Gdyby mnie ktoś kiedyś spytał, czy warto było poświęcić tyle
czasu, by się nauczyć języka angielskiego, pewnie bym odpowiedział, że warto,
bo dzięki temu mogę czytać Wilde’a w oryginale. A przecież nawet najlepszy
przekład nie odda wszystkich niuansów oryginału.
Cztery dramaty Oscara Wilde’a zebrane w dwóch tomikach serii
„Wordsworth Classics” to uczta literacka i intelektualna dla każdego miłośnika
dobrego pisarstwa. A ostatni z nich, przezabawna komedia „The Importance of
Being Earnest”, jest przykładem tego, o czym mówię w pierwszym akapicie.
Tłumacz musi się już potknąć na samym tytule. Cóż bowiem z nim zrobić?
Spolszczenie go jako „Bądźmy poważni na serio” jest jakąś próbą wybrnięcia z sytuacji,
ale i tak nie oddaje sensu oryginału, gdzie żart zaczyna się już właśnie w
tytule, a oparty jest na homonimie. Pełny zaś sens tego żartu wyjaśnia się w
trakcie sztuki, osiągając swoją puentę w dosłownie ostatnim zdaniu. Zresztą z
początku samo „The Importance of Being Earnest” może wydawać się tytułem nie
niosącym ze sobą jakichś innych, ukrytych treści. Tymczasem okazuje się, że to
tylko pozór, a to z kolei wiedzie nas do... Ale o tym za chwilę.
Kiedy czyta się te sztuki, ma się wrażenie, że właściwie
mogłyby być one wystawiane przy braku dekoracji, ubóstwie rekwizytów i bez
szczególnych kostiumów, bo sam język Oscara Wilde’a, same napisane przezeń
dialogi, te wszystkie gry i szermierki słowne uprawiane przez wykreowane
przezeń postaci, te ich dialogowe pojedynki i prześciganie się w paradoksach i
żartobliwych bon motach wystarczą, by przykuć uwagę widza przez cały czas
trwania przedstawienia. Wprawdzie anonimowy autor wstępu do drugiego tomiku
zwraca uwagę na symbolikę zastosowanych rekwizytów i dekoracji, ale wciąż
pozostaje wrażenie, że nawet i bez nich te dramaty obroniłby się samym językiem
– oczywiście w dobrej aktorskiej interpretacji. Tutaj po prostu wiele dzieje
się w słowach i pomiędzy słowami. Język maskuje i demaskuje jednocześnie. A zresztą
ten sam anonimowy autor wstępu do II tomu przytoczył słowa W.H. Audena o „The
Importance of Being Earnest”, że jest to „The only pure verbal opera in
English” („Jedyna czysto słowna opera w j. angielskim”). Chciałoby się dodać
(może trochę przesadnie), że jedyny taki pure nonsense.
To, co mnie uderzyło, kiedy zacząłem czytać te dramaty, a
także potem, już w trakcie, to fakt, że oprócz wspaniałego języka, przepysznie
napisanych dialogów, wszystkie one przedstawiają świat pozorów, że nieustannie
toczy się w nich gra pozorów, której odzwierciedleniem jest gra słów,
prześciganie się postaci w tym, kto najzabawniej, najbardziej paradoksalnie
skomentuje rzeczywistość, a często – kto najbardziej cynicznie.
Konwenanse, arystokratyczna etykieta – to wszystko kryje za
sobą, jak wymyślne XIX-wieczne stroje, zupełnie inną rzeczywistość. Kryje ją
nawet przed ludźmi, którzy zdają się być sobie niezwykle bliscy. Lęk przed
obnażeniem prawdy miesza się tutaj z dążeniem do tej prawdy ukrycia, bo ceną
jest poważanie w towarzystwie, a nawet miłość drugiej osoby. Ta rzeczywistość
dusi prawdziwe życie, jak nieznośnie ciasny gorset.
Z tego powodu „Lady Windermere’s Fan” jest tak naprawdę
dramatem wstrząsającym. Choć kończy się on happy-endem, to czytelnik/widz ma
wrażenie, że oto pułapka, której drzwiczki się otworzyły, ponownie zatrzasnęła
się z głośnym hukiem, a postaci tej sztuki zostały uwięzione w niej na czas
nieokreślony. W ich świecie słowa „prawda was wyzwoli” muszą być postrzegane z
lękiem wręcz panicznym. Kiedy już jest blisko wyjawienia prawdy, kiedy wielkie
otwarcie się na siebie nawzajem, chwila szczerości jest już tuż, tuż, wszystko
wraca do poprzedniego stanu. Miłość zostaje ocalona nie za cenę prawdy, ale...
kłamstwa. A na dodatek kłamią obie strony, obie strony ukrywają przed sobą to,
co przecież miłość powinna wybaczyć. Stąd ów wieńczący dramat happy end jest
gorzki. Prawda nie została ujawniona, lęk pozostaje. Oczyszczenia nie było.
