piątek, 30 marca 2018

Corner Shop: „Life of Christ”, czyli jedyny taki Człowiek na świecie


Do znanych książek arcybiskupa Fultona J. Sheena, które jeszcze nie zostały udostępnione czytelnikowi w polskim przekładzie, należy Life of Christ. Miejmy nadzieję, że wcześniej czy później doczekamy się przekładu na nasz język. W międzyczasie jedynie czytelnicy władający językiem Szekspira mogą cieszyć się zarówno wydaniem papierowym, jak i elektronicznym.


Jeśli ktoś się zastanawia, czy warto po tę publikację sięgnąć, może zachęci go fakt, że była to książka, którą – jak dowiadujemy się z przedmowy – zawsze miała przy sobie Matka Teresa z Kalkuty. Czy trzeba lepszej rekomendacji niż rekomendacja świętej?!


To jedna z tych książek Sheena, które warto przeczytać więcej niż jeden raz. Z pewnością każdy znajdzie tu sporo przemyśleń i rzeczy wartych refleksji. Sądzę też, że wielu dowie się przynajmniej paru rzeczy nowych, na które może nie zwrócili nigdy wcześniej uwagi.


Dzieło Sheena nie jest powieściową wersją życia Chrystusa, choć niewątpliwie czyta się jak powieść. Nie jest też pracą wyczerpującą wszystkie zagadnienia związane z życiem naszego Pana. Musiałaby wówczas liczyć przynajmniej kilka tomów, a już i tak obecne wydanie ma ponad 650 stron druku.

Z pewnością też Life of Christ nie jest książką w ścisłym rozumieniu tego słowa naukową, która wymagałaby od czytelnika znajomości teologii czy biblistyki. To rzecz w zasadzie dla każdego. I to zarówno katolika, jak i tego, kto chciałby dowiedzieć się o życiu Chrystusa czegoś, nie mając o naszej wierze żadnego pojęcia.


Arcybiskup Sheen niejako porządkuje dla laika materiał ewangeliczny, cytując obficie z Pisma Świętego, aczkolwiek w żaden sposób nie zanudzając, prowadzi nas przez życie Chrystusa, uświadamiając nam jednocześnie jego wyjątkowość. A na czym ta wyjątkowość polega?


Autor wymienia kilka istotnych elementów, które czynią z Chrystusa postać jedyną w dziejach ludzkości. A jak twierdzi, opiera się na dwóch dostępnych człowiekowi probierzach: historii i rozumie.


Po pierwsze Sheen stwierdza, że nasz Pan jest jedynym Człowiekiem na ziemi, którego przyjście zostało zapowiedziane. Żaden z mędrców, filozofów, założycieli religii czy wybitnych osobistości w dziejach świata nie był wcześniej zapowiedziany przez proroctwa. Nie można tego powiedzieć ani o Buddzie, ani o Konfucjuszu, ani o Sokratesie czy Mahomecie. Co więcej proroctwa dotyczące Chrystusa, które pojawiły się na wieki przed Jego przyjściem na ten świat, zawierają zdumiewające szczegóły, takie jak: dokładne miejsce Jego narodzin, narodziny z Dziewicy, sposób Jego śmierci, detale dotyczące Jego Męki, zdradę ze strony bliskiej Mu osoby itp., itd. Tego nie można powiedzieć o żadnej ze znanych nam postaci historycznych. 


Z tym faktem łączy się również to, że Chrystus był Mesjaszem powszechnie oczekiwanym. Gdyż, jak twierdzi Sheen, spodziewali się Go nie tylko Żydzi, ale nawet narody pogańskie, na co możemy znaleźć dowody w ich piśmiennictwie i to nie tylko rzymskim czy greckim, ale nawet w literaturze rejonu tak odległego geograficznie jak Chiny. Świat po prostu oczekiwał Zbawiciela, który wybawi go od grzechu.


Drugim elementem wyróżniającym Chrystusa jest to, że wpłynął On na historię z taką mocą, że wręcz podzielił ją na dwa okresy. Pierwszy – do Jego przyjścia i drugi – po Jego przyjściu. Chcąc nie chcąc nawet ateiści muszą datować różne wydarzenia według tego schematu. Można tutaj dodać, że nie zmienia tego faktu podział na lata przed naszą erą i lata naszej ery.


Trzecią rzeczą, która wyróżnia Chrystusa od wszystkich możliwych postaci historycznych, jest fakt, że nasz Pan narodził się po to, aby umrzeć, podczas gdy wszyscy ludzie rodzą się po to, aby żyć. Krzyż padał na życie Chrystusa już niemal od pierwszej Jego chwili na ziemi. Pojawia się tutaj znana analogia z malarstwa i teologii, która kojarzy małego Jezusa, obwiązanego w pieluszki z Chrystusem złożonym do grobu, obwiązanego śmiertelnym całunem. Także podczas ofiarowania w świątyni padają słowa starca Symeona, które zapowiadają cierpienie.


Dla każdego innego człowieka, nauczyciela, filozofa, mędrca śmierć była klęską, uniemożliwiała im głoszenie swojej nauki, przerywała ich pracę. Nawet jeśli Sokrates zażył cykutę z godnością, to nie zmienia to faktu, że była to katastrofa. W przypadku Chrystusa śmierć była triumfem nad złem, mimo pozorów, że to właśnie zło zwyciężyło. Śmieć była już na samym początku tym, po co na ten świat przyszedł.


Wreszcie czwartym ważnym wyróżnikiem dotyczącym Chrystusa było to, że naszego Pana nie można po prostu zakwalifikować jako jeszcze jednego mędrca czy nauczyciela – dobrego człowieka, który głosił naukę, jak np. wieść godne życie. Sheen przypomina tu argument używany przez apologetów, że albo Chrystus był Bogiem, albo złym człowiekiem. Nie można bowiem uznać za dobrego człowieka kogoś, kto oszukuje swoich uczniów. A przecież Pan Jezus mówił, że jest Synem Bożym, że jest Prawdą, Drogą, Życiem, a wreszcie, że jest jedno z Ojcem i Duchem Świętym. Jeśli tak, to nie mógł być po prostu dobrym człowiekiem, jednym z wielu mędrców, bo ktoś, kto jest dobrym człowiekiem nie może mówić swoim uczniom rzeczy, które są po prostu nieprawdziwe. Albo zatem był nikczemnikiem, podłym kłamcą, albo Bogiem. Tertium non datur!


Sheen używa argumentów rozumowych, by dowieść prawdziwości i wyjątkowości postaci Chrystusa. Sądzę, że są to argumenty, które mogą przekonać nawet osobę niewierzącą, a przynajmniej zachęcić ją do głębszego poznania postaci naszego Pana. Rzecz jasna książka Fultona J. Sheena nie koncentruje się jedynie na podanych wyżej argumentach, ale są one istotne dla zrozumienia żywota naszego Pana.


Jak już napisałem wyżej, książka Sheena daje bogaty materiał do refleksji, pozwala lepiej zrozumieć Ewangelię Chrystusa, a także wnikliwiej czytać Pismo Święte. Przede mną Sheen odkrył sensy, których wcześniej nie dostrzegałem, a które są istotne dla zrozumienia, w co tak naprawdę wierzymy, czego naucza Kościół.


Książka Sheena zadaje też kłam stwierdzeniom, że rzekomo katolicy szukają w wierze łatwego pocieszenia. Autor podkreśla, że Chrystus nie obiecywał swoim uczniom prostych rozwiązań – że na przykład nie doświadczą na tym świecie cierpień, jeśli tylko będą w Niego wierzyć. Wprost przeciwnie – nasz Pan jasno dał do zrozumienia, że skoro On cierpiał, to również Jego uczniów spotka podobny los. Świat bowiem zwróci się przeciwko Jego uczniom, tak jak zwrócił się przeciwko odwiecznej Prawdzie.


Fulton J. Sheen, Life of Christ, Image Books/Doubleday, New York, London, Toronto, Sydnej, Auckland, 2008.

czwartek, 29 marca 2018

Szwedzi potępiają film „Luter i rewolucja protestancka”


W Polsce o filmie „Luter i rewolucja protestancka” zawzięcie milczano i milczy się w oficjalnych mediach katolickich, jeśli pominąć drobne wyjątki. Tymczasem w Szwecji film... oficjalnie potępiono. Co ciekawe najprawdopodobniej kurii w Sztokholmie udzielono „życzliwej” rady z Polski. Tak więc w Polsce o filmie się milczy, mimo jego popularności i kolejnych seansów, a w Szwecji potępia.


W Szwecji film był w marcu prezentowany na pięciu pokazach w Sztokholmie, Malmoe, Goeteborgu. Uczestniczył w nich sam reżyser. Jak się okazuje, katolicka diecezja sztokholmska wydała specjalny komunikat na temat najnowszego dzieła Brauna zarzucając mu niesprawiedliwe przedstawienie obrazu rewolty protestanckiej i szkodzenie dialogowi ekumenicznemu. Z treści komunikatu wynika, że o rzekomej nierzetelności dokumentu Grzegorza Brauna kuria dowiedziała się z Polski. O całej sprawie pisze portal PCh24.pl.


Tymczasem osobiście zachęcam do obejrzenia filmu, nabywania go, a także rozpowszechniania. Moim zdaniem dobrze by było, aby znalazł się życzliwy sponsor, który zaopatrzyłby w kopie dokumentu o Lutrze lokalną szkołę, młodzież lub księdza proboszcza. Chyba nie brak w Polsce katolickich przedsiębiorców, biznesmenów lub ludzi majętnych, którzy nie mogliby zasponsorować upowszechniania dobrych dzieł katolickich. O samym filmie pisałem tutaj.


A co do ewentualnego dialogu z kimkolwiek, nie tylko z protestantami, to trudno taki dialog toczyć bez oparcia się o solidny fundament prawdy. O czym Kościół katolicki chyba powinien wiedzieć najlepiej.


środa, 28 marca 2018

Maciejewskiego gawędy o czasach i ludziach


Niedawno pisałem o książce Gabriela Maciejewskiego Socjalizm i śmierć z cyklu „Baśń jak niedźwiedź”. Oczywiście, przekonawszy się, że to pisarz znakomity, nie mogłem się pohamować i musiałem nabyć przynajmniej jeszcze jedną z jego książek. Padło na pierwszy tom Polskich historii z tego samego cyklu.


Muszę ostrzec potencjalnego czytelnika, że to książka niebezpieczna. Jeśli macie mało czasu na lekturę, bo gonią was obowiązki, dzieci płaczą, a szef wymaga pilnego raportu na jutro, nie bierzcie jej do ręki – grozi wam, że nie będziecie mogli się od niej oderwać, dzieci was się wyrzekną, małżonek was zruga, a szef wyrzuci z pracy. Sam musiałem sobie dawkować tę lekturę, by nie zaniedbać swojej pracy i obowiązków domowych.


To książka, która powinna się znaleźć nie tyle na półce, co na stole w saloniku każdego Polaka, któremu zależy na świadomym przeżywaniu swojej polskości, dla którego kultura to coś więcej niż radosne „umcyk, umcyk” lecące z radia lub wygłupy kabaretowe w telewizji, a znajomość historii, a zwłaszcza Polskich historii jest istotna dla zrozumienia swojej tożsamości. Po tę książkę powinno się po prostu sięgać i czytać albo po kolei, albo na wyrywki. Jak popadnie.


Sama książka nie ma bowiem jakiegoś porządku chronologicznego, autor opowiada te Polskie historie sięgając do przypadków z wielowiekowych dziejów Polski. Są tu i czasy zaborów, i czasy schyłku II Rzeczpospolitej, czasy PRL-u i czasy II wojny światowej, czasy Polski niepodległej i czasy bardziej nam współczesne. Szerokie też jest spektrum postaci, jakie zjawiają się na kartach tego grubego i ładnie wydanego tomu: sportowcy, pisarze, dowódcy wojsk, ziemianie, księża, pospolici przestępcy, byli powstańcy, szaleńcy i innowatorzy, zdrajcy i bohaterowie, zwykle kanalie i ludzie uczciwi... Można wręcz doznać istnego zawrotu głowy!


Jest to jednak zawrót głowy przyjemny, jeśli chodzi o samą frajdę czytania, bo i Maciejewski jest gawędziarzem znakomitym, który snuje swoje opowieści w sposób, jaki może nasunąć skojarzenia np. z najlepszą literaturą XIX wieku, w której odnajdujemy jeszcze to delektowanie się samym opowiadaniem ciekawej, frapującej historii. A autor potrafi opowiadać swoje historie wybornie, obojętnie czy będzie to opis bitwy, szaleństwa polskiego magnata, czy relacja z niezwykłego pojedynku sportowego.


Jednak same historie nie zawsze są już tak przyjemne. Opowiadają przecież między innymi o sprawach bolesnych, trudnych, przykrych, o zmarnowanych szansach, o śmierci bohaterów, o roztrwonionych talentach, o przegranych i klęskach. Ale też i o sprawach ważnych, przemilczanych lub rozumianych opacznie. Co nie znaczy, że nie ma tu i zwycięstw i jaśniejszych stron naszych polskich dziejów.


Maciejewski ma swój punkt widzenia, z którym nie zawsze może jesteśmy gotowi się zgodzić. Nie podzielam np. jego opinii o rzekomym grafomaństwie Konwickiego, choć niewątpliwie autor ten popełnił książki, których czytać się po prostu nie da. Bez wątpienia jednak nie brak autorowi Baśni jak niedźwiedź przenikliwości, dociekliwości i odporności na mody intelektualne. Jest w tym jakaś po prostu zwykła uczciwość intelektualna, ale także odwaga myślenia. Jeśli mu się coś nie podoba, mówi o tym wprost. Wielu intelektualistów najłatwiej daje się wrobić w balona, przyjmując nabożnie różne mody i bzdury, które sprzedają im tzw. „autorytety”. Boją się najzwyczajniej kompromitacji i ośmieszenia. Stąd na przykład bezkrytyczne zachwyty nad Gombrowiczem i pogardliwe skrzywienie ust, gdy słyszą o Henryku Sienkiewiczu, choć pewnie niejeden z nich właśnie tego drugiego pochłaniałby z wypiekami na twarzy. Maciejewski nie ma z tym problemu.


Chyba znakomitym tego przykładem, oprócz wspomnianego wyżej Gombrowicza, jest kapitalny szkic „Dwie Litwy albo polnische Wirtschaft”, w którym autor inteligentnie rozprawia się z pewnymi bzdurami upowszechnianymi przez Czesława Miłosza, a dotyczącymi Litwy i polskiego ziemiaństwa. Przy okazji wyraża swój mało pochlebny stosunek do literatury jego krewnego – Oskara Miłosza. Ten tekst mógłby być wręcz modelowym przykładem mistrzostwa Maciejewskiego. Autor bez wahania poważa się szargać uznany autorytet. Ale robi to nie dla samego szargania i szarpania za nogawkę posągowej postaci, tylko dla zwykłej prawdy, prawdy historycznej, prawdy o Polsce, prawdy też o polskim ziemiaństwie – tego, które finansowało literackie ekscesy młodego Miłosza i o którym laureat Nobla nie miał dobrego zdania. Odwołuje się więc do faktów, a te są bezlitosne dla konfabulacji autora Rodzinnej Europy, pomijając już to, że są też mało znane. O ziemiaństwie w tej książce swoją drogą można by napisać osobny szkic, a chciałoby się, aby sam autor poważył się na jakąś większą rzecz. Z pewnością byłaby to książka nietuzinkowa.


W książce Maciejewskiego odnajduję pewne bliskie mi fascynacje literackie, nazwiska, które niestety dopiero teraz przedostają się do świadomości bardziej masowego czytelnika albo wciąż pozostają mało znane lub kompletnie nieznane, choć ich książki powinny znaleźć swoje poczesne miejsce na wielu półkach polskich domów. Jest tu więc i Czarnyszewicz, i Michał K. Pawlikowski, i Sergiusz Piasecki, i ks. Walerian Meysztowicz, którego szlacheckie z ducha gawędy czytałem jeszcze gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych.


Nie trujcie się więc Twardochem, nie kupujcie Tokarczuk, pomińcie wzgardliwym wzruszeniem ramion Dehnela, domagajcie się w waszej księgarni Maciejewskiego, a jeśli księgarz zrobi wielkie oczy, to pokiwajcie smutno głową i zamówcie sobie tę literacką frajdę przez internet. To naprawdę warto mieć i przeczytać!


Gabriel Maciejewski, Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie – tom I, Warszawa 2015.

wtorek, 27 marca 2018

Woda na Wielki Post


Pisałem wczoraj o tym, że współczesny świat nie chce krzyża, bo pragnie życia ułatwionego, szerokiej drogi prosto do piekła. Dla niektórych jest to autostrada, po której pędzą z zawrotną prędkością. Okazuj się, że odkupieńczy krzyż Chrystusa jest najwidoczniej problemem również dla niektórych duchownych, gdyż w Wielkim Poście wolą raczej mówić i pisać o... wodzie. Tak, tak! Dokładnie tak! Wielki Post to dla nich okres, kiedy głównym problemem okazuje się nie grzech, skrucha, pokuta, nawrócenie, Męka i śmierć naszego Pana na krzyżu dla odkupienia świata, ale po prostu woda i na to chcą uczulić swoich wiernych. Nie wierzycie, to posłuchajcie (napisy po włączeniu):


poniedziałek, 26 marca 2018

O krzyżu


Współczesny świat usuwa krzyż z miejsc publicznych, każe go zakrywać, jeśli ktoś nosi go na szyi, albo ściągać, by nie urazić innych. Krzyż wymazywany jest nawet ze zdjęć używanych w reklamach albo jeśli pojawił się na mapach satelitarnych, gdyż nasi przodkowie ustawili go np. na szczycie góry. Świat nawet domaga się ściągania go z pomników o wyraźnie religijnym charakterze. Krzyż razi świat. Krzyż mu wadzi.


Czy jest w tym tylko fałszywa idea tolerancji? A czym w ogóle jest tolerancja – moglibyśmy spytać – jeśli nie toleruje krzyża, który jest tak ważny dla sporej części ludności? Czy chodzi jedynie o koncepcję tzw. „państwa świeckiego”? A cóż to za państwo, które traktuje część obywateli jako grupę podrzędną, bo ośmielają się nosić krzyż?


Wydaje mi się, że w tej niechęci do krzyża jest coś więcej niż jedynie obłędna koncepcja państwa bezwyznaniowego i tolerancyjnego. Sądzę, że jest to po prostu ogólna niechęć do krzyża w swoim życiu, że jest to pragnienie życia ułatwionego. Stąd m.in. pomysł, by nikogo nie obrażać. Nie liczy się prawda, bo może się okazać, że dla kogoś jest ona obrazą. Bo może się stać tak, że nagle ta prawda stanie się powodem krzyża dla tej osoby – konieczności zmiany swojej postawy, swojego życia, swoich poglądów.


Tak, homoseksualistów mamy kochać i szanować. Ale czy to znaczy, że mamy utwierdzać ich w grzechu? Czy mamy nie mówić im, że pójdą do piekła, jeśli będą tkwić w swych wypaczonych skłonnościach? Otóż współczesny świat mówi nam, że tak. Dlaczego? Bo współczesny świat nie chce krzyża. A prawda o czynach homoseksualnych mogłaby okazać się dla wielu „wesołków” krzyżem – koniecznością walki ze swoimi złymi skłonnościami, by dostąpić zbawienia. Stąd pomysł szerokiej drogi na skróty, którą wręcz Kościół miałby uświęcić swoim błogosławieństwem.


Tak, mamy kochać i szanować feministyki, nawet jeśli trudno nam je lubić. Ale czy to znaczy, że mamy utwierdzać je w ich obłędnej koncepcji „prawa do własnego brzucha”? I znów świat mówi nam, że tak. Bo dla świata nie ma życia po życiu, a więc liczy się tylko to, co jest tu i teraz. A to oznacza, że własny komfort – nazywany też samorealizacją – jest ważniejszy niż dziecko. Takie dziecko może być większym lub mniejszym krzyżem dla matki. Dziecko z zespołem Downa będzie krzyżem wręcz nie do zniesienia. A świat nie lubi krzyża, chce tej szerokiej drogi, która wiedzie do wiecznego potępienia, choć światu wydaje się, że to autostrada do słodkiego raju.


Arcybiskup Sheen w swojej książce wspomniał pewnego misjonarza, który pracował w Australii. Ów ksiądz działał w bardzo ciężkich warunkach. Choć miał do dyspozycji samochód, nie ułatwiało mu to zadania, gdyż musiał objeżdżać olbrzymi obszar, gdzie mogła nawet grozić mu śmierć. Raz wręcz był jej bliski. Auto zepsuło mu się z dala od wszelkich osad ludzkich. W australijskim upale oznaczać mogło to tylko śmierć z wycieńczenia. Nie było wówczas przecież telefonów komórkowych. Jakimś cudownym zbiegiem okoliczności na horyzoncie pojawiła się ciężarówka, która miała zapasowy akumulator.


Ów misjonarz w rozmowie z biskupem Sheenem powiedział, że chce wstąpić do trapistów i zrezygnować z misji. Każdy, kto się choć trochę orientuje w życiu zakonnym, wie, że to zakon o bardzo surowej regule. Sheen wysłuchał misjonarza, poczym wypisał mu czek na nowe auto (stare przepadło). Wręczył mu ten czek i powiedział, że misjonarz po prostu szuka pluszowego krzyża. Ksiądz zdenerwował się, podarł czek i wyszedł trzasnąwszy drzwiami.


Upłynęło parę dni, może tygodni. Misjonarz wrócił do biskupa Sheena. Przeprosił za swoje zachowanie, przyznał, że biskup miał rację. Poprosił o wypisanie czeku i wrócił do Australii, by w upale i koszmarnych warunkach dalej pracować na rzecz Pana.


Czy współczesny świat jest w ogóle w stanie zrozumieć, co się tutaj wydarzyło? Podejrzewam, że świat uzna raczej obu tych duchownych za wariatów, za głupców, którzy dla jakiegoś urojenia poświęcali swoje życie, narażając się nawet na śmierć. Ale przecież to nie jest dla nas żadnym zaskoczeniem, wiemy, że krzyż Chrystusa jest głupstwem w oczach świata.


Lęk przed krzyżem nie jest też niczym nadzwyczajnym. Każdy z nas boi się krzyża. Czasami ten krzyż jest wręcz czymś śmiesznym dla innych, którzy znoszą cięższe rzeczy. Wiemy, że także nasz Pan przeżywał trwogę konania w Ogrójcu. Jednak unikanie krzyża może się skończyć fatalnie. Wprawdzie ocalimy swoje ciało, ale zatracimy duszę. A to jest gorsza śmierć niż śmierć ciała.


sobota, 24 marca 2018

Noc żywych trupów w epoce rozumu


Nie oglądam telewizji, nie jestem też jakimś namiętnym kinomanem, ale nie umknęło mojej uwadze, że od jakiegoś czasu – od kilku, kilkunastu lat? – dużą popularnością cieszą się różne opowieści o wampirach, zombi, czyli generalnie – o żywych trupach.

