czwartek, 30 czerwca 2016
środa, 29 czerwca 2016
Buczenie słuszne i niesłuszne
Gwizdy i buczenie w trakcie różnych uroczystości
rocznicowych, czy to na cmentarzach, czy ogólnie w miejscach publicznych, stały
się wyrazem dezaprobaty dla poszczególnych władz państwowych i polityków lub
osób publicznych z władzą związanych. Przedtem były to gwizdy i buczenie, gdy
pojawiali się czy przemawiali Donald Tusk, Hanna Gronkiewicz-Waltz, Bronisław
Komorowski, a nawet śp. Władysław Bartoszewski, który zresztą sam nie
przebierał w słowach i używał mało dyplomatycznych określeń, mało też godnych
człowieka o takim autorytecie.
Teraz podobne gwizdy i buczenia pojawiają się, gdy przemawia
lub pojawia się np. prezydent Andrzej Duda albo minister kultury prof. Piotr
Gliński czy Jarosław Kurski jako prezes TVP. Podobać mi się to rzecz jasna nie
podoba. Szczególnie denerwuje mnie, gdy przedmiotem ataków werbalnych lub
ogólnie wokalnych i to na uroczystościach kulturalnych staje się obecny
minister kultury. Jest to pokłosie – słusznej zresztą – jego reakcji na
prowokację Teatru Polskiego we Wrocławiu. Chyba raczej zamiast prof. Glińskiego
z gwizdami powinien spotykać się dyrektor tegoż teatru i twórcy niesłusznie
nagłośnionego spektaklu. Ale... takie mamy teraz, pożal się Boże!, „elity”
kulturalne.
To wygwizdywanie „naszych” zatem nie podoba mi się. Śmieszy
mnie jednak, kiedy „nasi” również dziennikarze i „nasze” media albo
bagatelizują takie zachowania (casus prezydenta na jakimś meczu) albo oburzają
się na zakłócanie powagi rocznicowych wydarzeń.
Można się rzecz jasna zastanawiać, czy cmentarze i
uroczystości upamiętniające tragiczne wydarzenia oraz pomordowanych przez
reżymy totalitarne to odpowiednie miejsca i okoliczności dla takich
demonstracji. Ale patrząc na oburzenie „naszych” dziennikarzy nie mogę przestać
się zastanawiać, czy równie zbulwersowani byliby (lub byli) wówczas, gdyby (lub
gdy) to „nasi” wybuczeli w podobnych okolicznościach np. Lecha Wałęsę,
Grzegorza Schetynę, Ryszarda Petru (vel Pomyłkę) albo któregoś z „kodziarzy”.
Czy może z satysfakcją odnotowaliby (lub odnotowali) w najdrobniejszych
szczegółach przebieg całego zajścia? Powiem szczerze – nie chciałbym, aby
traktowali mnie, odbiorcę ich tekstów i audycji, jak durnia.
wtorek, 28 czerwca 2016
„Po śniadaniu” raz jeszcze
Nie mogę powiedzieć, żebym był jakimś ogromnym miłośnikiem
prozy Eustachego Rylskiego. Mam z jego powieściami i opowiadaniami problem, bo
nie bardzo przemawiają do mojego odczuwania świata, do mojej wizji
rzeczywistości. A już z pewnością nie zauważam w życiu kompletnego bezsensu
przy jednoczesnym dostrzeganiu w nim niezwykłego piękna. Wprost przeciwnie –
miewałem w swoim życiu uczucie, że sekwencje pewnych wydarzeń, pojawiających
się elementów, motywów ku mojemu zaskoczeniu układały się w jakąś harmonijną
całość albo szkicowały na pozornie chaotycznej materii życia rysunek, który
zdawał się coś wyjaśniać. Było to tak, jakby kamyczki mozaiki nagle i
niespodziewanie złożyły się w obraz, w którym co najwyżej brakowało paru fragmentów.
Podobnie patrzę na minione cierpienie, które – również ku mojemu zdumieniu –
nagle nabrało sensu (przynajmniej część z niego), choć wówczas nie potrafiłem go dostrzec.
Tym niemniej nie oznacza to, bym nie potrafił docenić piękna
w prozie autora światopoglądowo mi zupełnie obcego, zwłaszcza, jeśli jest to
autor tej rangi, co Rylski. Jedna z jego książek zapadła mi głęboko w pamięć. I
jeśli nawet nie jest to przede wszystkim pamięć fragmentów i szczegółów (choć
rzecz jasna potrafiłbym powiedzieć, o czym i o kim autor pisał), to jest to bez
wątpienia wspomnienie niezwykłego doznania estetycznego. Jakbym nagle zetknął
się z pięknem bez skazy albo prawie bez skazy – dającym przedsmak wieczności,
która nie podlega już żadnej ułomności czy rozkładowi.
Tą książką jest „Po śniadaniu”, o której pisałem na tym blogu przed paru laty. Od tamtej chwili upłynęło już trochę czasu. Tymczasem myszkując po
Internecie natknąłem się na program „Chuligan literacki”, w którym Mateusz
Matyszkowicz przepytuje Eustachego Rylskiego na okoliczność wznowienia
właśnie tej książki. Polecam program, ale jeszcze bardziej polecam lekturę „Po
śniadaniu”. Najlepiej w spokojnej wolnej chwili i z filiżanką dobrej kawy.
sobota, 25 czerwca 2016
piątek, 24 czerwca 2016
czwartek, 23 czerwca 2016
Odkłamać islam – Niepoprawny politycznie przewodnik po islamie i krucjatach
Kiedy obserwuje się dyskusje na temat islamu, arabskiego
terroryzmu i kwestii tzw. „uchodźców”, często można odnieść wrażenie, że
dyskutanci kierują się bardziej emocjami niż faktyczną wiedzą na temat.
Przeciętny obserwator może być w co najmniej lekkiej konfuzji słuchając
przeciwnych punktów widzenia, zwłaszcza jeśli wcześniej nie interesował się ani
kulturą arabską, ani samym islamem. Nawet w mediach katolickich można spotkać rozbieżne
opinie na temat wyznawców Allacha i to często dość sprzeczne. Istnieje więc
potrzeba jakiegoś popularnego przewodnika, kompendium wiedzy czy podręcznika,
który dałby zasób podstawowych informacji na temat zarówno uczniów Mahometa,
jak i cywilizacji, której podwaliny stworzył, a która zdaje się właśnie po raz
kolejny (może ostatni?) toczyć bój z cywilizacją europejską.
Jedną z książek, która zdaje się odpowiadać na takie
zapotrzebowanie, jest „Niepoprawny politycznie przewodnik po islamie ikrucjatach” Roberta Spencera wydany przez Frondę. Już sam tytuł zdradza, że
autor nie zamierza bawić się w eufemizmy, troszczyć o to, by nie urazić
wyznawców religii „pokoju”, jak często przedstawia się islam. Spencer zresztą
zwraca uwagę w ostatnich rozdziałach swojej książki na kneblowanie ust krytykom
mahometanizmu zarówno przez poprawną politycznie cenzurę obecną we
współczesnych mediach, jak i działalność samych islamistów, którzy potrafią
wszelkie niepoprawne wypowiedzi na swój temat karać albo zamykaniem im ust,
albo w skrajnych przypadkach dość brutalnie – śmiercią. Jak sam stwierdza w
tytule jednego z tych rozdziałów: „Krytykowanie islamu szkodzi zdrowiu”.
„Przewodnik...” składa się z trzech części: „Islam”,
„Krucjaty” oraz „Współczesny dżihad”. W poszczególnych rozdziałach każdej z
części autor rozprawia się ze współczesnymi mitami na tematy związane z
mahometanizmem, jak i samego starcia
tej religii z cywilizacją europejską zarówno w przeszłości, jak i dzisiaj. Jak
pisze sam Spencer: „książka nie została pomyślana jako ogólne wprowadzenie do
islamu ani wyczerpujące studium wypraw krzyżowych. Jest to raczej badanie
pewnych wysoce tendencyjnych stwierdzeń na temat tej religii oraz krucjat,
które to stwierdzenia przedostały się do publicznego dyskursu. Książka ma
raczej w przypadku obu tych tematów przybliżyć opinię publiczną do prawdy”.
Autor podpiera swoje twierdzenia i poglądy bogatą literaturą
źródłową, którą przywołuje w tekście, a która świadczy przeciwko uczniom
Mahometa i tym, którzy próbują nas przekonać, że islam to religia pokoju i
tolerancji. Spencer pokazuje już na samym początku twórcę islamu jako „proroka
wojny”, a Koran jako „księgę wojny”, a więc przeciwnie do szerzonych także w
mediach katolickich stereotypów, które usiłuje się wtłaczać do głów wbrew
faktom historycznym. Autor „Przewodnika...” przywołuje wydarzenia z życia
Proroka, by pokazać, że już od samego początku była to religia szerzona
bynajmniej nie w pokojowy sposób. Warto od razu zauważyć, że uderzającym
przeciwieństwem jest tutaj zarówno postać samego Chrystusa, jak i dzieje
wczesnego chrześcijaństwa.
Niektóre rozdziały książki są wstrząsające, jak choćby ten,
który mówi o traktowaniu kobiet w islamie. Zdarzyło mi się słyszeć opinie osób
krytycznych wobec Kościoła katolickiego – w tym kobiet! – które pozytywne
wypowiadały się o rzekomym szacunku dla kobiety w kulturze muzułmańskiej.
Polecam im właśnie rozdział „Islam a traktowanie kobiet”. Autor przytacza
liczne przykłady, także z Koranu, ilustrujące prawdziwy status płci pięknej w
cywilizacji muzułmańskiej. Niektóre z tych rzeczy są znane, inne się ignoruje:
małżeństwa dzieci, poligamia, maltretowanie żon, małżeństwa tymczasowe,
traktowanie kobiety jako „pola uprawnego”, na które można sobie przychodzić,
kiedy się chce, łatwość rozwodu (dla mężczyzny rzecz jasna), makabryczne i
bolesne obrzezanie kobiet, podrzędne traktowanie świadectwa kobiety, gwałty...
Innym rozdziałem, na który warto zwrócić uwagę, jest „Jak
Allah wykończył naukę”. Autor rozprawia się w nim z popularnym mitem, którym
często karmi się również młodzież w szkołach, istniejącym nie tylko w
popularnych filmach, a twierdzącym, że pod panowaniem islamu kwitła nauka i
sztuka, kiedy Europa tonęła w mrokach średniowiecza. Spencer stwierdza coś
wprost przeciwnego (co dla wielu może być zaskoczeniem): islam nie tyle
sprzyjał nauce i kulturze, co z samej zasady był przeszkodą dla jej rozwoju. I
stwierdza kategorycznie: „Tylko judaizm i chrześcijaństwo, a nie islam,
stanowią wiarygodną podstawę do badań naukowych”. Autor „Przewodnika...”
zauważa, że „islam nie wpłynął w znaczącym stopniu na rozwój kultury czy nauki.
(...) Przeciwnie, istnieje wiele dowodów potwierdzających, że to nie islam był
motorem rozwoju [w średniowieczu], lecz innowiercy, którzy w różny sposób
służyli muzułmańskim władcom”. Spencer idzie tutaj zresztą już utartym
szlakiem, choć mało kto nim chodzi, bo większość wybiera bardziej uczęszczane
trakty. To samo w pierwszej połowie XX wieku pisał np. Hilare Belloc, który
podkreślał, że rozwój nauki nie był w najmniejszym stopniu zasługą mahometan i
rzekomej wyższości i tolerancji ich religii. Spencer z kolei podaje oprócz
różnych przykładów argumenty natury teologicznej.
Część II książki warto polecić tym, którzy ulegają szerzącej
się od dawna politycznie poprawnej krytyce krucjat. Nie wątpię, że część tej
krytyki jest motywowana szlachetnymi pobudkami, a można się z nią spotkać nie
tylko w mediach wrogich Kościołowi, ale również w artykułach na łamach prasy
katolickiej, jak i w filmach czy dziełach chrześcijańskich poświęconych np.
takim świętym jak św. Franciszek z Asyżu. I choć przebija z tej krytyki słuszna
troska o to, by nie pochwalać zachowań sprzecznych z duchem Ewangelii, to nie
sposób zauważyć kłamliwej perspektywy, jaką przyjmują tacy krytycy, zarówno
katoliccy czy wrodzy chrześcijaństwu. Wystarczy nawet pobieżna znajomość
historii Europy i zadanie sobie prostego pytania, by uświadomić sobie, na czym
polega fałsz: Co stało się z cywilizacją chrześcijańską w Afryce Północnej i na
Bliskim Wschodzie, jak to możliwe, że w ciągu praktycznie stu lat przestała ona
istnieć? Kto tu był najpierw agresorem? I czy to np. Karol Młot zaatakował
„pokojowych” uczniów Mahometa? Czy w późniejszych wiekach mieszkańcy Konstantynopola dobrowolnie
przeszli na islam i oddali miasto wyznawcom Allacha? Czy może jednak agresorem
byli ci drudzy? Jeśli kogoś w dalszym ciągu nie przekonują te proste fakty,
polecam lekturę całej drugiej części „Przewodnika...” . Autor rozprawia się zarówno z mitami na
temat przyczyn wypraw krzyżowych, jak i stereotypami dotyczącymi ich przebiegu.
Nie pomija też milczeniem fałszów obecnych w kulturze popularnej, czego
wybitnym przykładem jest np. film „Królestwo niebieskie”.
W ostatniej części poświęconej współczesnemu dżihadowi
Spencer pisze o „świętej wojnie” toczonej w różnych formach na terenach cywilizacji
europejskiej, której podwaliny stworzyło chrześcijaństwo. Podkreśla przy tym
sprzyjające warunki, jakie wytwarzają zarówno instytucje, jak i media
cywilizacji zachodniej, kneblując usta krytykom mahometanizmu, gardząc własną
kulturą i historią, fałszując fakty nie tylko historyczne, ale i te odnoszące
się do wydarzeń współczesnych. Politycy, dziennikarze, wykładowcy stają de
facto w tej (nie)świętej wojnie islamu z cywilizacją zachodnią po stronie wrogów.
Do zalet „Przewodnika...” należy zaliczyć osobne ramki
pojawiające się w tekście, w których autor podaje zarówno interesujące fakty na
temat islamu, jak i zestawia słowa Mahometa ze słowami Chrystusa. To ostatnie
jest zwłaszcza pouczające. Na swoim blogu, nie znając jeszcze książki Spencera,
zrobiłem dwa razy takie zestawienie (tu i tutaj). Polecam je zresztą jako ćwiczenie myślowe
i duchowe tym, którzy mają trochę czasu i dostęp nie tylko do Biblii, ale i
polskiego tłumaczenia Koranu.
Jeśli miałbym zwrócić uwagę na mankamenty książki Spencera,
to wymieniłbym przede wszystkim dwa, które wydają mi się istotne w przypadku
książki tego typu, mimo zastrzeżeń autora przytoczonych na początku tej
recenzji. Przede wszystkim szkoda, że autor nie podał choćby krótkiego zarysu
albo chronologii życia Mahometa, chociaż przytacza różne fakty z jego
biografii, które ilustrują krytyczny stosunek do mahometanizmu. Drugą wadą jest
moim zdaniem brak choćby krótkiego słownika czy glosariusza wyjaśniającego
podstawowe terminy związane z islamem. Taki słownik w dużej mierze ułatwiłby czytanie
książki czytelnikom, którzy wiedzą niewiele albo zgoła nic na temat religii
Proroka.
środa, 22 czerwca 2016
poniedziałek, 13 czerwca 2016
Mistyczny Kraków
Na film „Bóg w Krakowie” wybierałem się z pewnymi obawami,
spodziewając się „słusznego” katolickiego gniota, przesłodzonego i banalnego. Z
drugiej strony miałem po cichą nadzieję, że może polski film okaże się jakimś
przełomem, jakąś jaskółką przemian, być może początkiem fali nowych filmów
katolickich, które zaczną zdobywać wciąż rachityczny jeszcze rynek zdominowany
głównie przez amerykańskie filmy protestanckie.
Film okazał się miłym zaskoczeniem. Nie jest to wprawdzie
jakiś wielki dramat, choć bohaterowie przeżywają dylematy i muszą podejmować
trudne decyzje, ale dobrze zrobiony film katolicki, z elementami humoru, który
w lekki sposób podejmuje głębsze zagadnienia wiary.
Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy od razu, jest
pięknie, z pietyzmem sfilmowany Kraków. I to nawet w swojej wielkomiejskiej
atmosferze, z tramwajami, ruchem ulicznym i drutami przewodów elektrycznych
rysujących niebo – wciąż budzi zachwyt i chęć kupienia biletu, by w najbliższy
łykend odwiedzić starą stolicę Polski.
Kraków zresztą jest tutaj jednym z bohaterów, łącznikiem
siedmiu opowiadanych historii, które momentami na siebie się nakładają lub ze
sobą stykają. Kraków – miasto kościołów, sanktuariów, trwających wieki
zwyczajów i obrzędów religijnych. Kraków – miasto magiczne, a właściwie – nie,
nie magiczne – mistyczne. Kraków – miasto mistyczne. Kraków – miasto świętych,
których obcowanie jest również jednym z przewodnich motywów filmu.
Innym z takich „łączników” spajających obraz Reguckiego w
całość, motywów stanowiących klamrę, w którą zamknął swoje krakowskie
opowieści, jest postać brata Alberta, malującego Chrystusa.
Jest jeszcze jeden element, który łączy wszystkie opowieści,
ten najmniej przyjemny – postać złego ducha. Ów zły duch pojawia się w różnych
chwilach, zwłaszcza w momentach zwątpienia, załamania, podejmowania trudnych
decyzji. Ale nie tylko, bo przecież widzimy go również wówczas, kiedy
bohaterowie filmu przeżywają radosne wydarzenia. Jest więc jego obecność jakby
ostrzeżeniem, wezwaniem do czujności, świadomości, że nawet wtedy – a może
szczególnie wtedy – kiedy wydaje się nam, że Pana Boga złapaliśmy za nogi, zło
czai się gdzieś obok.
Z postacią złego ducha jest związany z kolei jeszcze jeden
wątek, który w gruncie rzeczy mnie ujął. Jest to jakby pójście pod prąd pewnej
sztampy filmowej – jest pokusa, jest odpowiedź na nią i za chwilę dwoje
kochanków tarza się w łóżku, na stole, w trawie lub gdzie ich tam trafi. W
filmie „Bóg w Krakowie” kobiety zdają się mieć więcej rozsądku niż bohaterki
amerykańskich (i nie tylko) produkcji.
Nie chciałbym tutaj zdradzać filmowych historii. Reżyser
dobrał znakomitą obsadę i już to skłania do pójścia na film. Warto jednak
wymienić wartości, jakich film ten jest afirmacją. Przede wszystkim jest on
pochwałą ludzkiej wolności, wolności podejmowania decyzji, dokonywania wyborów
moralnych. W jednej ze scen katolicki kapłan wygłasza właśnie taką pochwałę
wolności, uważając, że jest to rzecz, która się Panu Bogu chyba najbardziej
udała.
Obraz Reguckiego jest także wielką afirmacją miłości
małżeńskiej – wiernej aż po grób. Podkreśla jej ogromne walory. Jest ona
przecież kształtowaniem charakterów, pokonywaniem trudności, rozwiązywaniem
pojawiających się problemów. Rozwód, rozstanie to klęska, to pójście na
łatwiznę. Takie pójście na łatwiznę proponuje nowoczesna cywilizacja, często
ustami swoich mędrków, nauczycieli, terapeutów, dla których ewangeliczna zasada
nierozerwalności małżeństwa jest głupstwem.
A skoro już mowa o pójściu na łatwiznę, to „Bóg w Krakowie”
pokazuje, że czasami Stwórca oczekuje od nas wybierania tej trudniejszej
ścieżki, bardziej stromej, niełatwej, wbrew światu i jego zasadom, wbrew także
naszym pragnieniom spektakularnej kariery, wygodnego życia, prestiżu. I dużym
wsparciem jest tutaj zarówno mocna wiara, jak i kochający rodzice czy
członkowie rodziny gotowi zaaprobować te niełatwe wybory, szczerze mówiący o
swoich wątpliwościach, niepopierający pójścia na łatwiznę, bo szykuje się
znakomita praca, duże pieniądze, poważanie w środowisku.
W roku miłosierdzia nie mogło chyba zabraknąć w takim filmie
i tego wątku – wątku miłosierdzia właśnie. Jest on niezwykle istotny. I chodzi
zarówno o miłosierdzie Boga, jak i miłosierdzie człowieka dla jego bliźnich.
Miłosierdzie, które pozwala zresztą uwolnić się od rozpaczy, odzyskać nadzieję,
narodzić się na nowo, by powrócić do kochającego Ojca.
I wreszcie temat, który zdaje mi się być niezwykle ważny w
dziele Roguckiego – motyw świętych obcowania. Pokazany z humorem, ale też i
serio, bo przecież z filmu przebija świadomość, że jest to coś jak najbardziej
realnego, że modlitwa za wstawiennictwem świętych ma jak najbardziej sens, a
rezultaty mogą nas zaskakiwać. Bo przecież nie zawsze spełnienie przez Boga
naszych próśb musi być zgodne z naszymi ułomnymi niejednokrotnie oczekiwaniami.
A to świętych obcowanie ułatwiają szczególne miejsca, których w Krakowie można
odnaleźć sporo – kościoły, kaplice, święte obrazy i rzeźby. To tam także
poprzednie pokolenia zanosiły swoje modlitwy, błagania, prośby. I jak pokazują
pozostawione wota, doczekiwały się ich spełnienia. Świat bowiem doczesny
przenika się ze światem nadprzyrodzonym, teraźniejszość z przeszłością, a Bóg
czasami cierpliwie czeka na nasz powrót. Nie tylko w Krakowie.
sobota, 4 czerwca 2016
Kolejna rocznica lewego
czerwcowego. Nawet podwójna, bo przecież ten pierwszy czerwiec, to też było ich zwycięstwo - łagodne przejście do robienia własnych interesików na jeszcze większą skalę, gwarancja bezkarności, a nawet pogrzebu z honorami państwowymi i udziałem najwyższych władz III RP.
Oto, co świętują KODziarze. Wystarczy zresztą spojrzeć na zdjęcia i zobaczyć, kto tam był na tych ich obchodach.
Oto, co świętują KODziarze. Wystarczy zresztą spojrzeć na zdjęcia i zobaczyć, kto tam był na tych ich obchodach.
Subskrybuj:
Posty (Atom)