Tę grę pozorów możemy obserwować w każdej z prezentowanych
tutaj sztuk – czy będzie to najsłabsza z nich „A Woman of No Importance”, czy
kapitalna „An Ideal Husband” czy przezabawna „The Importance of Being Earnest”.
I w gruncie rzeczy w każdej z nich, z wyjątkiem tej ostatniej – ale o tym za
chwilę – happy end jest zaprawiony goryczą. W „A Woman of No Importance”, choć
prawda została wyjawiona (jednak w gronie najbliższych osób), szczęśliwe
zakończenie to tylko pozór, bo przecież nienawiść pozostaje, a nawet można
powiedzieć, że się potęguje. Hodowana przez długie lata, trwa i nie ustanie.
Ten dramat mógłby się nazywać „The Unforgiven”. W „An Ideal Husband” prawda
również zostaje w końcu wyjawiona, ale w wymiarze publicznym fałsz trwa, gra
pozorów się utrzymuje, winowajca czerpie profity ze swojego popełnionego w
młodości nieuczciwego postępku i na dodatek chodzi w glorii szlachetnego męża
stanu. Tu nic nie jest takie, jakie się na pierwszy rzut oka wydaje i – jak
zauważa autor wstępu – ta sama rzecz może jednocześnie być czymś zupełnie
innym, a nawet rodzajem pułapki. Co ciekawe – podobnie jak w pierwszym dramacie
– trwanie kłamstwa, tym razem w wymiarze publicznym, ma ocalić szczęśliwe
małżeństwo.
Ostatnia ze sztuk, słusznie wychwalana przez recenzentów
(jedyny jej krytyk, Bernard Shaw, musiał chyba po prostu być zazdrosny), to nie
tylko „opera słowna”, to komedia idiotyczna w swoim absurdzie i absurdalnie
idiotyczna. Autor doprowadza grę pozorów do takiego nonsensu, że sam utwór
wydaje się niemal prekursorki dla teatru absurdu. Nie znam się na historii
dramatu i może moje spostrzeżenie jest przesadne, ale poczytajcie tylko te
dialogi! Myślę, że dobry reżyser potrafiłby wydobyć z tego utworu rzeczy,
których do tej pory nie dostrzegano. I nie mam tu na myśli kretyńskich (i w
gruncie rzeczy grafomańskich) współczesnych przeróbek, gdzie np. król Lear
zostaje ukazany jako papież, czy też wpisywania w utwór wątków homoseksualnych. Wystarczyłoby aktorów wystroić we
współczesne ubrania i kazać im wygłaszać swoje kwestie z pełną powagą, a
publiczność będzie pękać ze śmiechu. Albo nie – niech będą w tych swoich
XIX-wiecznych strojach, tak będzie jeszcze śmieszniej. Byłoby to lepsze od
Ionesco, od tych jego „Krzeseł”, „Lekcji” czy „Łysej śpiewaczki”. Lepsze, bo
lepiej napisane i z postaciami, które pozostają w pamięci.
Wilde musiał tu z pewnością zakpić nie tylko z XIX-wiecznej
moralności i konwenansów, ale także z wątków kultury popularnej – która chyba
niewiele się różniła od tej XX-wiecznej (wystarczy choćby wspomnieć niemal
powszechnie oglądany swego czasu serial „Dynastia”) – a obecnych w ówczesnej
literaturze i teatrze.
Przydałby się taki Wilde dzisiaj, żeby pokazać tę całą grę
pozorów i nierzeczywistość, w jakiej żyje współczesna „arystokracja”. Obawiam
się jednak, że mogliby mu wmówić, że ten jego homoseksualizm jest „all right”
(nie, żebym od razu chciał go wsadzać do więzienia), stałby się ikoną
współczesnej popkultury i stępił ostrze swej krytyki, a może też kompletnie
stracił poczucie humoru.
Oscar
Wilde, The Plays of Oscar Wilde, t. I-II, Wordsworth Classics, Ware
1997.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz