Kukiz o Steinbach
A niech tam! Dodam jeszcze dzisiaj i to:
Warto też zajrzeć na portal “Frondy” i „Rzeczpospolitej”
poniedziałek, 31 sierpnia 2009
Wreszcie poranki nie są upalne, acz słoneczne i rześkie,
a temperatura odpowiednia do życia. I mogłoby tak być przez jakiś czas.
I to tyle, co mam dzisiaj do powiedzenia.
I to tyle, co mam dzisiaj do powiedzenia.
niedziela, 30 sierpnia 2009
sobota, 29 sierpnia 2009
Indiana Jones przyjeżdża do Polski - z kroniki sukcesów polskiej dyplomacji
- Hura! Hura! – ucieszyłem się. – Kolejny sukces polskiej dyplomacji! Stany Zjednoczone wreszcie zdecydowały kogo przysłać na rocznicę wybuchu II wojny światowej! Indiana Jones przyjeżdża do Polski!
- Nie Indiana Jones, tylko James Jones – mruknął Kłapouchy spoglądając z pewnym niepokojem w zachmurzone niebo.
- And who the hell is he??? – wtrącił Prosiaczek.
- Prosiaczku! Tyle razy ci mówiłem, byś nie przeklinał! – Krzyś załamał ręce.
- Bo co? Bo co?!! Bo niby jestem za mały, tak? No powiedz, powiedz to głośno, żeby wszyscy słyszeli! – Prosiaczek był bliski łez.
- A znacie ten dowcip? Biegnie dzik przez las...
- Tygrysku!!!! – zawołali niemal wszyscy jednocześnie karcącym tonem. („Niemal” – bo Prosiaczek był akurat bliski łez.).
- No co?! – Tygrysek zdawał się jak zwykle nic nie rozumieć.
- Dobra, ale tak w ogóle: Who the hell is he? – starałem się podjąć przerwany wątek.
- Kto? Dzik? – Tygrysek nie dawał za wygraną.
- Nieee, nie bądź głupi! Ten cały James Jones.
- Musi jakaś ważna persona. Taka jak Angela Merkel lub Wladimir Putin. Wszyscy przecież o nim słyszeli, nie? – powiedział Kłapouchy wcale się nie siląc na sarkazm (bo akurat zaczął się odrobinkę podenerwowany rozglądać za jakąś kryjówką przed deszczem). A po chwili (nie mogąc znaleźć nic sensownego i ciężko wzdychając z rezygnacją) dodał:
- Nie przysyłaliby przecież jakiego trzeciorzędnego aktorzyny typu Ronald Reagan.
- Nie Indiana Jones, tylko James Jones – mruknął Kłapouchy spoglądając z pewnym niepokojem w zachmurzone niebo.
- And who the hell is he??? – wtrącił Prosiaczek.
- Prosiaczku! Tyle razy ci mówiłem, byś nie przeklinał! – Krzyś załamał ręce.
- Bo co? Bo co?!! Bo niby jestem za mały, tak? No powiedz, powiedz to głośno, żeby wszyscy słyszeli! – Prosiaczek był bliski łez.
- A znacie ten dowcip? Biegnie dzik przez las...
- Tygrysku!!!! – zawołali niemal wszyscy jednocześnie karcącym tonem. („Niemal” – bo Prosiaczek był akurat bliski łez.).
- No co?! – Tygrysek zdawał się jak zwykle nic nie rozumieć.
- Dobra, ale tak w ogóle: Who the hell is he? – starałem się podjąć przerwany wątek.
- Kto? Dzik? – Tygrysek nie dawał za wygraną.
- Nieee, nie bądź głupi! Ten cały James Jones.
- Musi jakaś ważna persona. Taka jak Angela Merkel lub Wladimir Putin. Wszyscy przecież o nim słyszeli, nie? – powiedział Kłapouchy wcale się nie siląc na sarkazm (bo akurat zaczął się odrobinkę podenerwowany rozglądać za jakąś kryjówką przed deszczem). A po chwili (nie mogąc znaleźć nic sensownego i ciężko wzdychając z rezygnacją) dodał:
- Nie przysyłaliby przecież jakiego trzeciorzędnego aktorzyny typu Ronald Reagan.
piątek, 28 sierpnia 2009
czwartek, 27 sierpnia 2009
„Gdzie jest generał?” – czyli „człowiek honorowy” nie będzie się prosił
Spadkobiercy komunistów oburzają się, że na uroczystości upamiętniające wybuch II wojny światowej nie zaproszono gen. Jaruzelskiego. Rzecznik klubu SLD mówi: „Generał nie będzie zabiegał o zaproszenie, bo jest człowiekiem honorowym, ale my uważamy, że doszło do skandalu”. Zgadzam się, „skandal” to niebywały! Ależ organizatorzy tych uroczystości powinni zaprosić także paru innych kolaborantów... tzn., przepraszam bardzo, chciałem powiedzieć - "kombatantów". Czemu by nie poszukać? Może znajdą się gdzieś jeszcze podobni, jak gen. Jaruzelski, ludzie „honorowi” – sędziwi dziadkowie, którzy żołnierzom AK wyrywali paznokcie, którzy bohaterów narodowych skazywali na śmierć, którzy strzelali im w tył głowy, którzy pomagali okupantowi ścigać ostatnie oddziały polskiego państwa podziemnego.
A może by tak pójść dalej? Czy SLD nie powinien wydać oświadczenia, że jest oburzony tym, iż nie zaproszono choć jednego żołnierza NKWD, który mordował polskich oficerów w Katyniu, choć jednego oficera bohaterskiej Armii Czerwonej, która „ochroniła” nasze Kresy? A przecież dobrze by było oddać sprawiedliwość obu „wyzwolicielom” – w końcu jak pojednanie, to pojednanie. Niech znajdą paru Volksdeutschów - gdyby nie oni, to bylibyśmy dalej od Europy niż bliżej.
A może by tak pójść dalej? Czy SLD nie powinien wydać oświadczenia, że jest oburzony tym, iż nie zaproszono choć jednego żołnierza NKWD, który mordował polskich oficerów w Katyniu, choć jednego oficera bohaterskiej Armii Czerwonej, która „ochroniła” nasze Kresy? A przecież dobrze by było oddać sprawiedliwość obu „wyzwolicielom” – w końcu jak pojednanie, to pojednanie. Niech znajdą paru Volksdeutschów - gdyby nie oni, to bylibyśmy dalej od Europy niż bliżej.
środa, 26 sierpnia 2009
wtorek, 25 sierpnia 2009
"System chamienia" - pewien cytat
„Gdyby wylądowali ci inni z nieba, dziwiliby się, dlaczego to miasto robi sobie tyle luzu między domami, a tak ciaśniutko w samych domach. Inna rzecz, że są na pewno tacy sami; jeżeli nawet na inaczej, to też nudno-ciekawi, w wielu sprawach niemożliwi. Spotkanie dwóch takich społeczności może podsycić system chamienia, upodabniania i uproszczenio-utrudniania do obrzydliwości, której się już nie ogarnie”.
Kto zgadnie skąd ten fragment?
Kto zgadnie skąd ten fragment?
poniedziałek, 24 sierpnia 2009
niedziela, 23 sierpnia 2009
Z cyklu: Myszkując po Internecie
23 sierpnia 1939
O tej dacie nie można zapomnieć. Ba! Niewiarygodne, ale są tacy, którzy dalej chcą w tej sprawie kłamać.
Polecam też rewelacyjny film Grzegorza Brauna „Defilada zwycięzców”.
O tej dacie nie można zapomnieć. Ba! Niewiarygodne, ale są tacy, którzy dalej chcą w tej sprawie kłamać.
Polecam też rewelacyjny film Grzegorza Brauna „Defilada zwycięzców”.
sobota, 22 sierpnia 2009
A właściwie to 21 sierpnia, tylko nieco spóźniony
Wybrałem się na film "KacVegas" ("Hangover"). Nie polecam. Chyba, że chcecie obejrzeć coś, przy czym w ogóle nie trzeba myśleć i lubicie żarty na poziomie przeciętnego gimnazjalisty. Parę gagów było niezłych, ale reszta dość żałosna. Nie zmienia to faktu, że na sali akurat było nieco widzów najwidoczniej lubujących się w niewybrednym humorze. Panienka siedząca obok mnie ze swoim chłoptasiem nieomal nie dostała orgazmu ze śmiechu. Możemy wziąć pod uwagę jeszcze tę opcję, że po prostu sam straciłem poczucie humoru.
Inną sprawą jest to, że nie lubię chodzić do multipleksów. Głośne gadanie mi przy takim filmidle nie przeszkadzało, bo i tak nie było za bardzo co oglądać czy raczej czego słuchać. Jednakże albo mam pecha, albo głośne gadanie w czasie seansu, to obecnie standard. Miałem już o tym wspomnieć przy "Wrogach publicznych". Za każdym razem, gdy się wybiorę do kina, mam stereo, a nawet kwadrofonię: Pytlujące parki, wręcz całe grupki z lewa, z prawa, z tyłu, z przodu. Dorzućmy do tego jeszcze siorbanie, ciamkanie, chrupanie i parę innych odgłosów stajennych. Plus najnowsza technologia w postaci dających po oczach ekranów komórek.
Nie wiem, czy to multipleksy skłaniają do takich zachowań, czy też młodzież czerpie wzorce z jakichś debilnych programów na eMpTyV.
Inną sprawą jest to, że nie lubię chodzić do multipleksów. Głośne gadanie mi przy takim filmidle nie przeszkadzało, bo i tak nie było za bardzo co oglądać czy raczej czego słuchać. Jednakże albo mam pecha, albo głośne gadanie w czasie seansu, to obecnie standard. Miałem już o tym wspomnieć przy "Wrogach publicznych". Za każdym razem, gdy się wybiorę do kina, mam stereo, a nawet kwadrofonię: Pytlujące parki, wręcz całe grupki z lewa, z prawa, z tyłu, z przodu. Dorzućmy do tego jeszcze siorbanie, ciamkanie, chrupanie i parę innych odgłosów stajennych. Plus najnowsza technologia w postaci dających po oczach ekranów komórek.
Nie wiem, czy to multipleksy skłaniają do takich zachowań, czy też młodzież czerpie wzorce z jakichś debilnych programów na eMpTyV.
czwartek, 20 sierpnia 2009
Kult jednostki?
Więcej można sobie poczytać na stronie “Frondy”.
Młodym chłopcom natomiast, gdy nieco podrosną i przejdą do krytyki „okresu błędów i wypaczeń” oraz „kultu jednostki”, polecam wycięcie i zachowanie felietonu Bronisława Wildsteina „Wałęsa się prezentuje”.
Wprawdzie słynnego elektryka, mimo wąsa, trudno porównywać do „słoneczka narodów” (w końcu nie był ludobójcą), ale mechanizm postępowania młodzieńców przypomina jako żywo zaangażowaną literaturę czasów stalinowskich. Może nie uważali na lekcjach języka polskiego?
środa, 19 sierpnia 2009
wtorek, 18 sierpnia 2009
Trochę śmiechu nigdy nie zawadzi...
Zwłaszcza, gdy są to koty. Koty?! Kurcze, robi się z tego dosłownie jakiś "Koci blog", a może nawet "Koci blox".
poniedziałek, 17 sierpnia 2009
niedziela, 16 sierpnia 2009
Bolesne i chwalebne
Usłyszałem ostatnio, że powinniśmy raczej obchodzić 15 sierpnia, a nie rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. 15 sierpnia, bo to nie tylko radosne święto maryjne, ale także rocznica naszego triumfu nad bolszewicką nawałą, rocznica jednej z najważniejszych bitew świata.
Wydaje mi się jednak, że właśnie dobrze się składa, że w tym samym miesiącu mamy dwie bardzo ważne dla Polski rocznice. Obie ilustrują, by zapożyczyć terminologię z tajemnic różańcowych, bolesny i chwalebny aspekt naszej historii. Bolesny, to rzecz jasna Powstanie Warszawskie, straszliwa ofiara krwi, niewyobrażalne cierpienie (pomijam tutaj kwestię słuszności lub nie decyzji o jego wybuchu). I jeśli już nasunęła się ta analogia, to podobnie, jak Męka i Śmierć na Krzyżu Chrystusa, ta klęska okazała się być jednocześnie triumfem, triumfem niepodległego ducha, nie dającego się ujarzmić i nagiąć do praw tego świata.
Z kolei 15 sierpnia już przez skojarzenie z religijnymi uroczystościami podkreśla chwalebny aspekt tego święta. Wniebowstąpienie Najświętszej Maryi Panny to przecież jedna z chwalebnych tajemnic różańcowych. To ponownie niejako triumf ducha nad oporną materią, przemieniający tę materię i nadający jej siłę, jakiej zdawała się już nie mieć. Wspaniały triumf oręża polskiego, kiedy to z Bożą mocą odparliśmy zagrożenie, jaka bolszewicka nawała niosła nie tylko dla Polski, ale i reszty Europy. Moim zdaniem rocznica ta powinna być obchodzona szczególnie radośnie i oprócz uroczystości religijnych oraz państwowych, może dobrze byłoby dodać do niej jakiś nowy element, np. pokazy fajerwerków, ogni sztucznych, wybuchy petard, które znakomicie nawiązywałyby do jej militarnego wymiaru, a jednocześnie podkreślały jej euforyczną stronę. Dobrze by było, żeby cała Polska rozbrzmiewała wówczas radosnym hukiem eksplozji i salwami śmiechu.
Dlaczego jednak uważam, że oba te aspekty: bolesny i chwalebny są potrzebne i dlaczego oba święta powinny być obchodzone równie uroczyście, choć w inny sposób? Są to przecież dwa ważne wymiary zarówno naszej historii, jak i życia, przypominające o tym, co w nim szczególnie istotne. Banałem będzie stwierdzenie, że cholernie pusta jest egzystencja skupiająca się tylko na przyjemności i poszukująca zapomnienia w frenetycznej zabawie, i ogłuszająca się łoskotem dzikiej muzyki. Jak widać, banał ten trzeba jednak wciąż przypominać.
Skojarzenia religijne nasunęły mi się same, niemal automatycznie. Po prostu przyszły, gdy zastanawiałem się nad odpowiedzią mojemu rozmówcy. Nie było moją intencją pisanie pompatycznego tekstu, nawiązującego do symboliki Polski-Chrystusa narodów.
Wydaje mi się jednak, że właśnie dobrze się składa, że w tym samym miesiącu mamy dwie bardzo ważne dla Polski rocznice. Obie ilustrują, by zapożyczyć terminologię z tajemnic różańcowych, bolesny i chwalebny aspekt naszej historii. Bolesny, to rzecz jasna Powstanie Warszawskie, straszliwa ofiara krwi, niewyobrażalne cierpienie (pomijam tutaj kwestię słuszności lub nie decyzji o jego wybuchu). I jeśli już nasunęła się ta analogia, to podobnie, jak Męka i Śmierć na Krzyżu Chrystusa, ta klęska okazała się być jednocześnie triumfem, triumfem niepodległego ducha, nie dającego się ujarzmić i nagiąć do praw tego świata.
Z kolei 15 sierpnia już przez skojarzenie z religijnymi uroczystościami podkreśla chwalebny aspekt tego święta. Wniebowstąpienie Najświętszej Maryi Panny to przecież jedna z chwalebnych tajemnic różańcowych. To ponownie niejako triumf ducha nad oporną materią, przemieniający tę materię i nadający jej siłę, jakiej zdawała się już nie mieć. Wspaniały triumf oręża polskiego, kiedy to z Bożą mocą odparliśmy zagrożenie, jaka bolszewicka nawała niosła nie tylko dla Polski, ale i reszty Europy. Moim zdaniem rocznica ta powinna być obchodzona szczególnie radośnie i oprócz uroczystości religijnych oraz państwowych, może dobrze byłoby dodać do niej jakiś nowy element, np. pokazy fajerwerków, ogni sztucznych, wybuchy petard, które znakomicie nawiązywałyby do jej militarnego wymiaru, a jednocześnie podkreślały jej euforyczną stronę. Dobrze by było, żeby cała Polska rozbrzmiewała wówczas radosnym hukiem eksplozji i salwami śmiechu.
Dlaczego jednak uważam, że oba te aspekty: bolesny i chwalebny są potrzebne i dlaczego oba święta powinny być obchodzone równie uroczyście, choć w inny sposób? Są to przecież dwa ważne wymiary zarówno naszej historii, jak i życia, przypominające o tym, co w nim szczególnie istotne. Banałem będzie stwierdzenie, że cholernie pusta jest egzystencja skupiająca się tylko na przyjemności i poszukująca zapomnienia w frenetycznej zabawie, i ogłuszająca się łoskotem dzikiej muzyki. Jak widać, banał ten trzeba jednak wciąż przypominać.
Skojarzenia religijne nasunęły mi się same, niemal automatycznie. Po prostu przyszły, gdy zastanawiałem się nad odpowiedzią mojemu rozmówcy. Nie było moją intencją pisanie pompatycznego tekstu, nawiązującego do symboliki Polski-Chrystusa narodów.
sobota, 15 sierpnia 2009
piątek, 14 sierpnia 2009
Bolszewika goń!
Także dzisiaj. Kto jak kto, ale Polacy powinni szczególnie być wyczuleni na totalitarne zakusy różnej maści postępowców.
czwartek, 13 sierpnia 2009
O ograniczeniach bogatej wyobraźni
Czytam sobie powieść Ph.K. Dicka „Clans of the Alphane Moon”. Jak zwykle u autora „Ubika” wciąga niemal od pierwszego zdania i trudno się od niej oderwać, co grozi zaniedbaniem podstawowych obowiązków. Zawsze podziwiałem u Dicka bogatą wyobraźnię, specyficzne poczucie humoru ze znamionami szaleństwa. Ale nawet najbardziej wizjonerski pisarz osadzony jest w swoim czasie i trudno mu przekroczyć pewne związane z tym ograniczenia. Zabawne jest czytać w dobie tanich komputerów i powszechnego dostępu do Internetu, że główny bohater osadzonej w przyszłości powieści używa maszyny do pisania, a aby przekazać tekst swojemu zleceniodawcy korzysta ze specjalnego rakietowego serwisu pocztowego. Albo, gdy karty płatnicze wypierają tradycyjne banknoty i monety, a książeczka czekowa przeszła już do lamusa, że ów bohater wypisuje właśnie czek.
A jeszcze przy tym Stany Zjednoczone otoczone są wianuszkiem państw komunistycznych. He, he...
A jeszcze przy tym Stany Zjednoczone otoczone są wianuszkiem państw komunistycznych. He, he...
środa, 12 sierpnia 2009
Z cyklu: Myszkując po Internecie
“Cud, który dzieje się na waszych oczach…”
Tym razem Fronda TV i Wojciech Cejrowski o pielgrzymowaniu i o miejscu dla dziwaków w Kościele. A to tak w związku ze zbliżającym się 15 sierpnia świętem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny.
wtorek, 11 sierpnia 2009
Jeśli nauka jazdy, to parami, czyli Road Rage in Breslau II
Pisałem już wcześniej w swoim blogu o tym, jakim problemem oraz ciężarem dla mieszkańców jest w okolicach ulicy Kamiennej i na drogach wiodących do Brochowa i Jagodna wzmożony ruch samochodów, a także motocykli, ciężarówek i autobusów kursu nauki jazdy.
Dzisiaj mała seria zdjęć pokazująca najłagodniejszą formę tych niedogodności: jeżdżenie parami. I nie chodzi bynajmniej o parę: instruktor – adept. Chodzi o pojawianie się jednocześnie dwóch wozów z charakterystyczną literą „L” w tym samym miejscu. Oczywiście na trudniejszych skrzyżowaniach powoduje to blokowanie przejazdu na dłuższy czas. Na przykład na ulicach Przestrzennej i Tomaszowskiej, na których zrobiłem dwa ostatnie zdjęcia, mogłem dzisiaj obserwować prawdziwy festiwal różnych pojazdów zmechanizowanych szkół nauki jazdy. Niestety ponownie nie miałem czasu, by to uwiecznić w całej okazałości, a pod ręką miałem tylko komórkę (stąd kiepska jakość). Zresztą, jeśli uważnie się przyjrzeć, to na obu wymienionych fotografiach można zobaczyć w tle kolejne „elki”. Ulica Przestrzenna to ulubione miejsce różnego rodzaju ćwiczeń (głównie parkowania tyłem) wśród instruktorów. Zjeżdżają się ich tutaj dosłownie całe chmary. Dzisiaj chyba przekroczyli już wszelkie możliwe normy (musiałem dzisiaj tędy przejeżdżać niestety trzykrotnie). Jeśli nikt jeszcze z okolicznych mieszkańców nie złożył skargi, to znaczy, że mają oni anielską cierpliwość. Taki ruch „elek” trwa tutaj bowiem praktycznie od świtu do późnych godzin wieczornych, co wiąże się często z blokowaniem ulicy. Proszę na przykład przypatrzeć się uważnie przedostatniemu (od góry) zdjęciu.
Dzisiaj mała seria zdjęć pokazująca najłagodniejszą formę tych niedogodności: jeżdżenie parami. I nie chodzi bynajmniej o parę: instruktor – adept. Chodzi o pojawianie się jednocześnie dwóch wozów z charakterystyczną literą „L” w tym samym miejscu. Oczywiście na trudniejszych skrzyżowaniach powoduje to blokowanie przejazdu na dłuższy czas. Na przykład na ulicach Przestrzennej i Tomaszowskiej, na których zrobiłem dwa ostatnie zdjęcia, mogłem dzisiaj obserwować prawdziwy festiwal różnych pojazdów zmechanizowanych szkół nauki jazdy. Niestety ponownie nie miałem czasu, by to uwiecznić w całej okazałości, a pod ręką miałem tylko komórkę (stąd kiepska jakość). Zresztą, jeśli uważnie się przyjrzeć, to na obu wymienionych fotografiach można zobaczyć w tle kolejne „elki”. Ulica Przestrzenna to ulubione miejsce różnego rodzaju ćwiczeń (głównie parkowania tyłem) wśród instruktorów. Zjeżdżają się ich tutaj dosłownie całe chmary. Dzisiaj chyba przekroczyli już wszelkie możliwe normy (musiałem dzisiaj tędy przejeżdżać niestety trzykrotnie). Jeśli nikt jeszcze z okolicznych mieszkańców nie złożył skargi, to znaczy, że mają oni anielską cierpliwość. Taki ruch „elek” trwa tutaj bowiem praktycznie od świtu do późnych godzin wieczornych, co wiąże się często z blokowaniem ulicy. Proszę na przykład przypatrzeć się uważnie przedostatniemu (od góry) zdjęciu.
Obiecuję sobie, że poświęcę w końcu jakąś wolną chwilę i porobię więcej zdjęć normalnym aparatem fotograficznych, by pokazać, co się tutaj wyprawia. Może uda mi się też uchwycić, jak wściekli kierowcy nieprzepisowo wyprzedzają te zawalidrogi.
poniedziałek, 10 sierpnia 2009
niedziela, 9 sierpnia 2009
sobota, 8 sierpnia 2009
Marysia i latarka Rymkiewicza
Tak, tak. Dopiero teraz przeczytałem „Wieszanie”. Wstyd mi. Kajam się. Książka Rymkiewicza czekała sobie po prostu na półce na stosowny moment. A ponieważ jestem powolnym (niestety!) czytelnikiem, to dopiero teraz przyszła pora na lekturę. Choć po znakomitym „Kinderszenen” tegoż autora.
To, że wolno czytam, nie znaczy, że dokładnie (po stokroć: niestety!). A u Rymkiewicza cenię właśnie to, czego mi brak: dociekliwość, zainteresowanie szczegółem, drążenie tematu, skrupulatność. Rymkiewicz jest jak detektyw, który nie odpuści dopóki nie dowie się prawdy. Jak porucznik Colombo, który powraca ciągle w to samo miejsce, składa fragmenty rozbitej układanki i jak słynny detektyw niejednokrotnie irytuje, aczkolwiek niekoniecznie winnego. Tylko, że u Rymkiewicza ta układanka nie zawsze ma rozwiązanie. Rozbite fragmenty do siebie nie zawsze pasują albo wręcz sobie przeczą. A winowajca niekoniecznie zostaje złapany.
Sam Rymkiewicz pisze o tym tak:
„Moja książka (jak wszystkie moje książki) jest fragmentaryczna, a to znaczy, że zlepiona jest z czegoś takiego, co się rozpadło, rozłączyło, rozleciało, rozproszyło – z mniejszych i większych kawałków, które trochę do siebie pasują, a trochę nie pasują, trochę się ze sobą łączą, a trochę nie łączą, może chciałby się połączyć, ale połączyć się nie mogą. W dodatku nie wiadomo, dlaczego tak właśnie jest – ja przynajmniej tego nie wiem. Można powiedzieć, że tak właśnie jest w życiu, bo życie ze swojej życiowej istoty jest fragmentaryczne, składa się z fragmentów, kawałków, które łączą się i nie łączą, pasują do siebie i nie pasują – ale czy to coś tłumaczy?”
To cierpliwe składanie fragmentów, kawałków, kawałeczków, drobinek jest fascynujące, choć bywa i tak, że mam ochotę chwilami cisnąć książkę w kąt, gdy poeta z Milanówka z uporem maniaka drąży temat, gdy wydaje się, że już nic z tego, co ocalało, nie da się wycisnąć, odtworzyć, niczego nie uda się już dowiedzieć. Nie wiem czemu, ale szczególnie frapuje mnie znajdywanie przez autora tych wszystkich niespójności i to często w wydarzeniach nie pozbawionych wagi. Ile było armat przed kościołem Dominikanów Obserwantów? Trzy? Pięć? Dziesięć? Jak wyglądały latarnie na ulicach Kowna w czasach Mickiewicza? Były gazowe? W ogóle były? Skąd przybył czołg-pułapka i ile było na nim osób? I tak dalej...
Być może po prostu pasjonująca jest sama rozbieżność w opisie jednego wydarzenia przez różnych ludzi. Rozbieżność, która każe podejrzewać, że jeśli coś w różnych relacjach wygląda dokładnie tak samo, to prawdopodobnie w ogóle się nie wydarzyło. Ale przecież w końcu zgodności, harmonii, porządku szukamy. Hm....
Te dociekania i badania Rymkiewicza można nieco porównać do zanurzania się z latarką w głębiny oceanu czasu. Towarzysząc autorowi niby trochę wiemy, czego szukamy i gdzie się zanurzamy, ale też bardzo wiele nie wiemy. Szukamy wraz z nim po omacku. A to, co widzimy, nie zawsze jest wyraźne, nie do końca da się pojąć. I bywa, że owocem tej ekscytującej podróży może okazać się odkrycie na pozór nie mające znaczenia: jakieś, czyjeś nic nie znaczące istnienie, czyjś poszczególny los, którego w gruncie rzeczy – tak się przynajmniej wydaje – mogłoby nie być, a świat by się nie zawalił. W „Kinderszenen” takim losem, który poeta z Milanówka odkrył i przypomniał światu, było „Życie i śmierć Iwana Waszenki”. Choć, jak sam twierdzi, nie było to jego zamiarem, po prostu: „Coś się wyłoniło i zostało wchłonięte. Nadal bez odpowiedzi na pytanie – po co?”.
W „Wieszaniu” latarka Rymkiewicza na mgnienie oka wydobyła z odmętów oceanu czasu „Marysię w zielonym gorseciku”. Zapewne (zostawmy sobie tę odrobinę wątpliwości) nigdy nie dowiemy się, co tak naprawdę spotkało „maleńką dziewczynę Marysię lat 14, niedawno przywiezioną z Litwy”, która gdzieś zaginęła na ulicach Warszawy. Być może faktycznie spotkała ją „jakaś bardzo niemiła przygoda”, a może jednak wszystko dobrze się skończyło? Może gdzieś tam sobie chodzi jej prawnuk i nawet nie zdaje sprawy (bo nawet o niej nie wie), że to jej historia poruszyła wyobraźnię polskiego poety?
Nie mam ochoty silić się na oryginalność, ale tak się dziwnie składa, że to właśnie los nic nie znaczącej Marysi z ostrzyżoną główką jakoś szczególnie mnie przejął w całej historii opisanej przez autora.
Jarosław Marek Rymkiewicz, Wieszanie, Warszawa 2007.
To, że wolno czytam, nie znaczy, że dokładnie (po stokroć: niestety!). A u Rymkiewicza cenię właśnie to, czego mi brak: dociekliwość, zainteresowanie szczegółem, drążenie tematu, skrupulatność. Rymkiewicz jest jak detektyw, który nie odpuści dopóki nie dowie się prawdy. Jak porucznik Colombo, który powraca ciągle w to samo miejsce, składa fragmenty rozbitej układanki i jak słynny detektyw niejednokrotnie irytuje, aczkolwiek niekoniecznie winnego. Tylko, że u Rymkiewicza ta układanka nie zawsze ma rozwiązanie. Rozbite fragmenty do siebie nie zawsze pasują albo wręcz sobie przeczą. A winowajca niekoniecznie zostaje złapany.
Sam Rymkiewicz pisze o tym tak:
„Moja książka (jak wszystkie moje książki) jest fragmentaryczna, a to znaczy, że zlepiona jest z czegoś takiego, co się rozpadło, rozłączyło, rozleciało, rozproszyło – z mniejszych i większych kawałków, które trochę do siebie pasują, a trochę nie pasują, trochę się ze sobą łączą, a trochę nie łączą, może chciałby się połączyć, ale połączyć się nie mogą. W dodatku nie wiadomo, dlaczego tak właśnie jest – ja przynajmniej tego nie wiem. Można powiedzieć, że tak właśnie jest w życiu, bo życie ze swojej życiowej istoty jest fragmentaryczne, składa się z fragmentów, kawałków, które łączą się i nie łączą, pasują do siebie i nie pasują – ale czy to coś tłumaczy?”
To cierpliwe składanie fragmentów, kawałków, kawałeczków, drobinek jest fascynujące, choć bywa i tak, że mam ochotę chwilami cisnąć książkę w kąt, gdy poeta z Milanówka z uporem maniaka drąży temat, gdy wydaje się, że już nic z tego, co ocalało, nie da się wycisnąć, odtworzyć, niczego nie uda się już dowiedzieć. Nie wiem czemu, ale szczególnie frapuje mnie znajdywanie przez autora tych wszystkich niespójności i to często w wydarzeniach nie pozbawionych wagi. Ile było armat przed kościołem Dominikanów Obserwantów? Trzy? Pięć? Dziesięć? Jak wyglądały latarnie na ulicach Kowna w czasach Mickiewicza? Były gazowe? W ogóle były? Skąd przybył czołg-pułapka i ile było na nim osób? I tak dalej...
Być może po prostu pasjonująca jest sama rozbieżność w opisie jednego wydarzenia przez różnych ludzi. Rozbieżność, która każe podejrzewać, że jeśli coś w różnych relacjach wygląda dokładnie tak samo, to prawdopodobnie w ogóle się nie wydarzyło. Ale przecież w końcu zgodności, harmonii, porządku szukamy. Hm....
Te dociekania i badania Rymkiewicza można nieco porównać do zanurzania się z latarką w głębiny oceanu czasu. Towarzysząc autorowi niby trochę wiemy, czego szukamy i gdzie się zanurzamy, ale też bardzo wiele nie wiemy. Szukamy wraz z nim po omacku. A to, co widzimy, nie zawsze jest wyraźne, nie do końca da się pojąć. I bywa, że owocem tej ekscytującej podróży może okazać się odkrycie na pozór nie mające znaczenia: jakieś, czyjeś nic nie znaczące istnienie, czyjś poszczególny los, którego w gruncie rzeczy – tak się przynajmniej wydaje – mogłoby nie być, a świat by się nie zawalił. W „Kinderszenen” takim losem, który poeta z Milanówka odkrył i przypomniał światu, było „Życie i śmierć Iwana Waszenki”. Choć, jak sam twierdzi, nie było to jego zamiarem, po prostu: „Coś się wyłoniło i zostało wchłonięte. Nadal bez odpowiedzi na pytanie – po co?”.
W „Wieszaniu” latarka Rymkiewicza na mgnienie oka wydobyła z odmętów oceanu czasu „Marysię w zielonym gorseciku”. Zapewne (zostawmy sobie tę odrobinę wątpliwości) nigdy nie dowiemy się, co tak naprawdę spotkało „maleńką dziewczynę Marysię lat 14, niedawno przywiezioną z Litwy”, która gdzieś zaginęła na ulicach Warszawy. Być może faktycznie spotkała ją „jakaś bardzo niemiła przygoda”, a może jednak wszystko dobrze się skończyło? Może gdzieś tam sobie chodzi jej prawnuk i nawet nie zdaje sprawy (bo nawet o niej nie wie), że to jej historia poruszyła wyobraźnię polskiego poety?
Nie mam ochoty silić się na oryginalność, ale tak się dziwnie składa, że to właśnie los nic nie znaczącej Marysi z ostrzyżoną główką jakoś szczególnie mnie przejął w całej historii opisanej przez autora.
Jarosław Marek Rymkiewicz, Wieszanie, Warszawa 2007.
piątek, 7 sierpnia 2009
czwartek, 6 sierpnia 2009
Z cyklu: Myszkując po Internecie
Kot potrafi...
Ale po koncercie myszkę też chętnie złapie. Jeśli trzeba, rzecz jasna.
(No bo w końcu, o co chodzi z tym "myszkowaniem"?)
Ale po koncercie myszkę też chętnie złapie. Jeśli trzeba, rzecz jasna.
(No bo w końcu, o co chodzi z tym "myszkowaniem"?)
środa, 5 sierpnia 2009
wtorek, 4 sierpnia 2009
Sympatyczny wróg publiczny z zasadami
Stwierdziłem, że nie można ciągle tylko oszczędzać i oszczędzać, więc szarpnąłem się ponownie na kino (ponownie, bo w zeszłym tygodniu zaliczyłem dla rozrywki film dla dzieci w kinie trójwymiarowym). Tym razem wybrałem się na „Wrogów publicznych” („Public Enemies”).
Przede wszystkim film mile mnie zaskoczył. Pod wpływem znajomych, którzy obejrzeli najnowszą produkcję Micheala Manna wcześniej, byłem nastawiony na dłużyzny i zastanawiałem się, czy to dobry pomysł iść do kina na późny seans. Nie wiem, co zazwyczaj oglądają moi znajomi, ale żadnych dłużyzn nie uświadczyłem. Film miał wartką akcję i nie pozwalał się nudzić. Zapewne nie jest to dzieło na miarę „Gorączki” („Heat”), ale zdecydowanie lepszy od, nie wiedzieć czemu hołubionego i nudnego jak flaki z olejem, a momentami żałośnie komicznego, „Informatora” („The Insider”).
„Wrogowie publiczni” mają jedną cechę wspólną z „Gorączką”: wysmakowane sceny strzelaniny. Każdy miłośnik kina pamięta słynną długą sekwencję ulicznej wymiany ognia między policją a rabusiami z tego drugiego filmu. W filmie z Johnnem Deppem w roli Johna Dillingera odnajdziemy coś podobnego. Na przykład strzelanina pod hotelem w lesie. Jest ona po prostu piękna.
Ciekawa w obrazie Manna jest kwestia zastosowania techniki wideo. Z jednej strony film pieczołowicie odtwarza realia lat 30-tych, barwa zdjęć i muzyka pozwalają wczuć się w atmosferę tamtych czasów (świetnie to widać zresztą na załączonym klipie).
Z drugiej strony kręcenie ujęć kamerą wideo wprowadziło nowy element, który na pozór rozwala konwencję, a w zasadzie dodaje do niej coś nowego. Widz bowiem spodziewa się przy takiej ekranizacji historii groźnego bandyty z pierwszej połowy XX wieku raczej tego pierwszego: stylizacji na tamtą epokę, ładnie, elegancko ubranych aktorów, zdjęć w sepii, ale nie czegoś, co bardziej kojarzy się z czasami nam współczesnymi, odzwierciedla ich pośpiech i chaotyczność. Tymczasem twórcom „Wrogów publicznych” udało się oba te, wydawałoby się nieprzystające do siebie, chwyty artystyczne znakomicie połączyć. Ujęcia wideo oddają chaotyczność pościgów, strzelaniny, nerwowość policjantów i bandytów, pozwalają się poczuć tak, jakby oglądający był świadkiem bezpośrednio rozgrywających się wydarzeń.
Jeśli chodzi o fabułę, to obraz Manna jest typową hollywoodzką baśnią o sympatycznym, przystojnym, choć brutalnym, bandycie z zasadami, który nie skrzywdzi damy, potrafi być szarmancki i dowcipny, a rannego kolegi nie zostawi na pastwę losu. Johnny Depp pasuje do tej roli jak mało kto. Nie zabrakło rzecz jasna wątku miłosnego nadającego postaci Johna Dillingera cech romantycznych. Trudno się zresztą nie wzruszyć oglądając piękną Marion Cotillard w roli tej jednej jedynej, która podbija serce groźnego rabusia od pierwszego wejrzenia.
Nawet, gdybym był nieczuły na wdzięki ślicznej Marion, to film i tak skruszyłby lód mego serca głosem królowej jazzu, Billie Holiday.
Muzyka – a ścieżkę dźwiękową stanowią nie tylko piosenki Holiday – to jeszcze jeden element, na który chciałbym zwrócić uwagę. Bardzo ładnie wpleciono w filmową opowieść i wykorzystano w zakończeniu motyw znanego standardu „Bye, Bye Blackbird”. Nie będę zdradzał szczegółów. Co tu dużo mówić: po prostu się wzruszyłem.
