czwartek, 24 listopada 2016

„Egzorcysta” i islam


Mam wrażenie, że mimo rozwoju technologii, środków masowego przekazu, szybkości obiegu informacji dookoła globu, na temat wielu zjawisk istnieje w świadomości przeciętnego człowieka więcej mitów, półprawd i zwykłych zmyśleń niż sprawdzonych informacji.

Jednym z takich zjawisk wydaje mi się być islam. Mimo zagrożenia, jakie ta religia (albo „herezja” – jak mahometanizm traktowali ojcowie Kościoła i np. z XX-wiecznych myślicieli Hilaire Belloc), ogólny stan wiedzy na jej temat jest dość niski.

Pamiętam ożywioną dyskusję, jakiej byłem świadkiem, pomiędzy pewnym zacnym duchownym a jego parafianinem na temat islamu i Koranu. Obaj interlokutorzy wyrażali sprzeczne poglądy: jeden twierdził, że islam to religia pokoju, a drugi, że wprost przeciwnie; jeden twierdził, że potwierdzenie na pokojowość islamu można znaleźć w Koranie i że terroryści postępują niezgodnie z jego nauką, drugi obstawał zaś przy tym, że właśnie to terroryści są wiernymi uczniami nauk Koranu, a przytoczyć można na to odpowiednie wersety tej świętej księgi mahometan. Nie wypowiadałem się o Koranie, bo moja wiedza była wówczas na ten temat zerowa. Wyraziłem jedynie wątpliwość co do pokojowości samej religii. Jednak najlepsza była konkluzja całej tej dyskusji: najpierw jeden z rozmówców, a potem tak samo drugi, przyznał, że... Koranu nigdy nie czytał i w ogóle go nie zna. Na czym więc opierała się cała dyskusja? No właśnie...

Ten przykład zdaje się świadczyć o tym, że potrzebna jest podstawowa chociaż edukacja na temat islamu. Sam osobiście zachęcałbym do lektury Koranu, by u źródła poznać, co ta księga faktycznie nam mówi. Choć trzeba się zastrzec, że nie jest to lektura łatwa i jeśli ktoś sądzi, że wyznaczy sobie np. rok na przeczytanie świętej księgi mahometan od deski do deski, może się srodze zawieść – bardziej niż w przypadku Biblii, która przecież też wymaga odpowiedniego wprowadzenia i przygotowania do lektury. Pierwsze wrażenie może być takie, że jest to po prostu bełkot, w którym czytelnik rozpozna fragmenty kojarzące się z Biblią, zarówno ze Starym, jak i Nowym Testamentem, ale w którym brak jakiegoś ładu i składu. Osobiście zachęcałbym do lektury Koranu od... końca, gdzie znajdują się najkrótsze sury, a więc również najłatwiejsze do ogarnięcia i przeczytania (co nie znaczy, że nie wymagają one komentarza i przypisów).

Kto zaś nie ma czasu, powinien sięgnąć po jakieś dobre źródło, przewodnik lub naukową rozprawę, podpartą również cytatami. Potrzebna jest wiedza, inaczej łatwo dać się uśpić, a przebudzenie może być bardzo bolesne – wówczas na reakcję może być już za późno.

Na to zapotrzebowanie odpowiada ostatni numer „Egzorcysty” – znakomitego miesięcznika, który miałem zamiar zarekomendować na tej stronie już jakiś czas temu. Jego zaletą jest m.in. staranna szata graficzna i bloki tematyczne poświęcone np. różnym zagrożeniom duchowym. Katolików letnich, którzy sądzą, że jest to rodzaj katolickiej „Wróżki” zachęcam, by raczej sami sięgnęli po pismo albo po prostu... puknęli się w czoło i zastanowili, co wiedzą o swojej wierze.

Otóż, listopadowy „Egzorcysta” daje swoim czytelnikom blok artykułów na temat islamu. Powiem wprost – czytelnik, który wie niewiele albo zgoła nic na temat islamu, pewnie będzie miał z początku jeszcze większy mętlik po tej lekturze, choć też całkiem sporo się dowie. Ale to dobrze, bo może zachęci to go do dalszych poszukiwań i weryfikacji pewnych opinii wyrażanych w tym miesięczniku.

