sobota, 31 grudnia 2016
czwartek, 29 grudnia 2016
Jarosław Kaczyński Herodem roku 2016
Daleki jestem od dzikiej satysfakcji z wszelkich potknięć,
błędów czy chybionych decyzji prezesa Prawa i Sprawiedliwości. Jestem odporny
na falę nienawiści, jaką się go nieustannie zalewa. Mam w sobie wystarczającą
dozę antidotum, by nie ulec temu jadowi, jaki się sączy na polityka, który moim
zdaniem przejdzie do historii jako jedna z najwybitniejszych postaci polskich
przełomu XX i XXI wieku.
To wszystko jednak nie przeszkadza mi dostrzegać rzeczy, z
którymi w polityce tego tragicznie doświadczonego męża stanu się nie zgadzam. W
przeszłości np. nie zgadzałem się z jego wypowiedzią, że nie należy eksponować
agenturalnej przeszłości byłego lidera „Solidarności”. Dzisiaj nie zgadzam się
i nie podzielam podejścia Jarosława Kaczyńskiego do problemu aborcji.
Choć bez trudu mógłbym wymienić – także w jego obozie –
polityków, którzy w pierwszym rzędzie i jak najbardziej zasłużenie powinni się
znaleźć na liście do tego haniebnego wyróżnienia (Ewa Kopacz byłaby tu na
czołowej pozycji), to z przykrością muszę stwierdzić, że „uhonorowanie” Herodem Roku 2016 Prezesowi się należy, tak samo jak całemu PiS-owi. Zresztą tytuł ten
przyznany Jarosławowi Kaczyńskiemu można potraktować jako symbolicznie
przysługujący PiS-owi, z wyjątkiem tych posłów, którzy do samego końca bronili
projektu ustawy chroniącej życie nienarodzonych.
PiS stracił szansę, by uczcić 1050 rocznicę chrztu Polski
ustawą broniącą najsłabszych i najbardziej zagrożonych przemocą. Ale nie
chodzi tylko o symbole. Ktoś, kto bardziej boi się ludzi niż Pana Boga, już
przegrał. Choćby nawet wygrał w wymiarze doczesnym. Ale nawet w wymiarze
doczesnym partia „dobrej zmiany” przegrała, bo uległa pozornej sile
rozwrzeszczanych i wulgarnych feminazistek.
Zaufanie Panu Bogu, to coś, z czym zmagamy się w życiu
osobistym. Ale to również coś, z czym mamy do czynienia w szerszej skali – w
życiu wspólnoty. Kto ma wątpliwości, niech sięgnie do Biblii, niech poczyta
choćby I i II Księgę Kronik czy I i II Księgę Królewską. Polska mogła wybić się
nie tylko na prawdziwą niepodległość w dziedzinie doczesnej, ale mogła tę
niepodległość osiągnąć w sferze duchowej – ufając Panu Bogu i wprowadzając w
życie ustawę, która byłaby zgodna z Jego wolą, a nie z wolą władcy ciemności,
choćby nawet podporządkowywały się jej wszystkie narody na kuli ziemskiej.
sobota, 24 grudnia 2016
środa, 21 grudnia 2016
poniedziałek, 19 grudnia 2016
sobota, 17 grudnia 2016
Kodziarze jak… Palestyńczycy
Najpierw mistrzowie teatru ulicznego z Palestyny:
A teraz ich nędzni imitatorzy z Polski:
Ewidentnie posłom opozycji zależy na tym, by znaleźć się za kratkami
Posłowie opozycji chyba chwytają się już naprawdę
wszystkiego, by jednak doprowadzić do choć namiastki stanu wojennego, kiedy
ktoś im wlepi w tyłek policyjną pałką i będą mogli wreszcie pokazywać czerwone
pręgi na... no mniejsza z tym, gdzie... telewizjom całego świata. Może nawet
uda się, że któremuś wybiją ząb i będzie mógł zawołać: „Wybili, wybili,
panie!!!! O!”
Wojna ubecji, resortowych dzieci, obcych wywiadów, opłacanych zdrajców i
użytecznych idiotów z Polską trwa.
piątek, 16 grudnia 2016
środa, 14 grudnia 2016
wtorek, 13 grudnia 2016
poniedziałek, 12 grudnia 2016
sobota, 10 grudnia 2016
czwartek, 8 grudnia 2016
środa, 7 grudnia 2016
Michael Voris we Wrocławiu
Warto było we wtorkowy wieczór wybrać się na wrocławskie
spotkanie z Michaelem Vorisem, które zorganizowały Klub Polonia Christiana i
Civitas Christiana. Amerykański dziennikarz i apologeta katolicki, twórca
filmów, strony internetowej „Church Militant”, na której można zobaczyć m.in.
program „Vortex” („Wir”) oraz przeczytać artykuły i wiadomości dotyczące
Kościoła i polityki, mówił o roli mediów katolickich w życiu publicznym.
Dość
przyzwoitą relację z tego spotkania można przeczytać na stronie wrocławskiego
„Gościa Niedzielnego”.
Jutro (8 XII) ostatnie spotkanie – w Warszawie. Szczegóły można znaleźć tutaj.
wtorek, 6 grudnia 2016
Z cyklu: Myszkując po Internecie
Michael Voris mówi, jak jest. Amerykański apologeta katolicki w Polsce w tym tygodniu!
(Polskie napisy)poniedziałek, 5 grudnia 2016
niedziela, 4 grudnia 2016
sobota, 3 grudnia 2016
piątek, 2 grudnia 2016
czwartek, 1 grudnia 2016
Cinque Terre X
Jeszcze kilka ostatnich fotek z Cinque Terre. To bez
wątpienia jeden z piękniejszych rejonów Włoch, położony w Ligurii, znajdujący
się na liście światowego dziedzictwa kulturalnego i przyrodniczego UNESCO.
Podejrzewam, że w lecie muszą to miejsce oblegać tłumy
turystów. Jesienią, przy pięknej, słonecznej pogodzie, też było ich sporo, ale
nie dawało się to tak we znaki. Dla mnie przynajmniej pogoda była idealna, gdyż
nie było lejącego się z nieba żaru.
Pięć miasteczek, malowniczo położonych na brzegu morza, to:
Monterosso, Vernazza, Corniglia, Manarola i Riomaggiore. Obecnie można do nich
się dostać drogą lądową – pociągiem, a nawet na piechotę. Jednak chyba
najlepszym pomysłem jest popłynąć tam stateczkiem, a wrócić koleją. A może
precyzyjniej – stateczkami, wysiadając w każdym z tych miasteczek na zwiedzanie
i zabierając się następnym rejsem do kolejnej miejscowości. Chyba dopiero
właśnie z morza można docenić ich malowniczość, kiedy z łodzi widać pnące się
po zboczach w górę kolorowe domy. Każda z nich ma nieco inny charakter, w
każdej warto pospacerować wąskimi uliczkami, usiąść w restauracji, by zjeść
danie z owoców morza (jeśli ktoś takie atrakcje lubi), lub zatrzymać się w
kawiarni na dobrą włoską kawę.
To zestawienie gór i morza nieco przypominało mi moje
podróże i zachwyty zachodnimi rejonami Irlandii. A trochę krótkie wakacje w tym
roku na Krecie.
Nie wspominałem na tym blogu jeszcze o fruczaku? Hm... Trzeba będzie to naprawić, ale to może innym razem. I najlepiej wówczas, kiedy uda mi się zrobić jego wyraźne zdjęcie, a jest to bardzo trudne. Ale z tym trzeba będzie poczekać do lata.
środa, 30 listopada 2016
Z cyklu: Myszkując po Internecie
Głos z piekła rodem, czyli kto tak naprawdę stoi za aborcją i tzw. „kontrolą urodzin”?
Michael Voris w kolejnym kontrowersyjnym i bezkompromisowym
klipie z polskimi napisami na portalu „Polonia Christiana”.
poniedziałek, 28 listopada 2016
niedziela, 27 listopada 2016
sobota, 26 listopada 2016
piątek, 25 listopada 2016
czwartek, 24 listopada 2016
„Egzorcysta” i islam
Mam wrażenie, że mimo rozwoju technologii, środków masowego
przekazu, szybkości obiegu informacji dookoła globu, na temat wielu zjawisk
istnieje w świadomości przeciętnego człowieka więcej mitów, półprawd i zwykłych
zmyśleń niż sprawdzonych informacji.
Jednym z takich zjawisk wydaje mi się być islam. Mimo
zagrożenia, jakie ta religia (albo „herezja” – jak mahometanizm traktowali
ojcowie Kościoła i np. z XX-wiecznych myślicieli Hilaire Belloc), ogólny stan
wiedzy na jej temat jest dość niski.
Pamiętam ożywioną dyskusję, jakiej byłem świadkiem, pomiędzy
pewnym zacnym duchownym a jego parafianinem na temat islamu i Koranu. Obaj
interlokutorzy wyrażali sprzeczne poglądy: jeden twierdził, że islam to religia
pokoju, a drugi, że wprost przeciwnie; jeden twierdził, że potwierdzenie na
pokojowość islamu można znaleźć w Koranie i że terroryści postępują niezgodnie
z jego nauką, drugi obstawał zaś przy tym, że właśnie to terroryści są wiernymi
uczniami nauk Koranu, a przytoczyć można na to odpowiednie wersety tej świętej
księgi mahometan. Nie wypowiadałem się o Koranie, bo moja wiedza była wówczas
na ten temat zerowa. Wyraziłem jedynie wątpliwość co do pokojowości samej
religii. Jednak najlepsza była konkluzja całej tej dyskusji: najpierw jeden z
rozmówców, a potem tak samo drugi, przyznał, że... Koranu nigdy nie czytał i w
ogóle go nie zna. Na czym więc opierała się cała dyskusja? No właśnie...
Ten przykład zdaje się świadczyć o tym, że potrzebna jest
podstawowa chociaż edukacja na temat islamu. Sam osobiście zachęcałbym do
lektury Koranu, by u źródła poznać, co ta księga faktycznie nam mówi. Choć
trzeba się zastrzec, że nie jest to lektura łatwa i jeśli ktoś sądzi, że
wyznaczy sobie np. rok na przeczytanie świętej księgi mahometan od deski do
deski, może się srodze zawieść – bardziej niż w przypadku Biblii, która
przecież też wymaga odpowiedniego wprowadzenia i przygotowania do lektury.
Pierwsze wrażenie może być takie, że jest to po prostu bełkot, w którym
czytelnik rozpozna fragmenty kojarzące się z Biblią, zarówno ze Starym, jak i
Nowym Testamentem, ale w którym brak jakiegoś ładu i składu. Osobiście
zachęcałbym do lektury Koranu od... końca, gdzie znajdują się najkrótsze sury,
a więc również najłatwiejsze do ogarnięcia i przeczytania (co nie znaczy, że
nie wymagają one komentarza i przypisów).
Kto zaś nie ma czasu, powinien sięgnąć po jakieś dobre
źródło, przewodnik lub naukową rozprawę, podpartą również cytatami. Potrzebna
jest wiedza, inaczej łatwo dać się uśpić, a przebudzenie może być bardzo
bolesne – wówczas na reakcję może być już za późno.
Na to zapotrzebowanie odpowiada ostatni numer „Egzorcysty” –
znakomitego miesięcznika, który miałem zamiar zarekomendować na tej stronie już
jakiś czas temu. Jego zaletą jest m.in. staranna szata graficzna i bloki
tematyczne poświęcone np. różnym zagrożeniom duchowym. Katolików letnich,
którzy sądzą, że jest to rodzaj katolickiej „Wróżki” zachęcam, by raczej sami
sięgnęli po pismo albo po prostu... puknęli się w czoło i zastanowili, co
wiedzą o swojej wierze.
Otóż, listopadowy „Egzorcysta” daje swoim czytelnikom blok
artykułów na temat islamu. Powiem wprost – czytelnik, który wie niewiele albo
zgoła nic na temat islamu, pewnie będzie miał z początku jeszcze większy mętlik
po tej lekturze, choć też całkiem sporo się dowie. Ale to dobrze, bo może
zachęci to go do dalszych poszukiwań i weryfikacji pewnych opinii wyrażanych w
tym miesięczniku.
Całość zaczyna się z pozoru niewinnie, a nawet bardzo dla
islamu przychylnie, bo pokazując religię Mahometa od tej pozytywnej strony –
przyjaznej przybyszowi, gościnnej, hołubiącej rodzinę, troszczącej się o dobre
i bezstresowe wychowanie dzieci, z szacunkiem odnoszącej się do
chrześcijaństwa, a nawet szukającej u katolickich zakonnic porady i wsparcia w
trudnych i konfliktowych sytuacjach. Taki jest artykuł s. Anny Siudmak pt.
„Życie wśród wyznawców islamu”. Jednak konkluzja tego artykułu i jeden z jego
wcześniejszych fragmentów mrozi krew w żyłach.
Kolejny krótki tekst, to wyznanie Abdura Raufa, który
opowiada o jego nawróceniu z islamu na chrześcijaństwo. Jak twierdzi:
Wyrosłem w społeczeństwie, które traktuje Boga jako istotę
odległą, przebywającą gdzieś w niebie. (...) Ten Bóg akceptuje modlitwę tylko w
jednym języku – arabskim.
Dręczony przez pytania, nie miał innego wyjścia jak
„milczenie albo przyjęcie islamu”. Jego przyszła żona, a potem zakonnicy
naprowadzili go na właściwą ścieżkę, a jeden z zakonników zalecił mu lekturę
Biblii. Nastąpiła przemiana, o której tak pisze m.in.:
Wtedy dopiero spotkałem i odkryłem prawdziwego Boga – tego,
który jest blisko, słucha mnie i rozmawia ze mną, obojętnie w jakim języku
mówię, kocha mnie takiego, jakim jestem, poświęca swoje życie, by mnie uratować
od śmierci.
„Gwoździem” całego numeru jest obszerny wywiad z prof. Remim
Braguem – filozofem i autorem książek, które ukazały się również w polskich
tłumaczeniach. Wywiady z profesorem można było już przeczytać na łamach
polskiej prasy (m.in. w „Gościu Niedzielnym”). Ten należy chyba do
najobszerniejszych. Tytuł nieco prowokacyjny: „Co zawdzięczamy Mahometowi?”
Francuski profesor zwraca uwagę na pewną zasadniczą rzecz:
Europejczycy (...) stosują wobec islamu kategorie
pochodzenia chrześcijańskiego. Dla nich religia musi mieć Boga, zakładać życie
po śmierci, mieć duchownych oddających cześć Stwórcy, modlitwy, sakramenty,
ewentualnie posty i pielgrzymki.
W przypadku islamu mamy problem, by zrozumieć, że chodzi w
nim przede wszystkim o prawo. W średniowieczu, aby określić islam, stosowano
łacińskie określenie lex Mauroroum (prawo Maurów), a także hebrajskie to-rat
ha-Ismaelim (prawo synów Izmaela). Było w tym więcej racji, niż myślano.
Islam jest przede wszystkim systemem praw, boskich nakazów, które oceniają
niemal każde działanie, jakie obecne jest w ludzkim życiu: obowiązkowe,
zalecane, obojętne, odradzane, zakazane. Od tego prawa zależą akty kultu
(modlitwa, ramadan, pielgrzymka). Jeśli zatem muzułmanin znajdzie lub będzie
wierzył, że znalazł w prawie islamskim zapis, jak usprawiedliwić – bądź w jaki
sposób uczynić szlachetnym albo obowiązkowym – zabicie „niewiernych”, to to mu
wystarczy. Poza tym uczyni to, co nakazuje mu prawo islamu.
Warto zapoznać się z tą rozmową, bo z pewnością pomoże ona
wyjaśnić pewne nieporozumienia, gdyż jak mówi profesor: „konieczne jest, aby po
obu stronach rozumieć słowa w tym samym sensie”. A okazuje się, że często
mylnie uważamy, że jest możliwe porozumienie, nie zdając sobie sprawy z tego,
że te same słowa mają inne znaczenie dla nas niż dla uczniów Mahometa.
Inny ważny i intrygujący tekst w tym numerze
„Egzorcysty” to artykuł abp. Fultona J. Sheena „Maryja i muzułmanie”, w którym
autor dowodzi, że nawrócenie mahometan przyjdzie przez Maryję.
Godny polecenia jest także „Osobowy Bóg i panteizm” ks.
prof. Krzysztofa Kościelniaka. Bardzo często na Zachodzie mamy tendencję postrzegania
islamu jako monolitu (nawet jeśli wielu słyszało o szyitach i sunnitach), nie
zdając sobie sprawy z pewnych zasadniczych różnic między różnymi odłamami tej
religii. A już sam tytuł sugeruje pewne tropy, które kłócą nam się z obrazem
mahometanizmu. Ten erudycyjny tekst dostarcza sporą dawkę wiedzy i może być
zachętą do dalszych poszukiwań.
Fascynujący (i jak najbardziej na miejscu akurat w tym
czasopiśmie) jest artykuł tego samego autora „Złe duchy według Koranu”.
Podobnie, jak rozmowa z Remim Braguem zwraca uwagę na
nieporozumienia związane z naszym postrzeganiem islamu, tekst ks. Krystiana
Kałuży pokazuje, jaki „nieprzekraczalny dystans” dzieli od siebie obie religie
i jak obca jest muzułmanom katolicka nauka o Zbawieniu.
Wymienione przez ze mnie teksty zasługują na zgłębienie, ale
to nie znaczy, że w listopadowym numerze „Egzorcysty” to jedyna lektura godna
uwagi. Naprawdę warto pospieszyć się i nabyć swój egzemplarz. To spora dawka
wiedzy, a także lektura ubogacająca ducha i uświadamiająca piękno naszej
religii
środa, 23 listopada 2016
wtorek, 22 listopada 2016
poniedziałek, 21 listopada 2016
Uśmiech dla Francji
Pisałem na tym blogu już chyba ze dwa, a może trzy razy, że
uznanie aborcji z powodów eugenicznych jest równoznaczne ze stwierdzeniem, że
na przykład ludzie z zespołem Downa nie mają prawa żyć, że oni na to życie nie zasługują, że są istotami gorszego gatunku. Wszelkie udogodnienia dla
niepełnosprawnych w społeczeństwie, które takie prawa wprowadza, to po
prostu czysta hipokryzja.
Dzisiejsze wstrząsające wiadomości z Francji o zakazie
reklamy z uśmiechniętymi dziećmi z zespołem Downa to przykład zarówno tej
skandalicznej mentalności, która uznaje ludzi z wadami genetycznymi za
podludzi, jak i tragicznym w skutkach przejawem poprawności politycznej, która
blokuje wypowiedzi mogące kogoś „urazić” (w tym przypadku matki, które zdecydowały
się zamordować własne dziecko).
Kto tym barbarzyńcom przyniesie światło?
Tymczasem wysyłajmy im i powielajmy filmy i zdjęcia z
uśmiechniętymi dziećmi, które wcale nie są istotami gorszego gatunku, choć może
nie mają tych możliwości, jakimi zostali obdarzeni inni.
niedziela, 20 listopada 2016
sobota, 19 listopada 2016
Z cyklu: Myszkując po Internecie
Kolejny „Wir” M. Vorisa po polsku na portalu „Polonia Christiana”
Czy katolicy są chrześcijanami? A może to protestanci
manipulują i wykluczają katolików?
piątek, 18 listopada 2016
Corner Shop: „The Old Curiosity Shop” albo lektury dzieciństwa
Każdy pewnie ma swoją ulubioną powieść, a może swoje
ulubione powieści i opowiadania z dzieciństwa – literaturę, która kształtowała
jego wrażliwość, rozbudzała wyobraźnię, przenosiła w świat przygody i
bohaterów, z którymi chciałoby się zaprzyjaźnić albo z którymi się przyjaźniło,
jak z najprawdziwszymi przyjaciółmi z realnego świata.
Dla mnie taką powieścią, która na zawsze pozostała we mnie,
jest „Robinson Crusoe” Daniela Defoe. Przeczytałem ją dość wcześnie, bo gdzieś
w drugiej lub trzeciej (najpóźniej) klasie szkoły podstawowej. Pamiętam to tak
dokładnie, gdyż po trzeciej klasie zmieniłem szkołę i wiem, że już wówczas
miałem tę powieść za sobą – a właściwie w sobie.
Są jednak też i takie książki, które przeczytało się już
dużo później i żałuje się, że nie były lekturami w dzieciństwie. Dla mnie do
tych książek należy „The Old Curiosity Shop” Charlesa Dickensa ze swoją galerią
barwnych postaci, tajemnicami, przygodą, humorem, który wcale się nie zestarzał
i fragmentami, które zdają się być dość... nowoczesne, choć przecież nie brak w
tej powieści i sentymentalizmów z epoki wiktoriańskiej, jakie u współczesnego
czytelnika raczej wzbudzą co najmniej uśmiech, jeśli nie kpinki, zamiast
wzruszenia. Z niektórych wątków pokpiwano sobie nawet nie tak długo po wydaniu
tej powieści, o czym przypomina Peter Preston, autor wstępu (który zresztą
najlepiej przeczytać po skończeniu lektury, by nie psuć sobie jej przyjemności
– zadziwiające, że sam wydawca zamieścił takie ostrzeżenie, zamiast zrobić z
wstępu po prostu posłowie) przytaczając wypowiedzi takich tuzów literatury
anglojęzycznej, jak Chesterton czy Wilde. Myślę, że jako dziecko, a więc
czytelnik naiwny, wzruszałbym się tymi sentymentalizmami, a nie traktowałbym je
z pobłażliwą wyższością kogoś, kto coś tam trochę wie o literaturze.
Dla mnie zaletą tej powieści, oprócz wartkiej akcji, jest
wspomniana już wcześniej galeria barwnych postaci, z których większość
namalowana jest tak plastycznie, że wręcz narzucają się wyobraźni jakbyśmy
stali przed doskonałym XIX-wiecznym malowidłem. Nawet najdrobniejsza postać,
najbardziej marginalna, jest tu przedstawiona tak, że wciąż powraca żywo w
pamięci, nawet dłuższy czas po skończeniu lektury.
Zresztą dotyczy to nie tylko bohaterów tej znakomitej, nawet
jeśli mającej swoje skazy, powieści. W równym stopniu – miejsc, a także
zwierząt, z których wyróżnia się pewien sympatyczny konik, odmalowany z taką
dozą humoru, że nie sposób nie nabrać do niego sympatii, zwłaszcza, jeśli
samemu trochę jeździ się konno i wie, jaki „charakterek” potrafią mieć niektóre
z tych czworonogów.
Z tej galerii postaci, oczywiście na pierwszy plan wybija
się diaboliczny Quilp, jeden z tych szwarccharakterów, które na zawsze
pozostaną w historii literatury. Ale też i jego przeciwieństwo – uczciwy do
szpiku kości, szczery i uczynny Kit czy dobrotliwi państwo Garland. Rzecz jasna
bohaterska mała Nell odgrywa tu niebagatelnie ważną rolę, tak jak jej przygody
z opiekującym się nią – czy raczej będącym bardziej pod jej opieką – dziadkiem.
A rodzeństwo Brassów? Kanalia Sampson wraz z jego „piękną” maskulinistyczną
siostrzyczką Sally? To para, która może być modelem dla wszelkich literackich i
filmowych szumowin. Tę listę można by ciągnąć i ciągnąć...
Dla koneserów dobrej literatury zaletą tej powieści jest
także jej wielowarstwowość, przejawiająca się choćby w nawiązaniach literackich
zarówno do arcydzieł literatury światowej (jak Biblia czy Szekspir), do
literatury religijnej („Pilgrim’s Progress”) czy wreszcie do popularnych
piosenek i wierszy. Nie brak tu także całego sztafażu romantycznego – wiekowych
ruin, mrocznych legend, grobów, szaleństwa, rodzinnych tajemnic, wielkiej
romantycznej miłości, a nawet wiejskiego nauczyciela uczącego dziatki w położonej
wśród lasów osadzie...
Czytanie Dickensa, lektura „The Old Curiosity Shop” to jak
powrót do dzieciństwa, do tych wspaniałych powieści, historii, przygód, które
kształtowały naszą wyobraźnię.
Dickensa warto czytać, warto do niego wracać. W jego prozie
jest duch przygody, ale jest też w ogóle duch, który czyni ją wciąż żywą, wciąż
pasjonującą, wciąż zarówno wzruszającą, jak i budzącą śmiech. I jak każdą dobrą
książkę – odkłada się ją z żalem, że to już i że nie ma ciągu dalszego...
Charles
Dickens, The Old Curiosity Shop, Wordsworth Classics, Ware 1995.
czwartek, 17 listopada 2016
Subskrybuj:
Posty (Atom)