Jeśli się nie mylę, dotyczy to zarówno literatury, jak i kina, a także popularnych seriali, które oglądane są w postaci „sezonów”. Skąd wysyp opowieści tego typu? Co się za tym kryje? Dlaczego historie o żywych trupach są tak modne? Jakie lęki się w ten sposób uzewnętrzniają lub fascynacje? Czy chodzi jedynie o strach przed jakąś globalną katastrofą? Czy w ten sposób wyrażane są obawy przed terroryzmem? No bo przecież chyba nie realna wiara w istnienie wampirów? Żyjemy wszak w epoce „rozumu”, w wieku „oświecenia”!

 

Czytając kolejną książkę arcybiskupa Sheena, natknąłem się na fragment, który wydaje się dawać odpowiedź:

Niektórzy ludzie, mimo że żywi na ciele, mogą być martwi na duszy. Gdy umrą, zostaną poddani temu, co Pismo Święte nazywa „podwójną śmiercią”; są oni martwi zarówno na ciele, jak i na duszy. Wyjaśnia to zdanie wypowiedziane przez świętego Jana: „Nazywasz siebie żywym, lecz jesteś martwy”.
W dzisiejszych czasach istnieje być może więcej pozornie żywych duchowych trupów chodzących po ulicach niż fizycznych trupów spoczywających w grobach. Mogą one oddychać, jeść, myśleć, lecz są martwe wobec prawdy wykraczającej ponad rozum i wobec miłości sięgającej poza grób. Jedynie łaska Boga może być dla nich Zmartwychwstaniem i Życiem (Abp. Fulton J. Sheen, Wstęp do religii, tłum. Izabella Parowicz).

Książka Sheena została opublikowana w roku 1946, a więc rok po zakończeniu II wojny światowej. Chyba jednak arcybiskup nie miał na myśli jedynie urazów i traumy wywołanych wojną, które spowodowały, że ludzie stali się martwi wobec Prawdy. To, co pisze, brzmi zadziwiająco współcześnie. Kościoły Europy pustoszeją, są zamieniane na puby lub korty tenisowe, prawa Boże są wykpiwane, a na ulice wylegają monstra poubierane na czarno i w trupim makijażu, domagając się prawa do krwi swoich dzieci.

Ale trupie truchła mogą się skrywać w pięknych strojach, starannie dobranych makijażach, jeżdżąc najnowszymi autami i żyjąc w komfortowych mieszkaniach czy domach. Te „pozornie żywe duchowe trupy” często nie zdają sobie nawet z tego sprawy. Gdzieś przeczytałem wypowiedź jednego z polskich księży, że diabeł nawet takich duchowych trupów już nie atakuje, bo i tak są jego. Nie ma potrzeby. Na pozór wiodą piękne, wygodne życie, ale wokół unosi się odór śmierci i rozkładu.

Co ciekawe, jeśli jakiś ksiądz otwarcie zacznie o tym mówić, okazuje się, że jego wypowiedź jest „szokująca”, „bulwersująca” lub „średniowieczna”. Zdaje się to zatem świadczyć o tym, że nawet duchowni są w jakiś sposób skażeni, niechętni dotykać niewygodnego tematu. A przecież właśnie do tej popkulturalnej mody powinni kapłani się odwoływać, by uświadomić nam, wiernym, że często żyjemy jak owe „żywe trupy”, że butwiejemy od środka i kryjemy się przed Światłością świata, wybierając mrok, towarzystwo i miejsca, gdzie nawet nie zauważamy własnej zgnilizny.

piątek, 23 marca 2018

Komisarz ds. Praw Nadczłowieka


Nazewnictwo Unii Europejskiej czasami przyprawia mnie o dreszcz i nasuwa mi jak najgorsze skojarzenia. Otóż działają tam i panoszą się pewni „komisarze”. Mam nadzieję, że nie dożyję czasów, kiedy ci „komisarze” zaczną biegać po Europie z jakimś laserowym naganem i wymuszać na obywatelach i rządach postępowania zgodnego z zasadami „światłej” Europy.

Notabene pewna taka pani komisarz o blond włosach już dawno powinna była stracić swoje stanowisko, gdyby faktycznie działała tu jakaś demokracja. Bezczelność i tupet tej kobieciny, która winna sprzedawać buraki na straganie, a nie brylować w urzędach instytucji europejskich, zarejestrowały swego czasu ukryte mikrofony, ale rzecz jasna była to „rozmowa prywatna”.

Teraz kolejny taki komisarz, komisarz Rady Europy ds. Praw Człowieka (sic!) wzywa Sejm RP, by odrzucił projekt ustawy „Zatrzymaj aborcję”. Ten pan tak broni praw człowieka, że najwidoczniej uznaje pewną grupę ludzi albo za podludzi, albo za tzw. „zlepek komórek”. Za podludzi dlatego, że obywatelski projekt zakłada usunięcie przesłanki eugenicznej, czyli pomysłu iście nazistowskiego.

Jak można bronić praw człowieka, jeśli już od samego początku życie ludzi z zespołem Downa uznaje się za niegodne życia? Jak można takiemu człowiekowi (jeśli jakimś cudem się urodzi i przeżyje oczywiście) spojrzeć potem prosto w oczy? W takiej „cywilizowanej” inaczej Islandii prawie nie rodzą się już dzieci z zespołem Downa. Jeśli już, to jest to raczej „wypadek” przy pracy. Żaden komisarz ds. Praw Człowieka się za nimi nie wstawił, kiedy w ludzkich rzeźniach usuwano ich z tego świata.

No tak, ale to wszystko przecież jest dla „dobra” kobiet. Kobiet i nadludzi.

czwartek, 22 marca 2018

Gdzie rude lisy będą kupować „świerszczyki”?


Pamiętam, jak pod koniec lat dziewięćdziesiątych wróciłem do Polski po kilkuletnim pobycie na „obczyźnie”. Oprócz szoku związanego z uderzającym kontrastem pomiędzy poziomem zamożności Polski i Irlandii (który zauważało się dopiero po kilkuletniej nieobecności, a w tym czasie tylko raz byłem w Polsce – po pierwszym półrocznym pobycie w Londynie), zaszokowało mnie coś jeszcze.

Otóż szukałem pracy. Sięgnąłem po lokalne wydania gazet. Pierwsze, co mnie uderzyło, to ogromna ilość ogłoszeń tzw. „agencji towarzyskich”. Ani w Irlandii, ani w Wielkiej Brytanii nigdy nie widziałem w tamtejszej prasie czegoś takiego. Żadna szanująca się gazeta nie pozwoliłaby sobie na zamieszczanie tego typu ogłoszeń, pomijam już kwestie prawne – tzn. czy takie ogłoszenia w ogóle były (są?) zgodne z tamtejszym prawem. Nie sprawdzałem tego i nie miałem też takiej potrzeby. Natomiast we Wrocławiu łatwiej niż ogłoszenie o pracy byłoby wówczas znaleźć kontakt do burdelu czytając zwykły dziennik, do którego dostęp miała dorastająca młodzież.

Mój drugi szok poznawczy nastąpił, kiedy zatrzymałem się na stacji benzynowej. Z ciekawości rzuciłem okiem na stoisko z gazetami i tutaj szczęka opadła mi do ziemi. Nie mogłem po prostu uwierzyć! Na najniższej półce – a więc tam, gdzie małe dziecko mogło bez trudu sięgnąć – leżały tzw. „świerszczyki”. I to tak na oko, sądząc po okładkach – najobrzydliwsze z obrzydliwych. To już był po prostu skandal albo zwykła głupota i totalna bezmyślność sprzedawcy. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jakim szokiem musiałaby być dla małego dziecka taka wystawka, gdyby czekając na tatusia płacącego za benzynę, podeszło do półki z czasopismami szukając jakiegoś „Misia” czy „Świerszczyka” (cokolwiek tam dzieci czytały). Uraz do końca życia! Do tej pory żałuję, że nie opieprzyłem obsługi tamtej stacji z góry na dół.

Okazało się, że w katolickiej Polsce moralność w sferze publicznej w ciągu kilku lat tzw. „demokracji” sięgnęła dna. W Wielkiej Brytanii, która kojarzy się niektórym głównie z Soho, takie rzeczy po prostu byłby niemożliwe. Tzw. „świerszczyki” zazwyczaj umieszcza się na najwyższych półkach, a w niektórych sklepach lub rejonach tego kraju ich okładki są po prostu zasłonięte. Osobiście nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek natknął się wchodząc do sklepu na coś tak obrzydliwego, jak na tej pamiętnej stacji benzynowej.

Dzisiaj przeczytałem, że ponoć ze stacji PKN Orlen mają„świerszczyki” zniknąć. Jeśli ta wiadomość by się potwierdziła, to byłaby to dobra nowina. Oznaczałaby ona po prostu porządkowanie przestrzeni publicznej, dbanie o zachowanie jakiegoś poziomu przyzwoitości i spychanie na margines dewiacji i perwersji. Oczywiście już pojawiły się biadolenia o „cenzurze” i tym podobne bzdety. Z cenzurą faktycznie mamy do czynienia i możemy obserwować jej postępy, ale w kompletnie innej dziedzinie. Jednak tym redakcje pism „wyzwolonych” się raczej nie zajmą. Jest im taka cenzura jak najbardziej na rękę – tłumi wolność wypowiedzi ich przeciwników.

środa, 21 marca 2018

„Socjalizm i śmierć”, czyli czego nie chce pokazać wam sztukmistrz


Gdyby w Polsce był normalny rynek czytelniczy i wydawniczy, z normalną krytyką, to znaczy taką, która chwali to, co naprawdę dobre, to uśmiechnięta facjata Gabriela Maciejewskiego spoglądałaby na nas z praktycznie każdej witryny księgarskiej zarówno w realu, jak i w Internecie, a autor byłby rozchwytanym komentatorem od spraw historycznych w telewizji i radio. Duże wydawnictwa natomiast biłyby się o to, by móc podpisać z autorem długoterminowy kontrakt i starałyby się zapewnić mu jak najlepsze warunki pracy. To, że tak nie jest, świadczy o tego rynku nienormalności.

Mamy bowiem do czynienia ze znakomitym pisarzem, który wspaniałym językiem polskim snuje swoją opowieść o przeszłości, o tym, co może chcielibyście wiedzieć, a czego nie dowiecie się zarówno z podręczników historii, jak i oficjalnych wizji dziejów Polski. Snuje tę opowieść w sposób inteligentny, przenikliwy, dociekliwy, z bardzo dużym poczuciem humoru i w sposób tak zajmujący, że od jego książki trudno się po prostu oderwać.

Mowa o kolejnym tomie z cyklu „Baśń jak niedźwiedź” zatytułowanym Socjalizm i śmierć. Długo nosiłem się z zamiarem kupienia którejś z książek Maciejewskiego, znanego też wielu użytkownikom Internetu jako Coryllus – słynny bloger, a przynajmniej słynny wśród tych, którzy blogami się interesują i je czytają. Wreszcie zdecydowałem się sprawdzić i kupiłem wspomniany wyżej tom. To, co mnie zaskoczyło, to fakt, że książka jest pięknie wydana pod względem edytorskim – gruba oprawa, dowcipne, ale też i inteligentne rysunki Tomasza Bereźnickiego, czcionka, a do tego wszystkiego jeszcze ta czerwona wstążeczka do zakładania stron, która szczególnie mnie wzruszyła.

Drugim zaskoczeniem była sama lektura. Autora znam głównie jako blogera. Jako Coryllus Maciejewski jest zjadliwy, złośliwy i bezpardonowo wyrzuca ze swojego bloga tych, którzy działają mu na nerwy czy po prostu wypisują tam głupoty. Coryllus wydawał mi się też nieco takim zgrywusem, trochę człowiekiem przypominającym tych inteligentnych, ale niezbyt grzecznych młodych ludzi ze szkoły średniej, którzy potrafią być chamscy, gdy im to pasuje, a przy tym bawić się kosztem głupszych kolegów wodząc ich za nos swoimi ironicznymi uwagami i kpinami z ich niewiedzy. Tutaj, w książce, Maciejewski objawił mi się jako dojrzały autor, piszący znakomitą polszczyzną, gawędziarz wpisujący się w najlepsze tradycje polskiej literatury. Humor też wydaje się być dużo dojrzalszy, mniej sztubacki, ironia bardziej cięta, mniej ostentacyjna.

Żeby nie było nazbyt słodko, mógłbym przyczepić się do paru mankamentów, które związane są z widocznym tu i ówdzie brakiem redakcji tekstu. Nie będę jednak tego robił, bo jednak ów człowiek wydaje te książki własnym sumptem i sam jeszcze sprzedaje i rozprowadza. Jest więc zarówno pisarzem, księgarzem, specem od marketingu, księgowym i licho wie, czym jeszcze. Ta praca budzi podziw, zwłaszcza, że o autorze milczą – jak mi się zdaje – wszystkie możliwe media głównego ścieku. I nie chodzi nawet o to, że go nie widać tu i ówdzie. Nie przypominam sobie jednak żadnej recenzji jego książek. O jakiejś Tokarczuk będą pisać od lewa do prawa. Z Twardochem, odkąd przeszedł na ciemną stronę mocy, będą przeprowadzać wywiady, dawać mu kolumny w tygodnikach i wydawać paszporty na salony. Tylko Maciejewski będzie gdzieś tam z boku, chociaż z całej plejady pisarzy i literatów jest być może najciekawszym i najważniejszym autorem, którego wydała III RP.

Na czym polega ta wyjątkowość Maciejewskiego? Oprócz znakomitej prozy, na tym, że autor zagląda tam, gdzie akurat większość nie patrzy lub nie chce patrzeć, dając się uwodzić pozorom, wierząc w iluzję. By posłużyć się obrazkiem z jego książki: kiedy większość z otwartymi ustami wpatruje się w sztukmistrza, który za chwilę wyciągnie królika z kapelusza, autor „Baśni jak niedźwiedź” zagląda pod obrus stołu owego magika, sprawdza, co jest za kulisami i generalnie patrzy akurat w tę stronę, od której „czarodziej” próbuje odwrócić jego wzrok. Mam po prostu wrażenie, że dawno nie czytałem czegoś aż tak demaskatorskiego. Jest to zresztą pewnie jeden z powodów, dla którego Maciejewskiego nie lubią na salonach lub po prostu o nim milczą. Autor skłania bowiem do rewizji zastanych wizji rzeczywistości, do refleksji nad tym, czy aby przypadkiem od bardzo już dawna nie żyjemy w „matriksie”. Stawia po prostu niewygodne pytania, a w salonach i salonikach panuje zatęchły zaduch, a może raczej smrodek, i lenistwo. Komu chciałoby się ruszyć, by otworzyć okno i zrobić przeciąg? Albo po prostu po łobuzersku wybić szybę? Nawet jeśli kogoś – o wydawałoby się krytycznym intelekcie – najpierw zemdli, gdy do tego salonu wejdzie, to potem się wpasuje. Casus Twardocha jest tutaj najlepszym przykładem.

Tymczasem Maciejewski pyta, pyta i nic nie przyjmuje na wiarę. Sprawdza, porównuje, kwestionuje, zagląda za kulisy i opukuje stolik sztukmistrza, by sprawdzić, czy nie ma w nim drugiego dna. Jego książka mogłaby równie dobrze się nazywać: „Kto nam zrobił w Polsce socjalizm?” Maciejewski obala mity na temat ruchu socjalistycznego, pyta o finansowanie i źródła tych finansów.
Na przykład podważa stereotypy na temat losu robotnika. Analizuje statystyki, sprawdza, oblicza i wychodzi mu coś zupełnie innego niż to, co prawią nam zarówno literaci z piedestału, jak i różni piewcy lewicy w Polsce (a tych zdaje się być wciąż dużo). Notabene bardzo lubię, gdy ktoś inteligentnie czyta statystyki i wydobywa to, co z nich naprawdę wynika. Sam nie mam do tego zbyt dużo cierpliwości. A autor cyklu „Baśń jak niedźwiedź” pokazuje, że można z nich wyczytać bardzo wiele, a także obnaża fałsz. I robi to po prostu po mistrzowsku, a jeszcze podaje to w taki sposób, że trudno się od jego wywodów oderwać!

Tom Maciejewskiego to również przykład inteligentnej, krytycznej lektury źródeł. Autor zadaje niewygodne pytania, których nikt nie chce zadać albo które rzadko kto zadaje. Podobnie, jak w przypadku statystyk, mówi: „Sprawdzam!” I okazuje się, że nic albo przynajmniej większość rzeczy się nie zgadza. Potrafi też z cytowanych tekstów wydobyć to, co być może sami ich twórcy chcieliby ukryć. A i jeszcze jedna rzecz ważna w przypadku tego typu pisarstwa – Maciejewski nie bierze tzw. „autorytetów” na wiarę. Nawet jeśli to jest sam Marszałek – Józef Piłsudski.

Gdybym miał wybierać najlepszą historyczną i demaskatorską książkę roku, to Socjalizm i śmierć uznałbym za numer jeden na swojej liście preferowanych tytułów. Raczej nie łudzę się, że wygra jakiś konkurs czy że doczeka się nagrody (choć chciałbym się mylić) – to w końcu jedna z najbardziej antysocjalistycznych książek, jakie zostały napisane. Z niecierpliwością czekam na tom II.

Gabriel Maciejewski, Socjalizm i śmierć, t. 1, Klinika Języka, Szczęsne 2017.

wtorek, 20 marca 2018

Corner Shop: Niepokojąca wizja Bensona - jak najbardziej współczesna


Niedawno w cyklu „Corner Shop” pisałem trochę o pisarzach katolickich języka angielskiego. Otóż jednym z niedocenionych i nieco zapomnianych wydaje się być Robert Hugh Benson, aczkolwiek jest to zarówno dość ciekawy autor, jak i nietuzinkowa postać. Jeśli na przykład ktoś chciałby poznać problemy i dylematy, na jakie musi się natknąć myślący i dążący do prawdy anglikanin, to powinien koniecznie przeczytać jego autobiograficzne Confessions of a Convert. Swoją drogą nie potrafię zrozumieć, jak C.S. Lewis, w końcu jeden z błyskotliwszych umysłów literatury angielskiej, mógł pozostawać anglikaninem po przeczytaniu tej książki, a nie chce mi się wierzyć, że nie miał jej w ręku. Wprawdzie stawianie jej na równi z Wyznaniami św. Augustyna jest nieco przesadne, ale bez wątpienia jest to dziełko warte uwagi. Także ze względu na odwagę autora, który potrafił nie tylko wyciągnąć wnioski ze swoich przemyśleń, ale również podjąć działanie i nawrócić się na katolicyzm.

Sprawa Bensona jest nieco zdumiewająca. Bo jeśli Jego Confessions trudno stawiać na tym samym poziomie, co dzieło św. Augustyna, choć podkreślam – książka to ważna, to inny jego utwór powinien zdecydowanie być wymieniany jednym tchem ze słynnymi dystopiami, takimi jak Nineteen Eighty-Four G. Orwella, New Brave World A. Huxleya czy nieco może już zapomniana powieść Raya Bradbury’ego Fahrenheit 451. Mam tu na myśli powieść Lord of the World.

Jeśli nawet dystopia Orwella się nieco zestarzała, choć zagrożenia tam opisywane nie znikły wraz z upadkiem, czy też transformacją komunizmu w Europie Środkowej i Związku Sowieckim, to Lord of the World wydaje się być powieścią niepokojąco aktualną. Tak samo zresztą jak New Brave World Huxleya.

Trochę o tej powieści zrobiło się głośniej, kiedy najpierw nawiązał do niej kardynał Ratzinger, a potem polecił ją wiernym sam papież Franciszek. Także w Polsce doczekała się przynajmniej jednego przekładu, choć nie miałem go w ręku, więc trudno mi ocenić jego zalety lub wady. Co ciekawe, to niektórzy krytycy obecnego ojca świętego zdają się sugerować, że właśnie wiedzie swymi działaniami Kościół w kierunku, który został opisany w tej powieści. A dziełko Bensona wyszło przecież w roku 1907!

Dystopia angielskiego konwertyty jest interesująca zarówno dla katolików, jak i dla miłośników fantastyki. Miłośnicy fantastyki potraktują ją jako uroczą ramotkę, w której pojawiają się różne ciekawe wizje przyszłości, nieco już... hm... przestarzałe, choć można sobie je wyobrazić jako możliwy scenariusz rzeczywistości alternatywnej. Notabene chętnie zobaczyłbym film, który zachowałby te elementy powieści Bensona. Wyobrażam to sobie jako film, który oddałby ten klimat przy pomocy nowoczesnych środków technicznych, jakim dysponuje współczesne kino. Trochę może jak słynna, choć nie do końca udana Diuna Davida Lyncha, a więc bez wad tamtego filmu.

Katolicy, ale także czytelnicy dobrej literatury, odkryją w Lord of the World ciekawe zbieżności z Krótką opowieścią o Antychryście Włodzimierza Sołowjowa. Nie badałem sprawy, więc nie wiem, czy Benson się inspirował tym dziełkiem rosyjskiego pisarza. Jeśli dobrze się orientuję, to Sołowjow napisał swój tekst wcześniej. Pytanie, czy Benson mógł mieć do niego dostęp? A może to po prostu ogólna atmosfera wówczas panująca i stąd wyczuleni twórcy, myślący podobnie, nadawali na podobnej częstotliwości? Nie wiem. Z pewnością jest to rzecz warta zbadania.

W każdym razie Benson przedstawia w powieści napisanej ponad sto lat temu coś, czego zdajemy się być świadkami. Jego dystopia prezentuje bowiem wizję świata, w której katolicyzm kurczy się, spychany do getta, gdy świat jednoczy się pod wodzą charyzmatycznego Felsenburgha. Oczywiście w imię humanitaryzmu, tolerancji i pokoju. W imię tych ideałów katolicy stają się ofiarami prześladowań, a księża apostaci włączają się aktywnie w budowanie nowego świata, stając się celebransami nowych obrzędów i nowych świąt świeckiego państwa.

Nie chciałbym zdradzać zbyt wiele, ale z takich ciekawostek wymieniłbym na przykład, że w tym upiornym hiperpaństwie przyszłości, które okazuje się być zatrważająco współczesne, eutanazja jest jednym z „dóbr” oferowanych „oświeconej” ludzkości, która porzuciła stare zabobony.

Rzecz jasna Felsenburgh to nie żaden zbawca, ale fałszywy prorok, Antychryst. Siłą rzeczy musi więc dojść do starcia z namiestnikiem Chrystusa. Zresztą... po prostu poczytajcie, reszty dowiecie się z książki...

PS
Jeśli ktoś ma czytnik typu Kindle, to może książkę Bensona ściągnąć sobie za śmieszne pieniądze z księgarni Amazon. To jest zresztą niebywała zaleta czytników elektronicznych - czytelnik ma nagle do dyspozycji coraz większą bibliotekę klasyki, która jest często dostępna albo za grosze, albo całkowicie za darmo.


Robert Hugh Benson, Lord of the World, różne wydania.

poniedziałek, 19 marca 2018

Polska nie dla wszystkich albo raj feministek


Przeglądając informacje natknąłem się na krótki artykuł o jakimś kolejnym proteście feministek. Tym razem obrały sobie za cel siedziby biskupie i arcybiskupie w całej Polsce. Panie (?) pojawiły się z wieszakami. Wygląda na to, że mają chyba jakieś braki w szafach, bo w jednym z miast, jak czytam, powiesiły te wieszaki na bramie kurii. Pewnie chciałyby w zamian dostać za nie (albo może na nich) sukienki albo jakieś inne wdzianka. A może po prostu mają tych wieszaków za dużo i nie wiedzą, co z nimi zrobić? Proponuję, by wysłały je do Japonii. Ponoć wrony budują sobie tam z nich gniazda (serio!).


Panie (?) wykrzykiwały znane hasła, typu „Hipokryci”, „Polska laicka” i „Piekło kobiet”. Zdaje się, że slogany te znakomicie charakteryzowały je same. Cóż bowiem pomyśleć o paniach (?), które niby bronią kobiet, a w rzeczywistości chcą wyrządzić im jedną z największych krzywd możliwych na ziemi – skazując je na wyrzuty sumienia do końca życia i żal, że zamordowały swoje własne dziecko? Takie działanie można nazwać hipokryzją jedynie albo największym zakłamaniem, jakie można sobie wyobrazić. „Piekło kobiet” również świetnie opisuje to, co chcą kobietom zgotować.


A i ta „Polska laicka”! To hasło jest dobre. „Polska laicka” oznacza, że katolicy mają, mówiąc kolokwialnie, przerypane na całej linii. To zadziwiające, że ta „laickość” wszędzie z reguły objawia się tak samo. Obojętnie, czy jest to Holandia, czy Ameryka Łacińska, czy Polska właśnie. Plucie, obrzucanie śmieciami, bicie po głowie... (Jeśli ktoś nie wierzy, niech poszuka sobie informacji z różnych pokojowych pikiet stowarzyszeń katolickich. YouTube dostarcza tu trochę materiału, chyba że poddali to już cenzurze). Z czymś to się przypadkiem nie kojarzy? Jeśli ktoś słabo zna Biblię, to proponuję, by poczytał sobie w Ewangeliach relację z Męki naszego Pana. Nie wątpię, że następnym etapem będzie (po solidnym ubiczowaniu rzecz jasna) ukrzyżowanie.


Na jednym ze zdjęć, zrobionym zresztą w moim rodzinnym mieście, którego nigdy tak naprawdę nie lubiłem i nie lubię, widać taką panią (?), która sobie przypięła do kurtki hasło: „Polska dla wszystkich”. Cóż... Ta pani (?) jest mocno na bakier z logiką. Ot, choćby dlatego, że jej koleżanka stojąca niedaleko, niesie hasło „Likwidacja tzw. klauzuli sumienia”. Jeśli lekarz nie może odmówić wypisania recepty na środek, który według niego jest śmiercionośny, jeśli nie może odmówić wykonania wyroku śmierci na nienarodzonym dziecku kobiety, to dla niego już miejsca w tej wyśnionej przez feministki „Polsce laickiej” nie ma. Czy naprawdę to tak trudno zrozumieć? Owa pani (?) chciałaby niczym nieograniczonej swobody dla siebie, ale nie chce uznać prawa do wolności sumienia drugiego człowieka.


Jednak brak logiki w przypadku hasła „Polska dla wszystkich” uwidocznia się najbardziej w tym, że owe panie (?) wyszły protestować przeciwko duchownym, bo Konferencja Episkopatu Polski zwróciła się z apelem do Sejmu, by w końcu zajął się projektem zakazu aborcji. Jaka to „Polska dla wszystkich”, jeśli niektórym Polakom odmawia się zarówno prawa życia, jak i w ogóle do przyjścia na świat? Ot, taka feministyczna logika...


sobota, 17 marca 2018

Corner Shop: Angielski, to nie tylko biznes, ale także znakomita literatura... katolicka


Jan Polkowski swego czasu napisał, że język angielski wprawdzie zastąpił łacinę,



„jednak sens funkcjonowania angielskiego między ludźmi jest zupełnie inny niż niegdyś łaciny. Angielski unifikuje i ujednolica, ale nie porządkuje świata. Nie określa jego geograficznego i duchowego centrum. Za angielskim nie podążają naturalne odniesienia do arcydzieł kultury materialnej i duchowej, nie towarzyszy tradycja roku liturgicznego wpisana w porządek pór i prac polowych. W miejsce sacrum wtargnął szantaż marketingu (...) Miejsca Pisma Świętego nie zajął Szekspir, Milton, Eliot i Larkin, lecz prymitywny slang kupna-sprzedaży (...)”.
(Leczę się polszczyzną)



Mógłbym przytoczyć obszerniejszy fragment, ale chyba tyle wystarczy, by zrozumieć myśl autora.

Myślę, że Polkowski ma sporo racji. Ludzie uczą się angielskiego, by móc się porozumiewać w czasie podróży, by móc coś kupić lub sprzedać, nie po to, aby porozmawiać o Szekspirze, przeczytać Dickensa, czy sięgnąć po angielską poezję metafizyczną w oryginale. Wielkie dzieła literatury angielskiej nie mają tutaj żadnego wpływu, co najwyżej ktoś żartem powie: „To be or not to be”.


Częściej zresztą znajomość języka Szekspira zastępuje translator Google’a, więc o czytaniu wielkich dzieł literatury angielskiej trudno tak naprawdę mówić. Zamiast dyskusji o poezji mamy koślawe prezentacje, w których angielskie słowa próbują niezdarnie wyrazić zyski i straty, kierunki rozwoju i przyszłoroczny budżet.


Z drugiej strony warto sobie uświadomić, że literatura anglojęzyczna, która zazwyczaj kojarzy się z cywilizacją protestancką, posiada zadziwiająco bogatą literaturę katolicką. Często też polski czytelnik – obojętnie czy zna język angielski, czy też nie – nie zdaje sobie z tego sprawy. Na tym blogu pisałem już o katolicyzmie Szekspira. Mało kto jednak skojarzy np. nazwisko Caryll Houselander, choć pojawiły się już pierwsze tłumaczenia na język polski. Notabene o roku liturgicznym wpisanym „w porządek pór i prac polowych” pewnie ta autorka miałaby wiele ciekawego do opowiedzenia Polkowskiemu, który z uprawą roli zdaje się być za pan brat. To zadziwiające, że ta XX-wieczna mistyczka jest tak mało znana w Polsce i w ogóle w świecie.


Wiele książek Chestertona jest dostępnych już w języku polskim, ale jego przyjaciel, Hilaire Belloc jakoś nie doczekał się do tej pory wielu przekładów, choć znano go i pisano o nim w Polsce przed wojną. Dużo lepiej jest pod tym względem z tak intrygującym pisarzem, jak Robert Hugh Benson, ale pewnie wciąż mało który polski katolik czy nawet filolog z miejsca skojarzy to nazwisko. Te książki raczej funkcjonują gdzieś na marginesie, a przecież Lord of the World powinien być wymieniany jednym tchem z takimi dziełami jak Nineteen Eighty-Four Orwella czy Brave New World Huxleya.

Pomijam już takie nazwiska, które praktycznie są nieznane nawet samym Anglikom, jak np. Maurice Baring.

Wspomniani tu pisarze reprezentują Wielką Brytanię, ale i w Stanach Zjednoczonych jest wiele ciekawych nazwisk, z których część polski czytelnik zna już dość dobrze, inne mniej: George Weigel, Peter Kreeft, Mark P. Shea, Scott Hahn, Michael Voris... A do tego chyba najwybitniejszy z nich wszystkich – arcybiskup Fulton J. Sheen.


piątek, 16 marca 2018

O śniegu


Jestem ostatnią osobą, która narzekałaby na śnieg. Obce mi są wyrzekania i marudzenia, że spadł śnieg, że to okropne, że śnieg poza miastem to owszem, ale w mieście to lepiej nie.

Na widok śniegu cieszę się po prostu jak dziecko. Uwielbiam tę nieskazitelną biel świeżego śniegu, skrzypienie śniegu pod butami w mroźny poranek lub wieczór, śnieg padający z nieba grubymi płatami, które powlekają świat zimnym puchem, wieczorami w świetle księżyca przypominający lukier. Spadziste dachy domów wyglądają po prostu jak polukrowane, jakby to były domki z piernika.
Mogę odkopywać auto z głębokich zasp, mogę wlec się w korkach, bo zima zaskoczyła służby komunalne, mogę otrzepywać płaszcz ze śniegu – nic mi to nie przeszkadza.

To, czego nie cierpię, to szarość, brud i ponurość deszczowych i brzydkich dni. We Wrocławiu niektóre rejony miasta są wówczas szczególnie posępne. Zwłaszcza te poniemieckie, nieodremontowane, szare i nieszczęśliwe kamienice. Czuć w nich śmierć, jakieś słabe echa dawnego życia, które jest mi kompletnie obce.

To samo dotyczy parków, które powstały w miejscach dawnych cmentarzy. Już jako dziecko, jeszcze nie rozumiejąc, z czym to związane, czułem odmienność tych miejsc. Nawet w lecie.

Biel, biel, nieskazitelna biel, to dla mnie radość. Zima w bieli jest najpiękniejsza. Obojętnie, czy w mieście, czy w górach. Każda jest piękna na swój sposób. Jedne z najlepszych moich wspomnień mają związek z zimą. Pamiętam zapierający dech w piersi widok Alp na słonecznym stoku narciarskim we Włoszech. Albo skrzypienie śniegu pod nartami w polskich górach, wieczorem, gdzieś na uboczu, gdzie tylko od czasu do czasu zjawiał się jakiś narciarz.

Przyjemnie też jest zaszyć się w mroźny, zimowy wieczór, gdy wszystko zasypane jest bielą, w domu. Dobra herbata, wciągająca książka... i chyba jedyna rzecz, której mi w taki dzień brakuje, to kominek, w którym wesoło trzaska ogień.

We Wrocławiu poskąpiło takiej zimy w tym roku. I dopiero dzisiaj sypnęło śniegiem. Zrobiło się jak w baśni... Pewnie jutro albo pojutrze przyjdzie odwilż, ale choć przez chwilę jest tak, jakbym chciał, aby było przez minione kilka miesięcy. Jakby nagle nastąpiło jakieś zakłócenie linearnego biegu czasu, jakby jutro lub pojutrze miała być Wigilia, jakby moja Droga Mama miała postawić na stół kutię, pierogi i karpia, którego zawsze oporządzał Tato...

Taki to piątek Wielkiego Postu...

czwartek, 15 marca 2018

Piłat-PiS gra na zwłokę


Jeśli przyjrzymy się postępowaniu Piłata w Ewangeliach, odniesiemy wrażenie, że Piłat grał na zwłokę. Próbował uchylić się od odpowiedzialności za śmierć Chrystusa. Nawet próbował Go w gruncie rzeczy ocalić.

Odesłał więc Chrystusa Herodowi, który akurat przebywał w Jerozolimie z powodu święta Paschy. Kiedy Herod odesłał Go w białym płaszczu ponownie Piłatowi, kpiąc z Chrystusa, nie doczekawszy się od Niego żadnego cudu, Piłat chcąc, nie chcąc musiał ponownie zająć się naszym Panem.

Wpadł wtedy na „genialny” plan, postanowił dać Żydom wybór: albo Jezus, albo Barabasz. Odbyły się demokratyczne wybory. Głos ludu padł na Barabasza. Prawda została odrzucona. Niewinność przepadła w ogólnym głosowaniu.

Biczowanie naszego Pana było chyba ostatnią rozpaczliwą próbą po stronie Piłata ocalenia Chrystusa. Jednak lud pozostał nieubłagany. Nie wzruszył go widok zmasakrowanego, pokrwawionego ciała naszego Zbawiciela. Ponownie głos ludu przeważył. Piłat umył ręce. Bał się cezara i konsekwencji, czyli wpływu, jaki wściekłość ludu mogła mieć na jego względy u ówczesnego władcy świata. Wszelkie przewlekanie, próby ratowania, ale jednoczesne baczenie na względy władcy tego świata, skończyły się jednym – śmiercią Chrystusa na krzyżu (mówię oczywiście o ludzkim punkcie widzenia, bo wiadomo, że nic nie stałoby się bez woli Bożej).

Bardzo przypomina mi to postępowanie PiS-u w sprawie ochrony dzieci nienarodzonych. Niby większość członków tej partii wie i widzi, że nienarodzone dzieci są niewinne i nie zasługują na śmierć. Ale z drugiej strony jest ten lud – ubrany na czarno, wymachujący wieszakami. I cezar, siedzący gdzieś w Brukseli czy gdzie indziej, w każdym razie w dalekiej stolicy, mający władzę. Najchętniej więc PiS odesłałby tę sprawę jakiemuś Herodowi, byle tylko zrzucić z siebie odpowiedzialność. O dziwo za pierwszym razem pomogli mu w tym... kapłani, którzy niemal postawili się w roli Sanhedrynu.

Piszę – „niemal”, bo jednak bądź co bądź Episkopat Polski domaga się ochrony nienarodzonych. Ale znalazł się pretekst – karalność matek odpowiedzialnych za śmierć swoich dzieci.

I oto Chrystus..., tzn.... nienarodzone dzieci znów wróciły przed trybunał PiS-u. I cóż z tym teraz zrobić? Może znaleźć jakiegoś Barbasza i ogłosić narodowe referendum, w którym lud zdecyduje? Może wówczas uda się te nienarodzone dzieci ocalić, a cezarowi oznajmić, że tak właśnie chciał lud? Bo przecież demokracja, bo wola ludu. No niestety...

Cóż jednak, jeśli lud wybierze Barabasza? Wówczas będzie można odetchnąć z ulgą i po prostu umyć ręce.

Na razie jednak Chrystus czeka. Piłat wziął Go na stronę, by się upewnić, z kim ma do czynienia.

środa, 14 marca 2018

Polonia Semper Fidelis – milczenie jest złotem?


Czasami trudno pewne sytuacje zrozumieć. Oto o zakończonej niedawno akcji Polonia Semper Fidelis, w której wierni podpisywali list do polskich biskupów z prośbą o potwierdzenie niezmiennej nauki Kościoła o nierozerwalności małżeństwa, pisały nawet katolickie media zagraniczne, tymczasem polskie milczały. Kiedy podpisy wiernych, a zebrano ich ponad 145 tysięcy, zostały przekazane biskupom, na oficjalnej stronie Episkopatu nie znalazłem o tym żadnej wzmianki. Nie było też, a przynajmniej ja niczego takiego nie zauważyłem, żadnej informacji w głównych mediach katolickich.

Co ciekawe, media te milczały jak zaklęte nawet wówczas, gdy zagadnieniu temu poświęcono uwagę w publicznej telewizji i gdy o samej akcji informowały już niektóre media świeckie.

Moim zdaniem świadczy to o jednym – że brak niezależnych mediów katolickich może prowadzić do sytuacji, w której wierni pewnych informacji nie będą otrzymywać, że po prostu będą od nich odcięci, a może nawet będą je traktować jako wrogie Kościołowi, jeśli pojawią się w mediach świeckich. Być może hierarchowie będą się kierować w podobnych sytuacjach tym, że blokada takich informacji lepiej posłuży wiernym, że zapobiegnie szerzeniu się zamieszania i konfuzji. Ale czy na pewno? Czy słowa: „Prawda was wyzwoli” nie mają tu żadnego zastosowania?

Czemu ma służyć taka blokada informacyjna w przypadku akcji Polonia Semper Fidelis? Chyba zarówno komunikat na stronie episkopatu Polski (punkt 3), jak i relacja podana na stronie PCh24.pl dają jakąś odpowiedź.

wtorek, 13 marca 2018

Biały płaszcz głupca


„Czasy nam współczesne przypominają te, w których sumienie naszego Pana stało bezsilne przed Herodem. Stroją nas w płaszcz głupca. Wyśmiewają nas, jeśli głosimy Chrystusowe potępienie cudzołóstwa. Nazywają nas głupcami, jeśli prosimy o przywrócenie religii do szkolnictwa; głupcami, jeśli twierdzimy, że cała władza polityczna pochodzi od Boga; głupcami, jeśli obstajemy przy tym, że jedność świata jest niemożliwa bez uznania powszechnego prawa moralnego; głupcami, jeśli modlimy się, pościmy, jeśli narzucamy sobie dyscyplinę.

A oto odpowiedź: Musimy być głupcami, gdyż Chrystus był wyśmiewany jako głupiec. Epoka zmysłowości jest siłą rzeczy epoką prześladowań. Wiek braku rozsądku jest wiekiem szyderstwa. Nikczemna władza nie podporządkuje się osądowi prawdy.

(...)

Nie można głosić dobroci złemu światu i oczekiwać czegoś innego niż to, że cię ukrzyżują.
Nikt nie będzie tracił czasu na błahostki. Nikt nie wyciągnie miecza przeciwko słabeuszom. Instynkt zła jest nieomylny; zna swoich nieprzyjaciół. Szukajcie zatem znienawidzonego Chrystusa, któremu składa się piękny hołd sprzeciwu, ogromny komplement nienawiści. Gdyż jeśli świat nienawidzi, wówczas to coś jest nie z tego świata, a jeśli jest nie z tego świata, to jest boskie, a jeśli jest boskie, to jest drogą zbawienia.

(...) 

Czy ludzie potrząsają pięściami nad grobem Napoleona? Czy armie szturmują grób Mahometa i wpadają z tego powodu w szał? Czy siły wojskowe atakują grób Lenina? Ci ludzie są martwi. Ale ludzie szturmują cytadelę Chrystusa; wściekają się przeciwko Jego Oblubienicy; faktycznie zabijają członków Jego Ciała; usiłują zdusić młode serca, które szeptałby Jego imię w szkole. A zatem Chrystus musi być żywy w swoim Ciele, którym jest Kościół”.

Abp. Fulton J. Sheen, Characters of the Passion, Angelico Press, 2015.

poniedziałek, 12 marca 2018

Czy w końcu Polska stanie się wzorem ochrony praw człowieka?


I zakaże zabijania nienarodzonych? Wygląda na to, że projekt nowego prawa został odłożony ad calendas greacas. Kto wie, gdyby szybko uchwalono w Polsce ochronę życia człowieka od momentu poczęcia, może wpłynęłoby to pozytywnie na inne kraje, np. na Irlandię, w której ponownie ma się odbyć referendum w sprawie zabijania nienarodzonych?

Tymczasem może przypomnijmy wydarzenia sprzed roku. Tak relacjonował je amerykański dziennikarz katolicki Michael Voris wówczas:


sobota, 10 marca 2018

Coś dla ducha, intelektu i oka, czyli „Droga Krzyżowa” z arcybiskupem Fultonem J. Sheenem


Wyobraźmy sobie, że w okresie Wielkiego Postu, jeśli nie wszystkie, to przynajmniej część mediów albo ich większość nadawałyby stonowaną muzykę, że nie byłoby puszczanych komedii, że w centrach handlowych panowałaby cisza zamiast radosnego „umcyk, umcyk”, że ogólnie zapanowałby nastrój powagi i skupienia. Nie chodzi o pokazywanie smutnych twarzy. Zresztą przecież nie na pokaz mamy obchodzić post, jak sam Chrystus podkreśla. Ale gdyby jednak w tym czasie było trochę więcej skupienia, gdyby refleksja, także w prasie, Internecie, telewizji, nakierowana by była na myśl o Męce naszego Pana (notabene jestem ciekaw, ile z tzw. „konserwatywnych” czy „prawicowych” mediów w tym czasie przypomina o Drodze Krzyżowej, o wyrzeczeniach i jałmużnie lub choćby promuje dobrą literaturę duchową?), o ileż radośniejsza byłaby Niedziela Wielkanocna przy tej nagłej eksplozji nie tylko dzwonów, ale i muzyki, śpiewu i śmiechu! A jak przypomina Fulton J. Sheen, bez Wielkiego Piątku nie byłoby Niedzieli Wielkanocnej.


Ot, właśnie dzisiaj się dowiaduję, że opozycyjna partia (zamilczę jej nazwę, może przejdzie po prostu do historii) stwierdziła, że przywróci „normalność” – czyli handelek w niedzielę. Może w ogóle przywrócić „normalność” i po prostu wprowadzić siedem dni pracy, a katolicy niech świętują sobie całkowicie prywatnie?


Niestety, współczesny świat nastawiony jest na robienie mamony. Stąd jęki na wolną niedzielę. Stąd biadolenia na to, że gospodarka nam podupadnie, sklepy pobankrutują, ceny pójdą w górę i w ogóle nastąpi koniec świata. Tylko nikt jakoś nie pyta: „Po co nam ten dobrobyt? Co z niego wynika, jeśli wewnątrz jest pustka?” Takie wyciszenie na Wielki Post dobrze by służyło refleksji nad tym, co naprawdę istotne. Może też i „prawicowi” publicyści broniący handlu w niedzielę, przypomnieliby sobie, że są rzeczy istotniejsze?


Współczesny Polak, zaganiany, pracujący po godzinach, często nie ma czasu, by uczestniczyć w tradycyjnych nabożeństwach okresu Wielkiego Postu. Może jednak warto wygospodarować trochę czasu i przynajmniej prywatnie porozmyślać o Męce Chrystusa? Będę pewnie monotonny i jeszcze trochę mój blog zamieni się w stronę o twórczości Fultona J. Sheena, ale nic na to nie poradzę: jeśli lubię jakieś pisarstwo, to chcę przeczytać jak najwięcej książek tego autora. A w tym przypadku jest to pisarz znakomity i pisze przy tym o rzeczach ważnych, ważnych dla ducha i dla naszego zbawienia.


Moim zdaniem dlatego warto nabyć sobie na własność DrogęKrzyżową arcybiskupa Sheena. Książeczka niewielka, składająca się z cyklu krótkich refleksji, które pozwolą w ciągu może pół godziny, może najwyżej godziny przebyć samemu całą Drogę Krzyżową i zastanowić się nad sensem Odkupienia, Męki i krzyża Pana Jezusa.


Jak czytamy, są to „rozważania (...) wygłoszone 20 marca 1932 roku w programie radiowym Godzina Katolicka”. Mimo upływu dziesięcioleci te krótkie teksty z pewnością trafiają do wyobraźni i mentalności współczesnego człowieka. Pewnie byłyby nieco za długie na twittera, ale w sam raz sprawdziłyby się w Internecie, czy jako krótkie filmiki dostępne w sieci.


Sheen z właściwą sobie błyskotliwością umiejętnie łączy rozważania Drogi Krzyżowej z tekstem Ewangelii, pokazując powiązania i sensy, z których często nie zdajemy sobie sprawy, nie zauważamy przebiegając wzrokiem znane nam passusy z Pisma Świętego. Czasami wręcz chce się zawołać: „Ach, no przecież! Dlaczego tego wcześniej nie widziałem?”


Wiemy na przykład, że pod krzyżem stali Maryja, Maria Magdalena i Jan. Ale czy uświadamiamy sobie też symboliczny wymiar tych trzech postaci? Że to niewinność, pokuta i kapłaństwo? Albo taki fragment: „Trzy rzeczy współdziałały w naszym upadku: nieposłuszny mężczyzna – Adam, pyszna kobieta – Ewa oraz drzewo. Nasz Odkupiciel użył tych samych trzech rzeczy, by podźwignąć nas na nowo ku Boskiemu życiu: posłusznego człowieka – Chrystusa, pokorną nową Ewę – Maryję i drzewo, które jest drzewem Krzyża”.


Nie chodzi jednak w tych rozważaniach tylko o błyskotliwość, popis skojarzeń, genialną interpretację biblijnych sensów. Zarówno same rozważania, jak i następująca po nich modlitwa odnoszą każdą ze stacji Drogi Krzyżowej do nas samych, do naszego życia, do konkretnych sytuacji. Odprawianie więc Drogi Krzyżowej to również, oprócz refleksji nad cierpieniami samego Chrystusa, które przeszedł dla nas, rozmyślanie nad sobą samym, nad sensem własnego życia i postępowania. To namysł nad tym, co mogę w swoim życiu zmienić, by być lepszym, by dostąpić zbawienia, by inni mogli we mnie widzieć odbicie twarzy Chrystusa, jak na chuście św. Weroniki.


Tę książeczkę warto mieć przy sobie i w wolnej chwili odprawić we własnym zakresie Drogę Krzyżową. Można to zrobić tak jak w kościele: czytając po kolei te rozważania i oddając się modlitwie, albo w ciągu dnia w wolnych chwilach czytać po jednej „stacji”. Można też tę książeczkę dać w prezencie własnemu księdzu proboszczowi. Z pewnością się z niej ucieszy, może będzie dla niego inspiracją.


To niewielkie rozmiarami dziełko jest starannie wydane. Podobnie jak wspomniana już na tym blogu „Kalwaria i Msza Święta” tego samego autora i również opublikowana przez to samo Wydawnictwo Diecezjalne i Drukarnię w Sandomierzu. Każdemu rozdziałowi towarzyszą ilustracje – ryciny Martina Engelbrechta. Całość stanowi zatem piękne dziełko łączące w sobie wartości duchowe, intelektualne i estetyczne. Podziękowania należą się więc zarówno wydawnictwu, jak i tłumaczce Izabelli Parowicz, że nam udostępnili tę niewielką, ale jakże bogatą książeczkę po polsku.


Abp. Fulton J. Sheen, Droga Krzyżowa, tłum. Izabella Parowicz, Wydawnictwo Diecezjalne i Drukarnia w Sandomierzu, 2018.

piątek, 9 marca 2018

Kolejna lekcja z Ewangelii do odrobienia na Wielki Post i nie tylko


Polecałem już na Wielki Post na tym blogu lekturę Kalwarii i Mszy Świętej Fultona J. Sheena. Ale literatura tego amerykańskiego duchownego jest na tyle bogata, że w zasadzie tych książek można polecić na okres wielkopostny znacznie więcej. Na szczęście również i ten czytelnik, który nie zna języka angielskiego, ma coraz większy wybór przekładów tego popularnego w swoim czasie (i nie tylko) hierarchy amerykańskiego Kościoła katolickiego.


Jestem właśnie świeżo po lekturze Siedmiu słów Jezusa i Maryi. Już sam tytuł wskazuje na to, że autor – podobnie jak w wyżej wspomnianej książeczce – podejmuje temat Męki i śmierci naszego Pana na krzyżu. Tym razem siedem słów Chrystusa, które stały się motywem nie tylko rozważań duchowych, ale również inspiracją do dzieł literackich i muzycznych, arcybiskup Sheen zestawia z siedmioma słowami Maryi zapisanymi w Ewangeliach. Jest to koncept zaiste doskonały, bo uzmysławia zarówno udział Maryi w dziele Odkupienia, Jej głęboką więź z Synem, jak i pozwala z pewnością wielu czytelnikom spojrzeć na znane im z niedzielnych czytań słowa nowym okiem i odkryć sensy, których wcześniej nie dostrzegali.


Ale, co ciekawe, jest to nie tylko rozważanie Męki Pana Jezusa, znaczenia Jego słów w powiązaniu ze słowami Jego Matki, ale także książka o tym, jak żyć, by dostąpić zbawienia. Stąd z pewnością też i jej podtytuł: Lekcje z Kany i Kalwarii. Jest to więc w pewnym sensie poradnik. Ale nie poradnik „szczęśliwego” życia według ziemskich wzorów, żadna recepta na „ziemskie szczęście”, tylko wskazówki, jak osiągnąć świętość, a tym samym Zbawienie.


Jako wzór do naśladowania są podani tutaj Matka i Syn. Są to rzecz jasna wzory nie mające sobie równych. Bo przecież to Bóg, który przybrał ludzką naturę dzięki swojej Matce i Matka, która stała się Bożą Rodzicielką. Jak napisał autor w innej swojej książce: był to pierwszy przypadek, kiedy Matka była obrazem swojego Dziecka, a nie odwrotnie. Ta Matka stała się współodkupicielką, mając swój udział w Zbawieniu.


Już od samego początku Sheen zwraca uwagę na motyw cierpiącej kobiety i pokonanego mężczyzny istniejący w arcydziełach naszej europejskiej literatury: w Iliadzie i Odysei. Ten tajemniczy wątek zyskuje swoje dopełnienie i wyjaśnienie w Synu i Matce, w Synu, który na pozór został pokonany, by jednak odnieść zwycięstwo nad złem i przynieść ludziom Zbawienie i w Matce cierpiącej pod krzyżem, która potem zostaje Królową Niebios miażdżącą głowę węża.


Jeśli więc chcemy dobrego życia, życia, które nie zakończy się klęską, choć z pozoru takim może wydawać się dla świata, to właśnie z Nich powinniśmy czerpać swój wzór. Chcemy być wolni? To właśnie Maryja i Chrystus dają nam najlepszy przykład: „jeśli chcemy poznać najwyższy sens wolności, przypatrzmy się życiu naszego Pana i Maryi”. To Oni przecież chcieli pełnić wolę Ojca, gdyż „oddanie siebie Doskonałej Miłości oznacza oddanie się szczęściu, a zatem oznacza doskonałą wolność”.


Chcemy żyć pełnią życia? Któż da nam lepszy przykład, jak nie Maryja i Jej Syn? Jak pisze arcybiskup Sheen:

Najpopularniejszą filozofią w dzisiejszych czasach jest wyrażanie własnego „ja”: „Bądź sobą! Nie narzucaj sobie ograniczeń!”. Wszelka wzmianka o potrzebie panowania nad sobą uchodzi za masochistyczny relikt ciemnych wieków. A tak naprawdę jedyni ludzie na świecie, którzy rzeczywiście wyrażają w ten sposób własne „ja”, mieszkają w zakładach dla obłąkanych. Nie mają żadnych zahamowań, nie przestrzegają żadnych konwencji, żadnych norm. Są tak nieograniczeni jak diabły – czyli pogrążeni w absolutnym chaosie.

Tymczasem inny przykład życia dają nam Chrystus i Maryja, gdyż „wyrażanie siebie” w opisanym wyżej sensie „oznacza autodestrukcję. Własne »ja« można jednak wyrażać w sensie dążenia do pełni siebie. Nie osiągnie się tego bez wyrzeczeń. Niezdyscyplinowani zawsze są niepełni. Aby to zrozumieć”, trzeba wrócić na Kalwarię.

I stąd siedem słów Chrystusa i siedem słów Maryi, które stanowią ich kontrapunkt, dają nam wgląd nie tylko w tajemnicę zbawczej misji Chrystusa, ale także w sens życia i są wskazówką, jak wieść życie, by nie skończyło się ono klęską – nie tą pozorną klęską, jak „klęska” Chrystusa na krzyżu, ale kompletną katastrofą, która wiedzie do wiecznego potępienia.


Podobnie, jak poprzednią rekomendowaną przeze mnie książkę, warto Siedem słów Jezusa i Maryi przeczytać kilka razy, warto do tej książki wracać i nie bać się stawiania sobie trudnych lub niewygodnych pytań, do których jej lektura skłania. Mógłbym tutaj wypisać z tej niewielkiej, bo liczącej zaledwie nieco ponad 120 stron książki, wiele cytatów, błyskotliwych passusów, złotych myśli. Ale najlepiej po prostu sięgnąć po nią. Zapewniam, że pozwoli ona zgłębić i lepiej zrozumieć sens tak dobrze znanych nam słów z Ewangelii, jak i inaczej spojrzeć na własne życie. Spora też w tym zasługa tłumaczki, Anny Skucińskiej, której przekład pozwala nam cieszyć się tą znakomitą lekturą po polsku.


Abp. Fulton J. Sheen, Siedem słów Jezusa i Maryi. Lekcje z Kany i Kalwarii, tłum. Anna Skucińska, Kraków 2016.

czwartek, 8 marca 2018

Degradacja komunistycznych generałów


To bardzo dobra decyzja. Dziwne, że mogła być tu jakakolwiek opozycja. Prędzej spodziewałbym się jej po byłych komunistach. No cóż... widać, czemu kto służy.

Miejmy nadzieję, że wraz z nową ustawą szybko przyjdą czyny.

środa, 7 marca 2018

Niedzielna apokalipsa albo czy Zagajewski napisze elegię o zamkniętym centrum handlowym


Niedawno w mojej skrzynce znalazłem reklamy jednego z supermarketów. Wśród specjalnych ofert, rewelacyjnych produktów sprzedawanych za jeszcze bardziej rewelacyjne ceny, znalazła się rozpiska z wolnymi niedzielami w tym roku. Reklamówki wyrzuciłem, grafik zachowałem.

Parę dni później przeglądając papiery na stole, znalazłem tę rozpiskę. Popatrzyłem na nią przez chwilę i po chwili uświadomiłem sobie, że przecież od bardzo dawna żadnych zakupów w niedzielę nie robię. Ba! Popieram zakaz handlu w niedzielę. Wyrzuciłem ten papier do kosza.

Tymczasem wygląda na to, że dla niektórych nadciąga Armageddon. Lepiej – wzywają nawet, jak się dowiedziałem, do bojkotowania wolnej niedzieli i robienia w ten dzień zakupów. Do tego chóru przyłączyli się nawet niektórzy prawicowi publicyści. Pisałem już zresztą o tym, więc nie będę się powtarzał.

Osobiście nie wierzę w żadną apokalipsę dla polskiej gospodarki. Pan Bóg wiedział lepiej od człowieka, gdy dał mu przykazanie, by dzień święty święcić. Myślę nawet, choć nie jest to moją nadmierną troską, że ten zakaz może się przyczynić do rozwoju drobnych usług i sklepików. Aczkolwiek zachęcałbym takich handlarzy, by jednak dzień święty świętowali.
Chciałbym zwrócić uwagę natomiast na inny aspekt, który słusznie podnosił związek zawodowy „Solidarność”.

Otóż przypomniał mi się pewien tekst Adama Zagajewskiego. Był to jeden z głupszych tekstów, jaki ten poeta popełnił. Jeśli mnie pamięć nie myli, zamieszczony był w „Zeszytach Literackich” i stanowił fragment dziennika. Nasz subtelny wierszopis, który ilekroć go słyszę w radio mówi tak, jakby zaraz miał wyzionąć ducha (chyba przebija go w tym jedynie Ryszard Krynicki), ni mniej, ni więcej marudził tam o tym, że w wigilijny wieczór obcokrajowiec w Polsce nie może nic zjeść w restauracji ani się napić kawy w kawiarni. Wszystko pozamykane.

Chodził więc ten Zagajewski po Krakowie i zachowywał się jak kosmita, choć był we własnej ojczyźnie. Jeśli mnie pamięć nie myli, znalazł chyba jakąś budkę z kebabem i to wszystko. Ten czuły poeta użalał się nad obcokrajowcami, którzy mogli się raczyć tylko tym kebabem i nie mieli się dokąd udać. Może powinni byli spróbować polskiej gościnności i po prostu sprawdzić, czy znajdą wolne miejsce przy stole u pierwszej lepszej rodziny? To dopiero byłby temat!

Jakoś nie przyszło do głowy temu estecie i erudycie, miłośnikowi dobrej muzyki i wyrafinowanego malarstwa, że aby Kowalski lub Kowalska mogli obsłużyć jakiegoś Hansa, Jacka czy innego Jose w tym wyjątkowym dniu, w niejednym domu byłoby przynajmniej jedno, a może kilka pustych miejsc przy wigilijnym stole. Czyjś ojciec nie mógłby spędzić Wigilii z dziećmi, czyjaś matka nie mogłaby podzielić się opłatkiem ze swoimi pociechami, czyjś syn nie mógłby odwiedzić (może po raz ostatni) swoich starych już rodziców, czyjaś córka nie mogłaby pomóc mamie w przygotowaniu wigilijnej wieczerzy. A wszystko to po to, aby jakiś Hans, Jack czy inny Jose mogli zjeść sobie tego swego kebaba czy cokolwiek oni tam sobie wymyślą. Taka to czułość, taka to estetyka.

wtorek, 6 marca 2018

„Nadberezyńcy” i Luter – dwie rekomendacje


W Wielki Post nie śledzę tego, co się dzieje w radio, jeśli już, to przypadkowo, ani za bardzo nie przeglądam Internetu, zatem dopiero teraz się dowiedziałem, że od lutego nadawana jest w Polskim Radio w odcinkach powieść „Nadberezyńcy” Floriana Czarnyszewicza. Czyta Adam Ferency, a więc aktor, który gwarantuje dobre wykonanie.


Moim zdaniem to wielkie święto. Florian Czarnyszewicz wreszcie doczekał się (szkoda że pośmiertnie) oficjalnego uznania swojego znakomitego dzieła i udostępnienia go szerszej publiczności. Miejmy nadzieję, że na tym się nie skończy. Dużym zaskoczeniem swego czasu było dla mnie, że ten sam program zaczął nadawać „Drogę donikąd” Józefa Mackiewicza, autora, który przez długi czas funkcjonował (i chyba do dziś trochę tak jest) jako autor ekskluzywny, bo wydawany zagranicą i cholernie drogi. To był jakiś przełom. Obecne wydarzenie uważam za kolejne, które jest jakimś zwrotem.


Szkoda jednak, że tak pasjonująca powieść, która powinna się stać lekturą obowiązkową każdego Polaka, który chce zrozumieć, czym jest polskość i Polska, czym naprawdę są Kresy, musiała tyle czasu czekać. Jak już pisałem przy okazji wzmianki o bloku tekstów w „Arcanach”, zdaje się to pokazywać całkowitą niewydolność instytucji opłacanych z budżetu państwa, które powinny dbać o polską kulturę, a więc także wydobywać i ocalać skarby tej kultury tworzone na emigracji.


O tym, że tzw. „transformacja ustrojowa” nie była do końca prawdziwym odzyskaniem wolności, świadczą według mnie takie właśnie – pozytywne skądinąd – wydarzenia. Bo jak to zrozumieć? Chyba każdy, kto czytał drugoobiegowe wydawnictwa, miał głód literatury emigracyjnej, zwłaszcza, jeśli do niej nie dotarł w tym podziemnym obiegu. Jak to się stało, że nie ruszyła wówczas jednym lub drugim wydawnictwie seria literatury emigracyjnej? Niechby nawet była drukowana na papierze gazetowym! Jak to się stało, że potrzeba było niemal ćwierć wieku, by pewne książki przebiły się do świadomości czytelniczej choćby wąskiego grona koneserów, nie mówiąc już o szerokiej publiczności?


Pamiętam, jak całkiem jeszcze niedawno spotykałem osoby czytające, interesujące się literaturą, także po polonistyce, które nie wiedziały, kim jest np. Andrzej Bobkowski. O Czarnyszewiczu nawet nie ma co mówić. Bobkowskiego chociaż wydawano i to już od dłuższego czasu. Dzieła Czarnyszewicza czekały na to, by w końcu temat podjęły dwa wydawnictwa prywatne: Arcana i LTW.


Gdyby Czarnyszewicz pojawił się wówczas, w latach dziewięćdziesiątych, kto wie? – może inaczej wyglądałoby to wszystko? Może jakiś reżyser, zamiast myśleć o nowej wersji „Czterech pancernych” albo „Kapitana Klossa”, pomyślałby już wówczas o adaptacji tej arcypolskiej prozy (i nie mam tu na myśli jakichś nacjonalistycznych ciągot!).


Książki można posłuchać tutaj. Zachęcam każdego, kto jeszcze nie miał jej ręce. Może posłucha i kupi.


Notabene ciekawe, czy doczekamy się w Polskim Radio, że będzie nadawana w odcinkach proza Michała Kryspina Pawlikowskiego albo ks. Waleriana Meysztowicza?


Druga moja rekomendacja, to filmik wideo, w którym Coryllus poleca najnowszy dokument Grzegorza Brauna. Warto obejrzeć i posłuchać, bo tu jest również mowa o tym, dlaczego dzieje się tak, jak dzieje, również z Czarnyszewiczem, że o pewnych ważnych dziełach szersza publiczność nic nie wie. Coryllus dokłada tutaj również garść informacji historycznych. Polecam.


poniedziałek, 5 marca 2018

„Cienka czerwona linia”, czyli kochana osoba może zranić bardziej niż eksplodujący granat


Ponieważ nie jestem jakimś zapalonym kinomanem, niektóre wartościowe filmy mnie mijają. Czasami trwa to latami, aż w którymś momencie przychodzi ta właściwa chwila. Tak było z „Cienką czerwoną linią” Terrence’a Malicka. Film ten już od dawna chciałem obejrzeć, w zasadzie odkąd zobaczyłem gdzieś po raz pierwszy fragmenty tego filmu. I jakoś tak trwało to do tej pory.

Film mnie ujął do głębi, choć wcześniej po obejrzeniu „Drzewa życia” zastanawiałem się, czy reżyser przypadkiem nie uprawia jakiejś artystycznej hochsztaplerki, serwując nam piękne obrazy z sugestywną muzyką i snutymi w tle nie do końca spójnymi rozważaniami bohatera/bohaterów. Zastanawiałem się więc jednym słowem – czy nie jest to tylko pusta wydmuszka, nad którą mają cmokać z zachwytem krytycy, niewiele z niej tak naprawdę rozumiejąc i właśnie dlatego cmokając tym bardziej. Trochę zresztą przywodziło mi to na myśl „Zwierciadło” Tarkowskiego, głównie przez swoją roztrzaskaną kompozycję, jakby były to myśli przebiegające chaotycznie przez mózg umierającego.

W „Cienkiej czerwonej linii” kompozycja jest jeszcze w miarę spójna i na pozór jest to typowy film wojenny pokazujący okrucieństwo wojny, ale to tylko chyba pozór. Nawet te kontrasty pomiędzy jatką wojenną a pięknem przyrody (kapitalnie sfilmowanej) to nie jest nic nowego, choć nie wiem, czy wcześniej w kinie było to tak przejmująco pokazane. Tak jak scena z tubylcem mijającym żołnierzy, jakby był częścią tej otaczającej ich przyrody, obojętnym jak ona i jak ona nie partycypującym w toczącym się dramacie, co najwyżej stając się jego częścią przypadkowo, jak to pisklę z roztrzaskanego pociskiem gniazda w jednej ze scen.

Wojna zresztą wydaje się tu być jakimś zadaniem do wykonania, robotą, niemal jak każda inna, choć wymagającą dużo odwagi lub braku wyobraźni i w której strach, rozedrgane emocje, lęk przed śmiercią odgrywają niebagatelną rolę, taką jakiej z pewnością nie ogrywają w żadnym innym zawodzie. W końcu, jeśli pominąć preludium z ziemskim rajem, film otwiera sekwencja ze statkiem wiozącym żołnierzy do wykonania swojej roboty i statkiem zabierającym ich z powrotem.

Jest ta jatka, owszem, ale chyba ważniejsze są dramaty rozgrywające się w życiu poszczególnych bohaterów lub toczące się w ich głowach. To pytania o sens życia, o Boga, o miłość, o relacje łączące z innymi ludźmi, o to, czy wszystko kończy się tutaj, czy może to tylko takie preludium do czegoś wspanialszego (tak jak preludium do tej rzezi był ten chwilowy i ulotny ziemski raj z początku filmu). Tak głównie odbieram ten film i nie chce mi się sprawdzać, co tam powypisywali krytycy w międzyczasie, w ciągu tych lat, kiedy film jest dostępny do oglądania.

A faktem, że nie jest to typowy film wojenny, zdaje się być dla mnie to, że najbardziej w „Cienkiej czerwonej linii”, oprócz śmierci szeregowego Witta, wstrząsnęły mną tak naprawdę nie sekwencje wojenne, nie fruwające kawałki ludzkiego mięsa czy realistycznie pokazane trupy, ale scena, w której Jack Bell otrzymuje list od swojej żony. Osobisty dramat tego dzielnego żołnierza był bardziej poruszający niż całe to wojenne piekło. Rana zadana, cios wymierzony nie przez wroga, po którym można się spodziewać wszystkiego, ale przez własną żonę, istotę, którą ten żołnierz kocha, za którą tęskni, o której nieustannie myśli. Rana tym dotkliwsza, że niewidoczna, ropiejąca i zatruwająca organizm być może przez lata. To, że takie okrucieństwo potrafi wstrząsnąć widzem bardziej niż piekło wojny, wydaje mi się świadczyć o mistrzostwie Malicka.