Całość zaczyna się z pozoru niewinnie, a nawet bardzo dla islamu przychylnie, bo pokazując religię Mahometa od tej pozytywnej strony – przyjaznej przybyszowi, gościnnej, hołubiącej rodzinę, troszczącej się o dobre i bezstresowe wychowanie dzieci, z szacunkiem odnoszącej się do chrześcijaństwa, a nawet szukającej u katolickich zakonnic porady i wsparcia w trudnych i konfliktowych sytuacjach. Taki jest artykuł s. Anny Siudmak pt. „Życie wśród wyznawców islamu”. Jednak konkluzja tego artykułu i jeden z jego wcześniejszych fragmentów mrozi krew w żyłach.

Kolejny krótki tekst, to wyznanie Abdura Raufa, który opowiada o jego nawróceniu z islamu na chrześcijaństwo. Jak twierdzi:

Wyrosłem w społeczeństwie, które traktuje Boga jako istotę odległą, przebywającą gdzieś w niebie. (...) Ten Bóg akceptuje modlitwę tylko w jednym języku – arabskim.

Dręczony przez pytania, nie miał innego wyjścia jak „milczenie albo przyjęcie islamu”. Jego przyszła żona, a potem zakonnicy naprowadzili go na właściwą ścieżkę, a jeden z zakonników zalecił mu lekturę Biblii. Nastąpiła przemiana, o której tak pisze m.in.:

Wtedy dopiero spotkałem i odkryłem prawdziwego Boga – tego, który jest blisko, słucha mnie i rozmawia ze mną, obojętnie w jakim języku mówię, kocha mnie takiego, jakim jestem, poświęca swoje życie, by mnie uratować od śmierci.

„Gwoździem” całego numeru jest obszerny wywiad z prof. Remim Braguem – filozofem i autorem książek, które ukazały się również w polskich tłumaczeniach. Wywiady z profesorem można było już przeczytać na łamach polskiej prasy (m.in. w „Gościu Niedzielnym”). Ten należy chyba do najobszerniejszych. Tytuł nieco prowokacyjny: „Co zawdzięczamy Mahometowi?” Francuski profesor zwraca uwagę na pewną zasadniczą rzecz:

Europejczycy (...) stosują wobec islamu kategorie pochodzenia chrześcijańskiego. Dla nich religia musi mieć Boga, zakładać życie po śmierci, mieć duchownych oddających cześć Stwórcy, modlitwy, sakramenty, ewentualnie posty i pielgrzymki.
W przypadku islamu mamy problem, by zrozumieć, że chodzi w nim przede wszystkim o prawo. W średniowieczu, aby określić islam, stosowano łacińskie określenie lex Mauroroum (prawo Maurów), a także hebrajskie to-rat ha-Ismaelim (prawo synów Izmaela). Było w tym więcej racji, niż myślano. Islam jest przede wszystkim systemem praw, boskich nakazów, które oceniają niemal każde działanie, jakie obecne jest w ludzkim życiu: obowiązkowe, zalecane, obojętne, odradzane, zakazane. Od tego prawa zależą akty kultu (modlitwa, ramadan, pielgrzymka). Jeśli zatem muzułmanin znajdzie lub będzie wierzył, że znalazł w prawie islamskim zapis, jak usprawiedliwić – bądź w jaki sposób uczynić szlachetnym albo obowiązkowym – zabicie „niewiernych”, to to mu wystarczy. Poza tym uczyni to, co nakazuje mu prawo islamu.

Warto zapoznać się z tą rozmową, bo z pewnością pomoże ona wyjaśnić pewne nieporozumienia, gdyż jak mówi profesor: „konieczne jest, aby po obu stronach rozumieć słowa w tym samym sensie”. A okazuje się, że często mylnie uważamy, że jest możliwe porozumienie, nie zdając sobie sprawy z tego, że te same słowa mają inne znaczenie dla nas niż dla uczniów Mahometa.

Inny ważny i intrygujący tekst w tym numerze „Egzorcysty” to artykuł abp. Fultona J. Sheena „Maryja i muzułmanie”, w którym autor dowodzi, że nawrócenie mahometan przyjdzie przez Maryję.

Godny polecenia jest także „Osobowy Bóg i panteizm” ks. prof. Krzysztofa Kościelniaka. Bardzo często na Zachodzie mamy tendencję postrzegania islamu jako monolitu (nawet jeśli wielu słyszało o szyitach i sunnitach), nie zdając sobie sprawy z pewnych zasadniczych różnic między różnymi odłamami tej religii. A już sam tytuł sugeruje pewne tropy, które kłócą nam się z obrazem mahometanizmu. Ten erudycyjny tekst dostarcza sporą dawkę wiedzy i może być zachętą do dalszych poszukiwań.

