wtorek, 28 czerwca 2016

„Po śniadaniu” raz jeszcze


Nie mogę powiedzieć, żebym był jakimś ogromnym miłośnikiem prozy Eustachego Rylskiego. Mam z jego powieściami i opowiadaniami problem, bo nie bardzo przemawiają do mojego odczuwania świata, do mojej wizji rzeczywistości. A już z pewnością nie zauważam w życiu kompletnego bezsensu przy jednoczesnym dostrzeganiu w nim niezwykłego piękna. Wprost przeciwnie – miewałem w swoim życiu uczucie, że sekwencje pewnych wydarzeń, pojawiających się elementów, motywów ku mojemu zaskoczeniu układały się w jakąś harmonijną całość albo szkicowały na pozornie chaotycznej materii życia rysunek, który zdawał się coś wyjaśniać. Było to tak, jakby kamyczki mozaiki nagle i niespodziewanie złożyły się w obraz, w którym co najwyżej brakowało paru fragmentów. Podobnie patrzę na minione cierpienie, które – również ku mojemu zdumieniu – nagle nabrało sensu (przynajmniej część z niego), choć wówczas nie potrafiłem go dostrzec. 

Tym niemniej nie oznacza to, bym nie potrafił docenić piękna w prozie autora światopoglądowo mi zupełnie obcego, zwłaszcza, jeśli jest to autor tej rangi, co Rylski. Jedna z jego książek zapadła mi głęboko w pamięć. I jeśli nawet nie jest to przede wszystkim pamięć fragmentów i szczegółów (choć rzecz jasna potrafiłbym powiedzieć, o czym i o kim autor pisał), to jest to bez wątpienia wspomnienie niezwykłego doznania estetycznego. Jakbym nagle zetknął się z pięknem bez skazy albo prawie bez skazy – dającym przedsmak wieczności, która nie podlega już żadnej ułomności czy rozkładowi. 

Tą książką jest „Po śniadaniu”, o której pisałem na tym blogu przed paru laty. Od tamtej chwili upłynęło już trochę czasu. Tymczasem myszkując po Internecie natknąłem się na program „Chuligan literacki”, w którym Mateusz Matyszkowicz przepytuje Eustachego Rylskiego na okoliczność wznowienia właśnie tej książki. Polecam program, ale jeszcze bardziej polecam lekturę „Po śniadaniu”. Najlepiej w spokojnej wolnej chwili i z filiżanką dobrej kawy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz