Nie mogę powiedzieć, żebym był jakimś ogromnym miłośnikiem
prozy Eustachego Rylskiego. Mam z jego powieściami i opowiadaniami problem, bo
nie bardzo przemawiają do mojego odczuwania świata, do mojej wizji
rzeczywistości. A już z pewnością nie zauważam w życiu kompletnego bezsensu
przy jednoczesnym dostrzeganiu w nim niezwykłego piękna. Wprost przeciwnie –
miewałem w swoim życiu uczucie, że sekwencje pewnych wydarzeń, pojawiających
się elementów, motywów ku mojemu zaskoczeniu układały się w jakąś harmonijną
całość albo szkicowały na pozornie chaotycznej materii życia rysunek, który
zdawał się coś wyjaśniać. Było to tak, jakby kamyczki mozaiki nagle i
niespodziewanie złożyły się w obraz, w którym co najwyżej brakowało paru fragmentów.
Podobnie patrzę na minione cierpienie, które – również ku mojemu zdumieniu –
nagle nabrało sensu (przynajmniej część z niego), choć wówczas nie potrafiłem go dostrzec.
Tym niemniej nie oznacza to, bym nie potrafił docenić piękna
w prozie autora światopoglądowo mi zupełnie obcego, zwłaszcza, jeśli jest to
autor tej rangi, co Rylski. Jedna z jego książek zapadła mi głęboko w pamięć. I
jeśli nawet nie jest to przede wszystkim pamięć fragmentów i szczegółów (choć
rzecz jasna potrafiłbym powiedzieć, o czym i o kim autor pisał), to jest to bez
wątpienia wspomnienie niezwykłego doznania estetycznego. Jakbym nagle zetknął
się z pięknem bez skazy albo prawie bez skazy – dającym przedsmak wieczności,
która nie podlega już żadnej ułomności czy rozkładowi.
Tą książką jest „Po śniadaniu”, o której pisałem na tym blogu przed paru laty. Od tamtej chwili upłynęło już trochę czasu. Tymczasem myszkując po
Internecie natknąłem się na program „Chuligan literacki”, w którym Mateusz
Matyszkowicz przepytuje Eustachego Rylskiego na okoliczność wznowienia
właśnie tej książki. Polecam program, ale jeszcze bardziej polecam lekturę „Po
śniadaniu”. Najlepiej w spokojnej wolnej chwili i z filiżanką dobrej kawy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz