Kiedy usłyszałem niedawno, jak synek sąsiadów pogwizduje znany motyw „My czterej pancerni...”, zrobiło mi się przykro. Zacząłem myśleć o tym, że ponad dwadzieścia lat po tzw. „transformacji ustrojowej” dzieci wciąż oglądają zakłamane PRL-owskie seriale i być może z nich czerpią wiedzę o II wojnie światowej. Nie chodzi tylko zresztą o telewizyjne hity, jakiegoś kapitana Klosa czy innego „Sztyrlica”. Przecież np. do tej pory problemem bywa zmiana nazw ulic noszących miano komunistycznych aparatczyków i zaprzańców, a niektórzy wpadają wręcz na takie „świetne” pomysły, jak stawianie pomników bolszewickim najeźdźcom czy palenie im świeczek, a nawet świętowanie kolejnych rocznic tzw. „wyzwolenia”. I nie ma się co dziwić, przecież relatywizowanie postaw beneficjentów komunizmu w czasach PRL-u legło u podstaw III RP. Taka sytuacja jest tego relatywizowania logiczną konsekwencją. Skoro zwykły zdrajca może być „człowiekiem honoru”, a donoszący na własnych rodziców i przyjaciół pisarz „autorytetem moralnym”, to dlaczego ul. Armii Ludowej miałaby zmienić nazwę na np. ul. Armii Krajowej lub Żołnierzy Wyklętych, a młodzi ludzie oglądać w telewizji przygody dzielnych żołnierzy NSZ-u walczących z sowieckim okupantem, a nie fikcyjne i kompletnie fałszywe przygody braterstwa czterech czołgistów w sowieckiej armii (by nie wspomnieć o psie)?
Dlatego na uwagę zasługują wszelkie próby odkłamania tamtej rzeczywistości, przedstawienia jej bądź to w filmie, spektaklu teatralnym czy w powieści. I to mimo trudności, jakie takie inicjatywy mogą napotkać lub wciąż napotykają (ponad 20 lat po tzw. „okrągłym stole”!) – ostatnim przykładem są choćby problemy z realizacją filmu „Historia Roja, czyli w ziemi lepiej słychać”. „Z cienia” Sebastiana Reńcy to jedna z takich prób, a temat, jakiego się podjął jest bez wątpienia w dalszym ciągu kontrowersyjny i budzi emocje. Podobnie jak reżyser „Historii Roja”, młody pisarz zajął się losami oddziału NSZ w okupowanej przez armię sowiecką Polsce.
Sebastian Reńca dał się już poznać jako interesujący prozaik swoimi debiutanckimi „Śladami”, o których zresztą pisałem na tym blogu. Teraz przedstawia czytelnikowi opowieść o czasach tuż po zakończeniu II wojny światowej, które dla wielu Polaków były tylko zmianą okupanta. Podobnie, jak w tamtej książce, dostrzegam w „Z cienia” pewne powinowactwa z Mackiewiczem. Zwłaszcza charakterystyczna jest wielowątkowość tej prozy. Może to z początku nawet prowadzić do poczucia zagubienia u mniej wyrobionego czytelnika, mylenia postaci i wątków. Z drugiej strony ta wielowątkowość sprawia wrażenie, jakby autor chciał powiedzieć tak wiele, jak to tylko możliwe, a nawet więcej; jakby pisarz pragnął zawrzeć w tej przecież nie tak długiej powieści różnorodność losów, dać jak najszerszą panoramę tamtych czasów, pozwalając czytelnikowi odczuć, zrozumieć, co się wówczas działo. Tak więc powieść składa się w gruncie rzeczy z mniejszych opowiadań i opowieści, a pretekstem do tego są napotykane po drodze przez głównych bohaterów różne postaci, czasem zupełnie marginalne, pojawiające się na chwilkę tylko, by zaraz zniknąć, ale przedstawić jakiś ułamek choćby, drobniutki fragment tamtych realiów. Czytając powieść Reńcy myślałem o różnych ustnych opowieściach, jakie ludzie snują dla zabicia czasu lub napotkawszy obcych czy znajomych na przykład w trakcie podróży. Tę wielowątkowość „Z cienia” można postrzegać jako zaletę, ale też jako mankament – nadrabianie braku jakiejś bardziej rozwiniętej akcji w głównej, stanowiącej szkielet powieści historii, która mogłaby stanowić temat na co najwyżej większe opowiadanie. Reńca przedstawia bowiem historię ubeckiej prowokacji wobec oddziału Narodowych Sił Zbrojnych. Całość, której nie będę czytelnikowi zdradzać, można by w gruncie rzeczy streścić w kilku słowach. A wynik jest również łatwy do przewidzenia. Ale to raczej pretekst, pretekst, by nie tylko opowiedzieć o tamtych czasach, ale również odkłamać czarną legendę NSZ-u, złożyć hołd „żołnierzom wyklętym”.
Reńca robi zresztą wszystko, aby z tą czarną legendą się rozprawić. Wśród bohaterów jego powieści znajduje się np. Żyd walczący w oddziale Narodowych Sił Zbrojnych, co ma świadczyć o tym, że nie była to formacja antysemicka, traktująca Żydów jako wroga. Żołnierze NSZ-u zwalczają grasujące po lasach bandy, które podszywając się pod aktywność niepodległościową w rzeczywistości mają charakter kryminalny i zajmują się zwykłym rabunkiem, naprzykrzają się przy tym okolicznym chłopom, a jednocześnie są tolerowane przez komunistów, bo pozwala to kreować propagandową wizję zbrodniczych zbirów z partyzantki. Oddział, którego losy śledzimy w powieści Reńcy, wymierza sprawiedliwość, karząc komunistycznych aparatczyków nie tyle za sam fakt przynależności do PPR-u, ale za krzywdy, jakie doznają z ich strony zwykli ludzie. Autor opisuje też wzruszenie mieszkańców miasteczka na widok partyzantów maszerujących w trzeciomajowej defiladzie. Nie bez znaczenia jest też postać ks. Edwarda sprawującego swoją posługę wśród partyzantów. Oprócz tego, że jest duchownym, jest także wychowawcą. To on zachęca głównego bohatera (a zarazem narratora) tej historii do kształcenia, do lektury książek i poznawania własnej historii. Sam niesie w sobie historię XX-wiecznej walki z komunizmem jako uczestnik wojny domowej w Hiszpanii i objaśnia w rozmowach, czym tak naprawdę jest ten system.
Walczący z komunistami nie są przy tym bohaterami ze spiżu, mają swoje wady i ułomności, a i wśród nich – jak okaże się po latach – znajdują się konfidenci UB, którzy z różnych przyczyn idą na współpracę z wrogiem.
Jest w tej książce parę naprawdę mocnych i poruszających scen, jak choćby opis przesłuchania jednej z bohaterek na UB, historia przyjaźni głównego bohatera z chłopcem z sierocińca (notabene przypominająca tę opisaną w „Śladach”) czy tragiczny wątek Mariana, który zostaje zrzucony na spadochronie w okupowanej Polsce jako cichociemny. Także losy oddziału NSZ są naznaczone tragizmem – część walczących zdaje sobie sprawę z tego, że ich walka jest skazana na niepowodzenie, co nie oznacza, że pozbawiona sensu – tutaj autor chyba nawiązuje pośrednio do ciągle wznawianej dyskusji na temat sensowności powstania warszawskiego. Historia zdaje się być niewątpliwą pasją Reńcy i to ona też stanowi o wielowymiarowości tej prozy, dodaje jej mocy. Nic bowiem nie jest zawieszone w próżni, tragiczne i smutne losy oddziału NSZ mają swoje konsekwencje, a postawy walczących w tej formacji są z kolei w jakiś sposób uwarunkowane poprzez przykład powstańców walczących o niepodległą Polskę w XIX wieku. Choć wysiłek walki o niepodległość jednych i drugich skazany jest na niepowodzenie, to w dalszej perspektywie staje się źródłem inspiracji dla następnych pokoleń, dodaje siły, by podejmować kolejny trud.
Wielowątkowość powieści Reńcy sprawia, że dość pobieżne omówienie nie oddaje w pełni jej sprawiedliwości. Autor przy tym jest znakomitym narratorem, trudno się od tej historii oderwać i z pewnością niejeden czytelnik będzie czytał ją z wypiekami na twarzy aż do ostatniej kartki. Z drugiej strony po skończeniu lektury mam mimo woli poczucie pewnego niedosytu. Zastanawiam się, z czego on wynika? Może z tego, że wyczuwam u Reńcy potencjalnego twórcę wielkiej epickiej opowieści, która obejmowałaby wielkie obszary kontynentu europejskiego, a jednocześnie była podróżą w głąb czasu, gdzie poszczególne historie i opowieści, drobne i większe wątki splatałyby się w imponujący gobelin przedstawiający tragiczne losy Polaków na tle europejskiej historii. Może więc autor „Śladów” dopiero do utkania takiego bogatego arrasu się przymierza? Może to tylko przedsmak czegoś większego? Całkiem możliwe. Jeszcze pewnie będziemy mogli się o tym przekonać.
PS
Będę się czepiał, jednak Sebastian Reńca nie ma szczęścia do korekty. W poprzedniej notce o „Śladach” wytknąłem rażący błąd ortograficzny wynikły być może ze zbytniego zaufania do automatycznej korekty komputerowej. W omawianej tutaj powieści czytelnik również niestety znajdzie parę „kwiatków”. Nie chcę być złośliwy, ale wydaje mi się, że butelkę najlepiej jednak postawić na stole, a nie „położyć”. Zwłaszcza, jeśli chwilę potem będzie nalewać się z niej wódkę (strona 110). A jakiego rodzaju jest w języku polskim okno: męskiego, żeńskiego czy nijakiego? A w związku z tym powiemy: „zamknął go” czy raczej „zamknął je” (strona 215) ? Coś jeszcze by się znalazło, ale nie przyszło mi do głowy przy zetknięciu z pierwszym błędem, by sobie wszystko pozaznaczać.
Te mankamenty nie przesłaniają jednak walorów prozy Reńcy, a zdarzają się najlepszym – pamiętam z jakim zdumieniem znalazłem rażący błąd ortograficzny w prozie wybitnego współczesnego prozaika i to wydawanego przez renomowaną oficynę.
Nie czytałem niczego Reńcy, ale nie uważam że parę "kwiatków" musi rzutować na całokształt. Każda książka przechodzi korektę w wydawnictwie i jeżeli już ktoś zawinił to korektor, nie autor.
OdpowiedzUsuń