Przede wszystkim film mile mnie zaskoczył. Pod wpływem znajomych, którzy obejrzeli najnowszą produkcję Micheala Manna wcześniej, byłem nastawiony na dłużyzny i zastanawiałem się, czy to dobry pomysł iść do kina na późny seans. Nie wiem, co zazwyczaj oglądają moi znajomi, ale żadnych dłużyzn nie uświadczyłem. Film miał wartką akcję i nie pozwalał się nudzić. Zapewne nie jest to dzieło na miarę „Gorączki” („Heat”), ale zdecydowanie lepszy od, nie wiedzieć czemu hołubionego i nudnego jak flaki z olejem, a momentami żałośnie komicznego, „Informatora” („The Insider”).
„Wrogowie publiczni” mają jedną cechę wspólną z „Gorączką”: wysmakowane sceny strzelaniny. Każdy miłośnik kina pamięta słynną długą sekwencję ulicznej wymiany ognia między policją a rabusiami z tego drugiego filmu. W filmie z Johnnem Deppem w roli Johna Dillingera odnajdziemy coś podobnego. Na przykład strzelanina pod hotelem w lesie. Jest ona po prostu piękna.
Ciekawa w obrazie Manna jest kwestia zastosowania techniki wideo. Z jednej strony film pieczołowicie odtwarza realia lat 30-tych, barwa zdjęć i muzyka pozwalają wczuć się w atmosferę tamtych czasów (świetnie to widać zresztą na załączonym klipie).
Z drugiej strony kręcenie ujęć kamerą wideo wprowadziło nowy element, który na pozór rozwala konwencję, a w zasadzie dodaje do niej coś nowego. Widz bowiem spodziewa się przy takiej ekranizacji historii groźnego bandyty z pierwszej połowy XX wieku raczej tego pierwszego: stylizacji na tamtą epokę, ładnie, elegancko ubranych aktorów, zdjęć w sepii, ale nie czegoś, co bardziej kojarzy się z czasami nam współczesnymi, odzwierciedla ich pośpiech i chaotyczność. Tymczasem twórcom „Wrogów publicznych” udało się oba te, wydawałoby się nieprzystające do siebie, chwyty artystyczne znakomicie połączyć. Ujęcia wideo oddają chaotyczność pościgów, strzelaniny, nerwowość policjantów i bandytów, pozwalają się poczuć tak, jakby oglądający był świadkiem bezpośrednio rozgrywających się wydarzeń.
Jeśli chodzi o fabułę, to obraz Manna jest typową hollywoodzką baśnią o sympatycznym, przystojnym, choć brutalnym, bandycie z zasadami, który nie skrzywdzi damy, potrafi być szarmancki i dowcipny, a rannego kolegi nie zostawi na pastwę losu. Johnny Depp pasuje do tej roli jak mało kto. Nie zabrakło rzecz jasna wątku miłosnego nadającego postaci Johna Dillingera cech romantycznych. Trudno się zresztą nie wzruszyć oglądając piękną Marion Cotillard w roli tej jednej jedynej, która podbija serce groźnego rabusia od pierwszego wejrzenia.
Nawet, gdybym był nieczuły na wdzięki ślicznej Marion, to film i tak skruszyłby lód mego serca głosem królowej jazzu, Billie Holiday.
Muzyka – a ścieżkę dźwiękową stanowią nie tylko piosenki Holiday – to jeszcze jeden element, na który chciałbym zwrócić uwagę. Bardzo ładnie wpleciono w filmową opowieść i wykorzystano w zakończeniu motyw znanego standardu „Bye, Bye Blackbird”. Nie będę zdradzał szczegółów. Co tu dużo mówić: po prostu się wzruszyłem.
poniedziałek, 3 sierpnia 2009
niedziela, 2 sierpnia 2009
Zdarzenia: „Jestem na przepustce z więzienia...”
Przytrafiło mi się to już trzeci, a może czwarty raz z rzędu w ciągu ostatnich paru tygodni w pobliżu Panoramy Racławickiej. Podchodzi do mnie młody człowiek (ponieważ zazwyczaj w tym momencie jestem w pośpiechu, nie zauważyłem, czy ten sam) i zaczyna mniej więcej w ten sposób: „Jestem na przepustce z więzienia...” Po tym wymownym wstępie następuje prośba o wsparcie finansowe.
Jeśli jest to ten sam młodzieniec, to służby więzienne powinny się zastanowić, czy wypuszczać go na tak dłuuuuuugi urlop bez gotówki. A jeśli to w rzeczywistości jego sposób na zarabianie pieniędzy, to powinien albo zmienić teren, albo zmienić śpiewkę, bo ta już jest zgrana*.
* Nie omieszkałem poinformować go, co o tym myślę. Prawdopodobnie za tydzień zobaczymy, czy weźmie to sobie do serca.
Jeśli jest to ten sam młodzieniec, to służby więzienne powinny się zastanowić, czy wypuszczać go na tak dłuuuuuugi urlop bez gotówki. A jeśli to w rzeczywistości jego sposób na zarabianie pieniędzy, to powinien albo zmienić teren, albo zmienić śpiewkę, bo ta już jest zgrana*.
* Nie omieszkałem poinformować go, co o tym myślę. Prawdopodobnie za tydzień zobaczymy, czy weźmie to sobie do serca.
sobota, 1 sierpnia 2009
65 lat temu...
Warto też posłuchać (i obejrzeć teledysk) kompozycji do słów Mirona Białoszewskiego w interpretacji Anny Marii Jopek: "Sypka Warszawa" (w poprzednim wpisie link do strony, na której znajduje się ten sam utwór w wykonaniu samego Pospieszalskiego).
Subskrybuj:
Posty (Atom)