 2009
Z cyklu: Myszkując po Internecie
Jak to jest z globalnym przeludnieniem?
Chyba nieco podobnie, jak z globalnym ociepleniem. (Tylko proszę, nie zmuszać mie do rachunków!)
Chyba nieco podobnie, jak z globalnym ociepleniem. (Tylko proszę, nie zmuszać mie do rachunków!)
wtorek, 28 lipca 2009
poniedziałek, 27 lipca 2009
O ludziach, kotach i jeżach
Jarosław Marek Rymkiewicz w rozmowie z Justyną Sobolewską:
"Nawet dalsza ewolucja nie uczyni z kotów gatunku, który będzie wieszał, bo to są takie stwory, które z istnienia wybierają same przyjemności. One niczym innym, poza przyjemnościami, nie są zainteresowane. Kompletna obojętność na wszystko, co nie jest przyjemnością. Najmniejsza przykrość, nawet cień przykrości, nawet lekkie przeczucie przykrości powoduje, że kot-epikurejczyk wycofuje się i mówi: mnie tu nie ma, ja idę spać, śpię o tam i proszę mnie nie budzić. Obserwowanie kotów jest pouczające, gdyż prowadzi do wniosku, że wcale nie jesteśmy gatunkiem wybranym czy uprzywilejowanym, wręcz przeciwnie. Inne gatunki, koty, ślimaki, jeże, sosny, są lepiej ułożone w swoim istnieniu, lepiej się w nim mieszczą, a w dodatku są od nas znacznie ładniejsze. Ludzie są dziwnym gatunkiem, który pokłócił się z własnym istnieniem i nie wie, jak w nim istnieć, bo się w nim nie mieści. Chciałby gdzieś wyjść, ale z istnienia wyjść się nie da. Wygląda na to, że to jest gatunek, który nie przetrwa - chcąc wydobyć się z własnego istnienia (które będzie mu coraz bardziej nieznośne), kiedyś odleci w kosmos i tam rozpadnie się na kawałki, drobne kawałeczki. A wtedy koty nauczą się otwierać i zamykać kaloryfery, obsługiwać elektronikę pieców gazowych i będą sobie tutaj bardzo miło spały".
(Jarosław Marek Rymkiewicz, Rozmowy Polskie w latach 1995-2008, Warszawa 2009, s. 174).
"Nawet dalsza ewolucja nie uczyni z kotów gatunku, który będzie wieszał, bo to są takie stwory, które z istnienia wybierają same przyjemności. One niczym innym, poza przyjemnościami, nie są zainteresowane. Kompletna obojętność na wszystko, co nie jest przyjemnością. Najmniejsza przykrość, nawet cień przykrości, nawet lekkie przeczucie przykrości powoduje, że kot-epikurejczyk wycofuje się i mówi: mnie tu nie ma, ja idę spać, śpię o tam i proszę mnie nie budzić. Obserwowanie kotów jest pouczające, gdyż prowadzi do wniosku, że wcale nie jesteśmy gatunkiem wybranym czy uprzywilejowanym, wręcz przeciwnie. Inne gatunki, koty, ślimaki, jeże, sosny, są lepiej ułożone w swoim istnieniu, lepiej się w nim mieszczą, a w dodatku są od nas znacznie ładniejsze. Ludzie są dziwnym gatunkiem, który pokłócił się z własnym istnieniem i nie wie, jak w nim istnieć, bo się w nim nie mieści. Chciałby gdzieś wyjść, ale z istnienia wyjść się nie da. Wygląda na to, że to jest gatunek, który nie przetrwa - chcąc wydobyć się z własnego istnienia (które będzie mu coraz bardziej nieznośne), kiedyś odleci w kosmos i tam rozpadnie się na kawałki, drobne kawałeczki. A wtedy koty nauczą się otwierać i zamykać kaloryfery, obsługiwać elektronikę pieców gazowych i będą sobie tutaj bardzo miło spały".
(Jarosław Marek Rymkiewicz, Rozmowy Polskie w latach 1995-2008, Warszawa 2009, s. 174).
* Zdjęcie tym razem wyjątkowo nie moje. Czyje? Nie wiem, bo osoba, która wysłała nie podała. Być może jej. Zdjęcia kota nie mam, więc musi być jeż, a właściwie jeżyk malusieńki niemal jak kasztan. Nie wiem, jak się mieści w swoim istnieniu. Z pewnością mieścił się jeszcze niedawno w dłoni.
niedziela, 26 lipca 2009
sobota, 25 lipca 2009
Katolicy na rzecz zabijania, chrześcijańscy czciciele diabła, czyli katolicki postmodernizm „made in the USA”
Jak informuje portal „Frondy”, do Polski mają przyjechać ze Stanów tzw. „Katolicy Na Rzecz Wyboru” (którzy chyba powinni nosić stosowniejszą nazwę: „Katolicy na bakier z piątym przykazaniem” albo „Katolicy za Zabijaniem”) zaproszeni przez Federację na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny (która to organizacja z kolei winna raczej nazywać się: „Federacja Przeciw Kobiecie i Rodzinie”). Mają oni ewidentnie pouczyć polski Ciemnogród, że można być katolikiem i sprzeciwiać się katolickiej nauce moralnej. Cóż, człowiek potrafi wymyślić różne kurioza. Czemu by więc nie na przykład: „Katolicy przeciw szóstemu przykazaniu” albo „Katolicy za korektą dziesięciorga przykazań”?
Informacja „Frondy” przypomniała mi o wpisie, który szykowałem dwa tygodnie temu, a w którego zamieszczeniu przeszkodziła mi awaria komputera. „Gazeta Wyborcza” postanowiła wówczas rozprawić się z tekstem Tomasza Terlikowskiego piórami Kazimierza Bema i Jarosława Makowskiego. Odpór dał im nieoceniony Bronisław Wildstein na łamach „Rzeczpospolitej”. Artykuł obu panów jest moim skromnym zdaniem dość, nazwijmy to, „specyficzny” (autorzy próbują m.in. przekonać czytelnika, że ani ze słów Chrystusa, ani z Biblii wcale nie da się wywnioskować, że małżeństwo to monogamiczny związek kobiety i mężczyzny). Polemikę teologiczną i biblioznawczą pozostawiam mądrzejszym ode mnie. Wszak teologię studiowałem jedynie dwa lata i to zaocznie, więc gdzie mi tam do obu mądralińskich!
Zaintrygował mnie jednak w artykule obu „speców” wzruszający list, jaki sporządzili hierarchowie Kościoła katolickiego pod przywództwem kardynała Rogera M. Mahony’ego oraz postać samego kardynała.
Przytaczany w „Wyborczej” list jest kuriozalny, bowiem jego redaktorzy zdają się ogromnie przejmować tym, by nie urazić amerykańskich homoseksualistów. Mogę zrozumieć wzgląd na szacunek dla osoby, ale gdzie potępienie czynów? Mimo wszystko, nawet w takiej postaci, broni on tradycyjnego pojmowania małżeństwa (co przyznają sami autorzy „Wyborczej”) jako związku kobiety i mężczyzny oraz powołuje się nie tylko na tradycję katolicką, ale również tradycje muzułmańską i hebrajską oraz deklarację ONZ. Warto przeczytać całość listu, a nie tylko wybrany przez autorów rozczulający fragment (który jednocześnie może dać mylne wyobrażenie o intencjach biskupów), by nie dać się zwieść szczwanym lisom z tego tabloida dla intelektualistów.
Jeśli chodzi o kardynała Rogera M. Mahoney’ego, to wystarczy nieco poszperać po Internecie, żeby się dowiedzieć, że arcyliberalny hierarcha nie cieszy się dobrą sławą wśród amerykańskich katolików, a jego postępowanie niejeden raz wzbudziło kontrowersje. Należy do nich choćby kwestia budowy drogiej katedry, a także jego wypowiedzi na temat celibatu i liturgii oraz duszpasterstwo osób homoseksualnych. Można o tym się dowiedzieć choćby z popularnej Wikipedii. Radzę jednak sięgnąć po wersję angielską, bo polska zawiera znacznie skróconą notkę.
Pewne światło na porządki panujące w archidiecezji kardynała rzuca poniższy tekst z sierpnia 2008 roku znaleziony na jednej ze stron internetowych. Znający angielski mogą przeczytać sobie oryginał tutaj (zachęcam też do poczytania komentarzy pod tekstem, okazuje się bowiem, że kontrowersyjny kardynał specjalnymi względami darzy również proaborcyjnych polityków). Dla tych, którzy natomiast nie władają językiem Szekspira sporządziłem własne, nieco kanciaste tłumaczenie pełnego zapisku (mam nadzieję, że autor nie miałby nic przeciwko temu):
„Promocja kultu diabła na progu katedry w Los Angeles
Miałem sposobność odwiedzić wczoraj katedrę pod wezwaniem Matki Boskiej od Aniołów. Więcej na temat architektury tej katedry będzie w późniejszym wpisie. Jednakże odwiedziłem także sklep z pamiątkami, który ma wiele ładnych katolickich książek i innych rzeczy. Problem zaczął się wtedy, gdy zacząłem rozmawiać z pracującym tam panem. Trudno sobie wyobrazić lepszą obsługę klienta. Jego lśniąca biżuteria i dziwaczna postawa były nieco odpychające, ale w końcu to Kalifornia. Mój przyjaciel szukał różańca dla swojej dziewczyny i sprzedawca zaczął zadawać mu pytania na temat jej ulubionych kolorów, jakie nosiła ubrania, jaką teksturę lubiła itp. po to, by pomóc mu wybrać różaniec, który będzie najlepiej pasował do jej poczucia stylu. Jak dotąd to bardzo kalifornijskie, ale niewielki problem. Swego rodzaju telewizyjny program „W domu i ogrodzie: wydanie różańcowe”.
Następnie spytał się mnie, czym się zajmuję i odparłem, że uczę architektury i teologii, a wówczas z przelotnym uśmiechem powiedział:
- O, to wspaniale, mojemu partnerowi bardzo by się to podobało. Był zakonnikiem przez 4 lata.
Ponownie, to była Kalifornia i może nawet sklep katedralny zmaga się z prawną kwestią, kogo może zatrudniać i kogo nie może. Wówczas zacząłem rozmawiać z moim przyjacielem na temat jednego z architektów, finalisty konkursu na projekt katedry sprzed paru lat, którego filozofia architektoniczna jest radykalnie antyinkarnacyjna i antykatolicka, a sprzedawca zauważył:
- No cóż, każdy jest mile widziany w tej katedrze.
Jako człowiek bezczelny, spytałem:
- A co z satanistami?
Odparł:
- Wiesz, sataniści nie są czcicielami diabła. Znam paru satanistów i nie są czcicielami diabła.
A więc idąc tym tropem zadałem pytanie:
- Ok, a co z czcicielami diabła? Są mile widziani w tej katedrze?
Opowiedział:
- Cóż, czciciele diabła są w gruncie rzeczy chrześcijanami, ponieważ Bóg stworzył diabła.
Jakaś kobieta w kolejce przytaknęła ze śmiechem:
- To prawda, Bóg stworzył diabła.
Stwierdziłem, że w tym momencie najlepiej będzie wyjść.
Naprawdę, nie mógłbym tego wymyślić. Pracownik katedralnego sklepu z pamiątkami może być pierwszym i jedynym reprezentantem katedry, z którym odwiedzający rozmawia, jak to było w moim przypadku. I na co natrafiamy? Na kogoś, kto z zadowoleniem obnosi się z otwartym lekceważeniem nauki moralnej Kościoła i pozytywnie zapatruje się na czczenie diabła.
Kto tutaj śpi za sterem?”
(Creative Minority)
Informacja „Frondy” przypomniała mi o wpisie, który szykowałem dwa tygodnie temu, a w którego zamieszczeniu przeszkodziła mi awaria komputera. „Gazeta Wyborcza” postanowiła wówczas rozprawić się z tekstem Tomasza Terlikowskiego piórami Kazimierza Bema i Jarosława Makowskiego. Odpór dał im nieoceniony Bronisław Wildstein na łamach „Rzeczpospolitej”. Artykuł obu panów jest moim skromnym zdaniem dość, nazwijmy to, „specyficzny” (autorzy próbują m.in. przekonać czytelnika, że ani ze słów Chrystusa, ani z Biblii wcale nie da się wywnioskować, że małżeństwo to monogamiczny związek kobiety i mężczyzny). Polemikę teologiczną i biblioznawczą pozostawiam mądrzejszym ode mnie. Wszak teologię studiowałem jedynie dwa lata i to zaocznie, więc gdzie mi tam do obu mądralińskich!
Zaintrygował mnie jednak w artykule obu „speców” wzruszający list, jaki sporządzili hierarchowie Kościoła katolickiego pod przywództwem kardynała Rogera M. Mahony’ego oraz postać samego kardynała.
Przytaczany w „Wyborczej” list jest kuriozalny, bowiem jego redaktorzy zdają się ogromnie przejmować tym, by nie urazić amerykańskich homoseksualistów. Mogę zrozumieć wzgląd na szacunek dla osoby, ale gdzie potępienie czynów? Mimo wszystko, nawet w takiej postaci, broni on tradycyjnego pojmowania małżeństwa (co przyznają sami autorzy „Wyborczej”) jako związku kobiety i mężczyzny oraz powołuje się nie tylko na tradycję katolicką, ale również tradycje muzułmańską i hebrajską oraz deklarację ONZ. Warto przeczytać całość listu, a nie tylko wybrany przez autorów rozczulający fragment (który jednocześnie może dać mylne wyobrażenie o intencjach biskupów), by nie dać się zwieść szczwanym lisom z tego tabloida dla intelektualistów.
Jeśli chodzi o kardynała Rogera M. Mahoney’ego, to wystarczy nieco poszperać po Internecie, żeby się dowiedzieć, że arcyliberalny hierarcha nie cieszy się dobrą sławą wśród amerykańskich katolików, a jego postępowanie niejeden raz wzbudziło kontrowersje. Należy do nich choćby kwestia budowy drogiej katedry, a także jego wypowiedzi na temat celibatu i liturgii oraz duszpasterstwo osób homoseksualnych. Można o tym się dowiedzieć choćby z popularnej Wikipedii. Radzę jednak sięgnąć po wersję angielską, bo polska zawiera znacznie skróconą notkę.
Pewne światło na porządki panujące w archidiecezji kardynała rzuca poniższy tekst z sierpnia 2008 roku znaleziony na jednej ze stron internetowych. Znający angielski mogą przeczytać sobie oryginał tutaj (zachęcam też do poczytania komentarzy pod tekstem, okazuje się bowiem, że kontrowersyjny kardynał specjalnymi względami darzy również proaborcyjnych polityków). Dla tych, którzy natomiast nie władają językiem Szekspira sporządziłem własne, nieco kanciaste tłumaczenie pełnego zapisku (mam nadzieję, że autor nie miałby nic przeciwko temu):
„Promocja kultu diabła na progu katedry w Los Angeles
Miałem sposobność odwiedzić wczoraj katedrę pod wezwaniem Matki Boskiej od Aniołów. Więcej na temat architektury tej katedry będzie w późniejszym wpisie. Jednakże odwiedziłem także sklep z pamiątkami, który ma wiele ładnych katolickich książek i innych rzeczy. Problem zaczął się wtedy, gdy zacząłem rozmawiać z pracującym tam panem. Trudno sobie wyobrazić lepszą obsługę klienta. Jego lśniąca biżuteria i dziwaczna postawa były nieco odpychające, ale w końcu to Kalifornia. Mój przyjaciel szukał różańca dla swojej dziewczyny i sprzedawca zaczął zadawać mu pytania na temat jej ulubionych kolorów, jakie nosiła ubrania, jaką teksturę lubiła itp. po to, by pomóc mu wybrać różaniec, który będzie najlepiej pasował do jej poczucia stylu. Jak dotąd to bardzo kalifornijskie, ale niewielki problem. Swego rodzaju telewizyjny program „W domu i ogrodzie: wydanie różańcowe”.
Następnie spytał się mnie, czym się zajmuję i odparłem, że uczę architektury i teologii, a wówczas z przelotnym uśmiechem powiedział:
- O, to wspaniale, mojemu partnerowi bardzo by się to podobało. Był zakonnikiem przez 4 lata.
Ponownie, to była Kalifornia i może nawet sklep katedralny zmaga się z prawną kwestią, kogo może zatrudniać i kogo nie może. Wówczas zacząłem rozmawiać z moim przyjacielem na temat jednego z architektów, finalisty konkursu na projekt katedry sprzed paru lat, którego filozofia architektoniczna jest radykalnie antyinkarnacyjna i antykatolicka, a sprzedawca zauważył:
- No cóż, każdy jest mile widziany w tej katedrze.
Jako człowiek bezczelny, spytałem:
- A co z satanistami?
Odparł:
- Wiesz, sataniści nie są czcicielami diabła. Znam paru satanistów i nie są czcicielami diabła.
A więc idąc tym tropem zadałem pytanie:
- Ok, a co z czcicielami diabła? Są mile widziani w tej katedrze?
Opowiedział:
- Cóż, czciciele diabła są w gruncie rzeczy chrześcijanami, ponieważ Bóg stworzył diabła.
Jakaś kobieta w kolejce przytaknęła ze śmiechem:
- To prawda, Bóg stworzył diabła.
Stwierdziłem, że w tym momencie najlepiej będzie wyjść.
Naprawdę, nie mógłbym tego wymyślić. Pracownik katedralnego sklepu z pamiątkami może być pierwszym i jedynym reprezentantem katedry, z którym odwiedzający rozmawia, jak to było w moim przypadku. I na co natrafiamy? Na kogoś, kto z zadowoleniem obnosi się z otwartym lekceważeniem nauki moralnej Kościoła i pozytywnie zapatruje się na czczenie diabła.
Kto tutaj śpi za sterem?”
(Creative Minority)
piątek, 24 lipca 2009
czwartek, 23 lipca 2009
Z cyklu: Myszkując po Internecie
Byliśmy żołnierzami albo Sierżant MacKenzie
“Lay me doon in the caul caul groon
Whaur afore monie mair huv gaun
Lay me doon in the caul caul groon
Whaur afore monie mair huv gaun…”
Gdybym miał wybrać dziesiątkę najlepszych motywów muzycznych ze światowego kina, to ten przejmujący utwór stanowiący tło wydarzeń przedstawionych w filmie „We Were Soldiers” znalazłby się w tzw. „ścisłej czołówce”:
Szkoda, że reszta ścieżki dźwiękowej mu nie dorównuje. Co nie zmienia faktu, że sam film sobie bardzo cenię.
O sierżancie McKenzie, któremu oryginalnie utwór wykorzystany w filmie Randalla Walace’a jest poświęcony, można natomiast przeczytać bardzo ciekawą historię na dedykowanej mu stronie internetowej, gdzie jako podkład muzyczny umieszczono wspomnianą właśnie kompozycję. Przed wejściem na nią, radzę nieco ściszyć głośniki.
“Lay me doon in the caul caul groon
Whaur afore monie mair huv gaun
Lay me doon in the caul caul groon
Whaur afore monie mair huv gaun…”
Gdybym miał wybrać dziesiątkę najlepszych motywów muzycznych ze światowego kina, to ten przejmujący utwór stanowiący tło wydarzeń przedstawionych w filmie „We Were Soldiers” znalazłby się w tzw. „ścisłej czołówce”:
Szkoda, że reszta ścieżki dźwiękowej mu nie dorównuje. Co nie zmienia faktu, że sam film sobie bardzo cenię.
O sierżancie McKenzie, któremu oryginalnie utwór wykorzystany w filmie Randalla Walace’a jest poświęcony, można natomiast przeczytać bardzo ciekawą historię na dedykowanej mu stronie internetowej, gdzie jako podkład muzyczny umieszczono wspomnianą właśnie kompozycję. Przed wejściem na nią, radzę nieco ściszyć głośniki.
środa, 22 lipca 2009
Angelologia stosowana, czyli rozważania dyletanta nad pękniętą dętką
Nie wiem, jak to jest z aniołem stróżem. Co robi, gdy piszę na przykład ten tekst? Nudzi się? Zagląda mi przez ramię? Patrzy przez okno? Słucha muzyki sfer niebieskich? Przegląda najnowszy spis Niebiańskich Zastępów? Hmm...
Czasami jednak chyba interweniuje. Bo jak to wytłumaczyć? Tylko przypadek? Eee tam! Trywialne! Oto choćby w ostatni piątek: schodzę do garażu. Wsiadając do samochodu, zwracam uwagę na przednie koło. Dlaczego akurat teraz mnie zaintrygowało? Wydaje mi się nienaturalnie skręcone. Ale w rzeczywistości wszystko jest w porządku. Po prostu wjeżdżając na miejsce parkingowe musiałem zakręcić i tyle. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Ale na tym jednak się nie kończy. Już chcę wsiąść do auta, gdy zauważam coś jeszcze. W bieżniku opony coś się błyszczy. Przykucam zaintrygowany i sprawdzam. Coś metalowego. Okazuje się, że tkwi mocno w rowku. W oponie jest powietrze, ale ten kawałek metalu nie daje się łatwo ruszyć. By nie marnować czasu na wymianę na koło zapasowe, postanowiłem pojechać ostrożnie do najbliższego serwisu i dowiedzieć się, co to takiego. Sympatyczny pan mechanik sprawdził, naprawił i nawet nie policzył zbyt drogo. Okazało się, że w bieżnik była wbita pod kątem śruba, która zrobiła również dziurę w dętce. Jak się tam dostała? Ktoś ją złośliwie i bezmyślnie podłożył? (Miałem już parę przykrych zdarzeń z tym i poprzednim autem z winy tzw. „nieznanych sprawców”, więc jestem gotów to brać pod uwagę). Wbiła się na trasie, gdy objeżdżałem wiejskimi drogami miejsce wypadku w zeszłą środę? Nie wiem.
Byłem zły, bo zdarzenie to pokrzyżowało mi plany na wieczór. Zamiast iść do kina ze znajomymi (wieki już tam nie zaglądałem – ciągle tylko oszczędności i oszczędności, szlag człowieka może trafić), spędziłem resztę dnia w domu. Poza tym była to kolejna już z rzędu szkoda w ostatnim czasie i kolejny (tym razem na szczęście nie tak duży) wydatek. Jeśli nieszczęścia chodzą parami, to kłopoty i wydatki z nimi związane zdecydowanie mnożą się przez pączkowanie.
Gdy jednak zacząłem nad tym się zastanawiać, to stwierdziłem, że pewnie miałem dużo szczęścia. Po pierwsze, gdyby koło nie wydało mi się nienaturalnie skręcone, prawdopodobnie w ogóle nie zwróciłbym na nie uwagi, a w związku z tym nie zauważył tkwiącej w nim śruby. Po drugie, tak się dziwnie złożyło, że opona była w tym momencie akurat tak ustawiona, iż w ogóle dostrzegłem ten kawałek metalu. Mogło się przecież zdarzyć inaczej. Wbita w koło śruba mogła właśnie w tym momencie być pod spodem, albo z drugiej niewidocznej strony. Po trzecie wreszcie, gdyby to było koło po stronie pasażera, to być może w ogóle bym się nie zorientował, że coś jest nie tak. W sumie wygląda na to, że uniknąłem prawdopodobnie poważnego wypadku. Nie wiem i raczej nie chciałbym się przekonać, jak zachowuje się samochód, gdy opona pęka na trasie przy prędkości, dajmy na to, 90 km/h i jeszcze w deszczu, który ostatnio często pada.
A może to wszystko, to zwykłe nonsensy. Mój anioł stróż akurat kontemplował piękno wszechświata, widząc barwy i słysząc dźwięki, o których nie mam zielonego pojęcia. Gdy dostrzegłem uszkodzenie, pewnie wytrącony z transu, spojrzał zaskoczony w dół, zasugerował to i owo, a widząc, że i tak jestem głuchy na jego sugestie jak pień (jak zwykle), a sytuacja jest już pod kontrolą, znowu pogrążył się w zadumie, chłonąc w niewyczerpanym zachwycie nieznany mi wymiar piękna. Od czasu do czasu co najwyżej z roztargnieniem rzucił okiem, czy nie robię jakichś głupot.
A może, gdybym nic nie zobaczył i tak by się nic nie stało. Po prostu następnego dnia nie mógłbym ruszyć spod bloku, bo w dętce nie byłoby powietrza. Najpierw próbowałbym ją napompować. A potem, widząc, że to nie pomaga, klnąc jak szewc zmieniałbym koło, konsultując jednocześnie instrukcję obsługi. Oczywiście spóźniłbym się na trening, dorobiłbym sobie jakąś głupią teorię, że dzięki temu uniknąłem niebezpiecznego upadku, bo akurat ten dzień miał być moim pechowym i tym podobne.
A może...
I tak jakoś w związku albo bez związku z tym przypomniała mi się inna sytuacja sprzed wielu lat. Po szczeniacku i raczej niebezpiecznie wyprzedziłem innego kierowcę. Może chciałem się popisać, może się wkurzyłem, że mi zajechał drogę. Nie wiem. Nie pamiętam. Chwilę potem gałka zmiany biegów rozleciała mi się w ręku.
Czasami jednak chyba interweniuje. Bo jak to wytłumaczyć? Tylko przypadek? Eee tam! Trywialne! Oto choćby w ostatni piątek: schodzę do garażu. Wsiadając do samochodu, zwracam uwagę na przednie koło. Dlaczego akurat teraz mnie zaintrygowało? Wydaje mi się nienaturalnie skręcone. Ale w rzeczywistości wszystko jest w porządku. Po prostu wjeżdżając na miejsce parkingowe musiałem zakręcić i tyle. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Ale na tym jednak się nie kończy. Już chcę wsiąść do auta, gdy zauważam coś jeszcze. W bieżniku opony coś się błyszczy. Przykucam zaintrygowany i sprawdzam. Coś metalowego. Okazuje się, że tkwi mocno w rowku. W oponie jest powietrze, ale ten kawałek metalu nie daje się łatwo ruszyć. By nie marnować czasu na wymianę na koło zapasowe, postanowiłem pojechać ostrożnie do najbliższego serwisu i dowiedzieć się, co to takiego. Sympatyczny pan mechanik sprawdził, naprawił i nawet nie policzył zbyt drogo. Okazało się, że w bieżnik była wbita pod kątem śruba, która zrobiła również dziurę w dętce. Jak się tam dostała? Ktoś ją złośliwie i bezmyślnie podłożył? (Miałem już parę przykrych zdarzeń z tym i poprzednim autem z winy tzw. „nieznanych sprawców”, więc jestem gotów to brać pod uwagę). Wbiła się na trasie, gdy objeżdżałem wiejskimi drogami miejsce wypadku w zeszłą środę? Nie wiem.
Byłem zły, bo zdarzenie to pokrzyżowało mi plany na wieczór. Zamiast iść do kina ze znajomymi (wieki już tam nie zaglądałem – ciągle tylko oszczędności i oszczędności, szlag człowieka może trafić), spędziłem resztę dnia w domu. Poza tym była to kolejna już z rzędu szkoda w ostatnim czasie i kolejny (tym razem na szczęście nie tak duży) wydatek. Jeśli nieszczęścia chodzą parami, to kłopoty i wydatki z nimi związane zdecydowanie mnożą się przez pączkowanie.
Gdy jednak zacząłem nad tym się zastanawiać, to stwierdziłem, że pewnie miałem dużo szczęścia. Po pierwsze, gdyby koło nie wydało mi się nienaturalnie skręcone, prawdopodobnie w ogóle nie zwróciłbym na nie uwagi, a w związku z tym nie zauważył tkwiącej w nim śruby. Po drugie, tak się dziwnie złożyło, że opona była w tym momencie akurat tak ustawiona, iż w ogóle dostrzegłem ten kawałek metalu. Mogło się przecież zdarzyć inaczej. Wbita w koło śruba mogła właśnie w tym momencie być pod spodem, albo z drugiej niewidocznej strony. Po trzecie wreszcie, gdyby to było koło po stronie pasażera, to być może w ogóle bym się nie zorientował, że coś jest nie tak. W sumie wygląda na to, że uniknąłem prawdopodobnie poważnego wypadku. Nie wiem i raczej nie chciałbym się przekonać, jak zachowuje się samochód, gdy opona pęka na trasie przy prędkości, dajmy na to, 90 km/h i jeszcze w deszczu, który ostatnio często pada.
A może to wszystko, to zwykłe nonsensy. Mój anioł stróż akurat kontemplował piękno wszechświata, widząc barwy i słysząc dźwięki, o których nie mam zielonego pojęcia. Gdy dostrzegłem uszkodzenie, pewnie wytrącony z transu, spojrzał zaskoczony w dół, zasugerował to i owo, a widząc, że i tak jestem głuchy na jego sugestie jak pień (jak zwykle), a sytuacja jest już pod kontrolą, znowu pogrążył się w zadumie, chłonąc w niewyczerpanym zachwycie nieznany mi wymiar piękna. Od czasu do czasu co najwyżej z roztargnieniem rzucił okiem, czy nie robię jakichś głupot.
A może, gdybym nic nie zobaczył i tak by się nic nie stało. Po prostu następnego dnia nie mógłbym ruszyć spod bloku, bo w dętce nie byłoby powietrza. Najpierw próbowałbym ją napompować. A potem, widząc, że to nie pomaga, klnąc jak szewc zmieniałbym koło, konsultując jednocześnie instrukcję obsługi. Oczywiście spóźniłbym się na trening, dorobiłbym sobie jakąś głupią teorię, że dzięki temu uniknąłem niebezpiecznego upadku, bo akurat ten dzień miał być moim pechowym i tym podobne.
A może...
I tak jakoś w związku albo bez związku z tym przypomniała mi się inna sytuacja sprzed wielu lat. Po szczeniacku i raczej niebezpiecznie wyprzedziłem innego kierowcę. Może chciałem się popisać, może się wkurzyłem, że mi zajechał drogę. Nie wiem. Nie pamiętam. Chwilę potem gałka zmiany biegów rozleciała mi się w ręku.
wtorek, 21 lipca 2009
poniedziałek, 20 lipca 2009
Dużo latania
Mało zarabiania.
- A i tak wszystko kończy się prędzej czy później kraksą - wtrącił Kłapouchy.
Po dłuższej chwili, przeżuwając oset dodał:
- Mniej lub bardziej spektakularną. W tym przypadku raczej mniej. Nie chcę cię martwić, ale guzik to świat przejmie.
(Hm, nie wiedziałem, że Kłapouchy zna takie słowa, jak "spektakularny". A zna.)
- A i tak wszystko kończy się prędzej czy później kraksą - wtrącił Kłapouchy.
Po dłuższej chwili, przeżuwając oset dodał:
- Mniej lub bardziej spektakularną. W tym przypadku raczej mniej. Nie chcę cię martwić, ale guzik to świat przejmie.
(Hm, nie wiedziałem, że Kłapouchy zna takie słowa, jak "spektakularny". A zna.)
niedziela, 19 lipca 2009
sobota, 18 lipca 2009
piątek, 17 lipca 2009
czwartek, 16 lipca 2009
środa, 15 lipca 2009
wtorek, 14 lipca 2009
poniedziałek, 13 lipca 2009
niedziela, 12 lipca 2009
sobota, 11 lipca 2009
piątek, 10 lipca 2009
czwartek, 9 lipca 2009
środa, 8 lipca 2009
Paragraf 18
A nie paragraf 22. Tak byśmy ponoć mówili, gdyby Joseph Heller nie zmienił tytułu powieści. Przez przypadek dowiedziałem się o tym z zabawnej książeczki Alberta Jacka „Shaggy Dogs and Black Sheep”, w której przedstawia źródło popularnych wyrażeń i określeń języka angielskiego. Według Alberta Jacka Joseph Heller zmienił tytuł, aby uniknąć mylenia jego utworu z powieścią Leona Urisa „Mila 18” („Miła 18”) poświęconej powstaniu w getcie warszawskim.
Ciekawe, że powiedzenie „paragraf 22” zastąpiło w angielskim dużo starsze wyrażenie „Morton’s Fork” („widełki Mortona”), które miało podobny sens. John Morton, arcybiskup Canterbury i kanclerz króla Henryka VII odpowiedzialny za ściąganie podatków ze szlachty, stosował w skrócie następującą metodę: Jeśli ktoś wyglądał na rzeczywiście bogatego, to znaczyło, że ma wystarczająco pieniędzy, by udzielić królowi pożyczki. Jeśli natomiast ktoś wyglądał na pozór biednie, to sugerowało to, że nie wydaje pieniędzy na siebie, tylko przechowuje je gdzieś w ukryciu, a w związku z tym również ma dostatecznie dużo kosztowności, by wspomóc króla.
Ciekawe, że powiedzenie „paragraf 22” zastąpiło w angielskim dużo starsze wyrażenie „Morton’s Fork” („widełki Mortona”), które miało podobny sens. John Morton, arcybiskup Canterbury i kanclerz króla Henryka VII odpowiedzialny za ściąganie podatków ze szlachty, stosował w skrócie następującą metodę: Jeśli ktoś wyglądał na rzeczywiście bogatego, to znaczyło, że ma wystarczająco pieniędzy, by udzielić królowi pożyczki. Jeśli natomiast ktoś wyglądał na pozór biednie, to sugerowało to, że nie wydaje pieniędzy na siebie, tylko przechowuje je gdzieś w ukryciu, a w związku z tym również ma dostatecznie dużo kosztowności, by wspomóc króla.
wtorek, 7 lipca 2009
poniedziałek, 6 lipca 2009
Śmierdzące dworce – czyli państwo represyjne?
Być może śmierdzące, obskurne dworce kolejowe mówią nam znacznie więcej o warunkach i państwie, w jakim żyjemy niż się to wydaje. Tak przynajmniej zdaje się sugerować Jarosław Marek Rymkiewicz.
Jest coś zabawnego w fakcie, że kiedy poruszymy jakiś z pozoru błahy temat, nagle zaczynamy niespodziewanie znajdywać jego kontynuację w rozmowach, w książkach, które czytamy, w następujących wkrótce potem zdarzeniach, jakby ktoś, coś chciało nam dopowiedzieć coś jeszcze. Wczoraj napisałem o Dworcu Głównym we Wrocławiu, a dzisiaj przeczytałem w najnowszej książce poety z Milanówka następujący fragment rozmowy z Cezarym Michalskim:
Tutaj wracamy do niemiłego problemu państwowych represji. Otóż ja traktuję jako ciężką represję to, że w piętnastym roku niepodległości muszę jeździć z Milanówka do Warszawy brudnym i cuchnącym pociągiem. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że przez ten cuchnący pociąg państwo polskie okazuje mi swoją pogardę. Jest tak, jakby państwo mówiło: - Masz siedzieć w tym smrodzie, ponieważ zaliczasz się do tubylczej ludności i ten smród to jest właśnie należne ci tutaj miejsce. – Owszem, należę do tubylczej polskiej ludności i jestem z tego bardzo dumny – ale tego to głupie państwo nie jest tutaj w stanie zrozumieć. (...)
(...) więc jeśli chodzi o pociąg Milanówek – Warszawa, to mamy do czynienia z dalszym ciągiem PRL-u. W pociągu i na dworcu ma śmierdzieć, bo to właśnie należy mi się od państwa. To oznacza, że wszystkie miejsca wspólne będące we władaniu państwa nie są własnością obywateli tego państwa. Są przestrzenią represji. Ale kto jest temu winien? Ci obywatele?
(Jarosław Marek Rymkiewicz, Rozmowy polskie w latach 1995-2008, s. 108-110.)
Jest coś zabawnego w fakcie, że kiedy poruszymy jakiś z pozoru błahy temat, nagle zaczynamy niespodziewanie znajdywać jego kontynuację w rozmowach, w książkach, które czytamy, w następujących wkrótce potem zdarzeniach, jakby ktoś, coś chciało nam dopowiedzieć coś jeszcze. Wczoraj napisałem o Dworcu Głównym we Wrocławiu, a dzisiaj przeczytałem w najnowszej książce poety z Milanówka następujący fragment rozmowy z Cezarym Michalskim:
Tutaj wracamy do niemiłego problemu państwowych represji. Otóż ja traktuję jako ciężką represję to, że w piętnastym roku niepodległości muszę jeździć z Milanówka do Warszawy brudnym i cuchnącym pociągiem. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że przez ten cuchnący pociąg państwo polskie okazuje mi swoją pogardę. Jest tak, jakby państwo mówiło: - Masz siedzieć w tym smrodzie, ponieważ zaliczasz się do tubylczej ludności i ten smród to jest właśnie należne ci tutaj miejsce. – Owszem, należę do tubylczej polskiej ludności i jestem z tego bardzo dumny – ale tego to głupie państwo nie jest tutaj w stanie zrozumieć. (...)
(...) więc jeśli chodzi o pociąg Milanówek – Warszawa, to mamy do czynienia z dalszym ciągiem PRL-u. W pociągu i na dworcu ma śmierdzieć, bo to właśnie należy mi się od państwa. To oznacza, że wszystkie miejsca wspólne będące we władaniu państwa nie są własnością obywateli tego państwa. Są przestrzenią represji. Ale kto jest temu winien? Ci obywatele?
(Jarosław Marek Rymkiewicz, Rozmowy polskie w latach 1995-2008, s. 108-110.)
niedziela, 5 lipca 2009
Dworzec Główny – niedzielny spacer
Nieco ze względu na cięcia budżetowe, a po części dla zdrowia, postanowiłem się dzisiaj przejść po mieście spacerkiem, zostawiając samochód pod domem. Moja droga wiodła akurat przez Dworzec Główny. Jak zwykle uderzyła mnie niezmienna obskurność tego miejsca. Od tzw. „końca komunizmu”, jeśli wierzyć pewnej aktorce, minęło 20 lat, a główna stacja kolejowa w Breslau nie przestaje budzić tych samych uczuć, jakby czas stanął w miejscu albo przeszłość nałożyła się na teraźniejszość i nie chciała jej ustąpić miejsca.
Te uczucia to jedyna w swoim rodzaju mieszanka kilku doznań atakujących moje zmysły naraz. Po pierwsze, momentalnie po wejściu do hali dworca mam przeświadczenie, że nie powinienem niczego dotykać, a nawet jeśli nie dotknę, to i tak nie uniknę przykrego wrażenia, że będę lepił się od brudu i po przyjściu do domu najlepiej będzie wziąć prysznic. Po drugie, zmysł powonienia, oprócz zapachów dobiegających z ulokowanych tu lokali gastronomicznych, dobiega wszechobecny smród. Po trzecie, widząc kręcące się wokół towarzystwo, natychmiast mam ochotę upewnić się, czy mój portfel jest jeszcze na miejscu, a jeśli jest, to czy dobrze zabezpieczony przed czyimiś (nomen omen) lepkimi łapkami. Po czwarte zmysł wzroku atakuje niezwykła brzydota tego miejsca i to mimo wysiłków, by przestrzeń jako tako uporządkować i usunąć wprowadzające bałagan stoiska handlowe. (Szczerze powiedziawszy, wydaje mi się, że swego czasu one przynajmniej tę brzydotę jakoś maskowały.).
Jeśli dodamy to tego poziom serwisu, jaki oferuje PKP, niemniej obskurne, podupadłe i zaniedbane otoczenie Dworca Głównego oraz pobliski brzydki budynek dworca autobusowego to okazuje się, że całość sprawia dość przygnębiające wrażenie. Z jednej strony mamy więc we Wrocławiu multimedialną fontannę, z drugiej relikt komunizmu w niemal czystej postaci i to w miejscu, które powinno być niejako wizytówką samego miasta. Pytanie, dlaczego tak się dzieje? Ktoś zna odpowiedź? Czy dworce kolejowe w innych miastach Polski wyglądają podobnie?
Te uczucia to jedyna w swoim rodzaju mieszanka kilku doznań atakujących moje zmysły naraz. Po pierwsze, momentalnie po wejściu do hali dworca mam przeświadczenie, że nie powinienem niczego dotykać, a nawet jeśli nie dotknę, to i tak nie uniknę przykrego wrażenia, że będę lepił się od brudu i po przyjściu do domu najlepiej będzie wziąć prysznic. Po drugie, zmysł powonienia, oprócz zapachów dobiegających z ulokowanych tu lokali gastronomicznych, dobiega wszechobecny smród. Po trzecie, widząc kręcące się wokół towarzystwo, natychmiast mam ochotę upewnić się, czy mój portfel jest jeszcze na miejscu, a jeśli jest, to czy dobrze zabezpieczony przed czyimiś (nomen omen) lepkimi łapkami. Po czwarte zmysł wzroku atakuje niezwykła brzydota tego miejsca i to mimo wysiłków, by przestrzeń jako tako uporządkować i usunąć wprowadzające bałagan stoiska handlowe. (Szczerze powiedziawszy, wydaje mi się, że swego czasu one przynajmniej tę brzydotę jakoś maskowały.).
Jeśli dodamy to tego poziom serwisu, jaki oferuje PKP, niemniej obskurne, podupadłe i zaniedbane otoczenie Dworca Głównego oraz pobliski brzydki budynek dworca autobusowego to okazuje się, że całość sprawia dość przygnębiające wrażenie. Z jednej strony mamy więc we Wrocławiu multimedialną fontannę, z drugiej relikt komunizmu w niemal czystej postaci i to w miejscu, które powinno być niejako wizytówką samego miasta. Pytanie, dlaczego tak się dzieje? Ktoś zna odpowiedź? Czy dworce kolejowe w innych miastach Polski wyglądają podobnie?
sobota, 4 lipca 2009
piątek, 3 lipca 2009
Wolność – ale jaka?
Wielka Brytania to jednak dziwny kraj. I wcale nie chodzi o jazdę lewą stroną, czy używanie osobliwych miar (funty, mile, jardy, pinty (wcale nie „pół litra”, jak tłumaczą słowniki)), które zupełnie mi nie przeszkadzają, a ich zlikwidowanie uznałbym za kompletnie niepotrzebne.
Oto bowiem z jednej strony rząd Wielkiej Brytanii rezygnuje z pomysłu wprowadzenia obowiązkowych dowodów osobistych. I całkiem słusznie. Brytyjczycy uważają bowiem je za ograniczenie wolności osobistej. U nas z kolei nie dziwi ich posiadanie, a powinno. Tak jak zresztą powinien dziwić obowiązek zameldowania się. Czyżbyśmy żyli w dalszym ciągu w państwie policyjnym? A co z pomysłem umieszczania odcisków palców na dowodzie tożsamości? Ktoś protestuje?
Z drugiej strony jednak homobolszewicy odnieśli w tym kraju spory sukces w niszczeniu swobód obywatelskich, gdy katolickie (czy generalnie chrześcijańskie) ośrodki adopcyjne zostały zmuszone do zaprzestania działalności, bo nie chciały pogodzić się z wyrokiem sądu, który zmuszał je do przyznawania prawa do adopcji homoseksualistom. Decyzja ta to przecież ingerencja w wolność sumienia, prawo głoszenia własnych przekonań religijnych i postępowania zgodnego z nimi. I pomyśleć, że takie łamanie podstawowych wolności popiera pewien konwertyta, po którego nawróceniu święci z pewnością załamują ręce w Niebie.
To zresztą nie jedyny przykład. Za wierność chrześcijańskim wartościom, życie zgodne z własnym sumieniem czy noszenie krzyżyka można bowiem w Wielkiej Brytanii na przykład wylecieć z pracy. I znowu może to być przykład triumfalnego pochodu homobolszewickiej ideologii, ale i też ilustracja łamania rudymentarnych praw ludzkich. Czy nie powinno to niepokoić, jeśli dzieje się w kraju, który potrafi wykpić absurd posiadania kwadracika z własnym zdjęciem, adresem, a może także i odciskiem palca?
Oto bowiem z jednej strony rząd Wielkiej Brytanii rezygnuje z pomysłu wprowadzenia obowiązkowych dowodów osobistych. I całkiem słusznie. Brytyjczycy uważają bowiem je za ograniczenie wolności osobistej. U nas z kolei nie dziwi ich posiadanie, a powinno. Tak jak zresztą powinien dziwić obowiązek zameldowania się. Czyżbyśmy żyli w dalszym ciągu w państwie policyjnym? A co z pomysłem umieszczania odcisków palców na dowodzie tożsamości? Ktoś protestuje?
Z drugiej strony jednak homobolszewicy odnieśli w tym kraju spory sukces w niszczeniu swobód obywatelskich, gdy katolickie (czy generalnie chrześcijańskie) ośrodki adopcyjne zostały zmuszone do zaprzestania działalności, bo nie chciały pogodzić się z wyrokiem sądu, który zmuszał je do przyznawania prawa do adopcji homoseksualistom. Decyzja ta to przecież ingerencja w wolność sumienia, prawo głoszenia własnych przekonań religijnych i postępowania zgodnego z nimi. I pomyśleć, że takie łamanie podstawowych wolności popiera pewien konwertyta, po którego nawróceniu święci z pewnością załamują ręce w Niebie.
To zresztą nie jedyny przykład. Za wierność chrześcijańskim wartościom, życie zgodne z własnym sumieniem czy noszenie krzyżyka można bowiem w Wielkiej Brytanii na przykład wylecieć z pracy. I znowu może to być przykład triumfalnego pochodu homobolszewickiej ideologii, ale i też ilustracja łamania rudymentarnych praw ludzkich. Czy nie powinno to niepokoić, jeśli dzieje się w kraju, który potrafi wykpić absurd posiadania kwadracika z własnym zdjęciem, adresem, a może także i odciskiem palca?
czwartek, 2 lipca 2009
Z cyklu: Myszkując po Internecie
Sarenka - c.d.
Zdjęcia sarenki można sobie obejrzeć tutaj. Wyglądają autentycznie. Na innej stronie informującej o incydencie znalazłem bowiem fotografię, która przedstawia zupełnie innego osobnika. Widziałem zwierzaka na własne oczy, więc wiem :-)
Wygląda na to, że znowu sobie biega szczęśliwie po lesie.
Zdjęcia sarenki można sobie obejrzeć tutaj. Wyglądają autentycznie. Na innej stronie informującej o incydencie znalazłem bowiem fotografię, która przedstawia zupełnie innego osobnika. Widziałem zwierzaka na własne oczy, więc wiem :-)
Wygląda na to, że znowu sobie biega szczęśliwie po lesie.
środa, 1 lipca 2009
Zdarzenia: sarenka
Rzadko bywam na Rynku w Breslau, zwłaszcza około 9.00 rano. Tym razem tak się złożyło, że miałem nieco czasu przed spotkaniem z kolejnym klientem i postanowiłem się przespacerować po starówce wrocławskiej w poszukiwaniu śniadania. Hmm... nie zamierzałem się jednak udawać na polowanie. A poza tym dziczyzna na śniadanie? Gdzieżbym ja przypuszczał, że po centrum Wrocławia grasują o tej porze dzikie zwierzęta! Może co najwyżej jakieś zwierzopodobne stwory, niedobitki zeszłonocnej balangi albo coś, ale żeby zaraz dziki zwierz!
A więc idę ja sobie spokojnie, niespiesznie i skręcam z Rynku na ulicę Oławską kierując się w kierunku placu Dominikańskiego. Na skrzyżowaniu z Szewską spostrzegam naprzeciw siebie dwoje młodych i niezmiernie czemuś zaintrygowanych ludzi, którzy patrzą ze zdumieniem w bok, w stronę domu handlowego „Feniks”, jak mi się zrazu wydaje. I nagle zza rogu wybiega... sarna!
„No, stary...” – pomyślałem z zaniepokojeniem – „wódki ani winka wczoraj nie było, trawki ani tym podobnych specyfików nie zażywasz, musi coś twoja percepcja rzeczywistości szwankuje. Co to ma być? «Przystanek Alaska» czy jak?”
Tymczasem płochliwe stworzenie na mój widok (aż tak źle ze mną?) czmychnęło w bok i pognało na ulicę Świdnicką. Podejrzewając starcze omamy wzrokowe postanowiłem jednak sprawdzić, czy aby to na pewno tzw. „real”. Po drodze z ulgą zauważyłem, że inni ludzie też są podekscytowani i zaskoczeni i to wcale nie moją personą. Sarna tymczasem znikła mi z oczu. Po chwili jednak ujrzałem ją ponownie na ul. Kazimierza Wielkiego, gdzie natknąwszy się na płotek odgradzający tory tramwajowe biegała przestraszona wzdłuż niego w jedną i drugą stronę.
Zastanawiałem się, czy nie zadzwonić na policję. Gdy spostrzegłem, że jednak straż miejska już ją wypatrzyła, postanowiłem powiadomić znajomą, która ma dobre kontakty z radiem. W międzyczasie sarna stworzyła parę niebezpiecznych sytuacji, gdy spłoszona tramwajem skoczyła niemal pod koła samochodu (ruch o tej porze był już bardzo duży). Na szczęście nic się nie stało. Moje próby uwiecznienia jej na zdjęciu się nie udały. Komórka w przypadku takiego pędziwiatra to marne narzędzie dla fotoreportera. W końcu sarna pognała w kierunku kina Helios i gdzieś przepadła. Nieco później dowiedziałem się z radia, że wpadła do fosy. Nasze dzielne służby miejskie ponoć ją wyratowały i wywiozły na tzw. „łono natury”. Wygląda więc na to, że wszystko skończyło się „happy endem”. Skoro po Warszawie grasują łosie, to u nas mogą sarny. A co!
A więc idę ja sobie spokojnie, niespiesznie i skręcam z Rynku na ulicę Oławską kierując się w kierunku placu Dominikańskiego. Na skrzyżowaniu z Szewską spostrzegam naprzeciw siebie dwoje młodych i niezmiernie czemuś zaintrygowanych ludzi, którzy patrzą ze zdumieniem w bok, w stronę domu handlowego „Feniks”, jak mi się zrazu wydaje. I nagle zza rogu wybiega... sarna!
„No, stary...” – pomyślałem z zaniepokojeniem – „wódki ani winka wczoraj nie było, trawki ani tym podobnych specyfików nie zażywasz, musi coś twoja percepcja rzeczywistości szwankuje. Co to ma być? «Przystanek Alaska» czy jak?”
Tymczasem płochliwe stworzenie na mój widok (aż tak źle ze mną?) czmychnęło w bok i pognało na ulicę Świdnicką. Podejrzewając starcze omamy wzrokowe postanowiłem jednak sprawdzić, czy aby to na pewno tzw. „real”. Po drodze z ulgą zauważyłem, że inni ludzie też są podekscytowani i zaskoczeni i to wcale nie moją personą. Sarna tymczasem znikła mi z oczu. Po chwili jednak ujrzałem ją ponownie na ul. Kazimierza Wielkiego, gdzie natknąwszy się na płotek odgradzający tory tramwajowe biegała przestraszona wzdłuż niego w jedną i drugą stronę.
Zastanawiałem się, czy nie zadzwonić na policję. Gdy spostrzegłem, że jednak straż miejska już ją wypatrzyła, postanowiłem powiadomić znajomą, która ma dobre kontakty z radiem. W międzyczasie sarna stworzyła parę niebezpiecznych sytuacji, gdy spłoszona tramwajem skoczyła niemal pod koła samochodu (ruch o tej porze był już bardzo duży). Na szczęście nic się nie stało. Moje próby uwiecznienia jej na zdjęciu się nie udały. Komórka w przypadku takiego pędziwiatra to marne narzędzie dla fotoreportera. W końcu sarna pognała w kierunku kina Helios i gdzieś przepadła. Nieco później dowiedziałem się z radia, że wpadła do fosy. Nasze dzielne służby miejskie ponoć ją wyratowały i wywiozły na tzw. „łono natury”. Wygląda więc na to, że wszystko skończyło się „happy endem”. Skoro po Warszawie grasują łosie, to u nas mogą sarny. A co!
Subskrybuj:
Posty (Atom)