Fascynujący (i jak najbardziej na miejscu akurat w tym czasopiśmie) jest artykuł tego samego autora „Złe duchy według Koranu”.

Podobnie, jak rozmowa z Remim Braguem zwraca uwagę na nieporozumienia związane z naszym postrzeganiem islamu, tekst ks. Krystiana Kałuży pokazuje, jaki „nieprzekraczalny dystans” dzieli od siebie obie religie i jak obca jest muzułmanom katolicka nauka o Zbawieniu.

Wymienione przez ze mnie teksty zasługują na zgłębienie, ale to nie znaczy, że w listopadowym numerze „Egzorcysty” to jedyna lektura godna uwagi. Naprawdę warto pospieszyć się i nabyć swój egzemplarz. To spora dawka wiedzy, a także lektura ubogacająca ducha i uświadamiająca piękno naszej religii

poniedziałek, 21 listopada 2016

Uśmiech dla Francji

Pisałem na tym blogu już chyba ze dwa, a może trzy razy, że uznanie aborcji z powodów eugenicznych jest równoznaczne ze stwierdzeniem, że na przykład ludzie z zespołem Downa nie mają prawa żyć, że oni na to życie nie zasługują, że są istotami gorszego gatunku. Wszelkie udogodnienia dla niepełnosprawnych w społeczeństwie, które takie prawa wprowadza, to po prostu czysta hipokryzja. 

Dzisiejsze wstrząsające wiadomości z Francji o zakazie reklamy z uśmiechniętymi dziećmi z zespołem Downa to przykład zarówno tej skandalicznej mentalności, która uznaje ludzi z wadami genetycznymi za podludzi, jak i tragicznym w skutkach przejawem poprawności politycznej, która blokuje wypowiedzi mogące kogoś „urazić” (w tym przypadku matki, które zdecydowały się zamordować własne dziecko). 

Kto tym barbarzyńcom przyniesie światło? 

Tymczasem wysyłajmy im i powielajmy filmy i zdjęcia z uśmiechniętymi dziećmi, które wcale nie są istotami gorszego gatunku, choć może nie mają tych możliwości, jakimi zostali obdarzeni inni.


Cinque Terre II


sobota, 19 listopada 2016

Z cyklu: Myszkując po Internecie


Kolejny „Wir” M. Vorisa po polsku na portalu „Polonia Christiana”

Czy katolicy są chrześcijanami? A może to protestanci manipulują i wykluczają katolików?

piątek, 18 listopada 2016

Corner Shop: „The Old Curiosity Shop” albo lektury dzieciństwa

Każdy pewnie ma swoją ulubioną powieść, a może swoje ulubione powieści i opowiadania z dzieciństwa – literaturę, która kształtowała jego wrażliwość, rozbudzała wyobraźnię, przenosiła w świat przygody i bohaterów, z którymi chciałoby się zaprzyjaźnić albo z którymi się przyjaźniło, jak z najprawdziwszymi przyjaciółmi z realnego świata.

Dla mnie taką powieścią, która na zawsze pozostała we mnie, jest „Robinson Crusoe” Daniela Defoe. Przeczytałem ją dość wcześnie, bo gdzieś w drugiej lub trzeciej (najpóźniej) klasie szkoły podstawowej. Pamiętam to tak dokładnie, gdyż po trzeciej klasie zmieniłem szkołę i wiem, że już wówczas miałem tę powieść za sobą – a właściwie w sobie.

Są jednak też i takie książki, które przeczytało się już dużo później i żałuje się, że nie były lekturami w dzieciństwie. Dla mnie do tych książek należy „The Old Curiosity Shop” Charlesa Dickensa ze swoją galerią barwnych postaci, tajemnicami, przygodą, humorem, który wcale się nie zestarzał i fragmentami, które zdają się być dość... nowoczesne, choć przecież nie brak w tej powieści i sentymentalizmów z epoki wiktoriańskiej, jakie u współczesnego czytelnika raczej wzbudzą co najmniej uśmiech, jeśli nie kpinki, zamiast wzruszenia. Z niektórych wątków pokpiwano sobie nawet nie tak długo po wydaniu tej powieści, o czym przypomina Peter Preston, autor wstępu (który zresztą najlepiej przeczytać po skończeniu lektury, by nie psuć sobie jej przyjemności – zadziwiające, że sam wydawca zamieścił takie ostrzeżenie, zamiast zrobić z wstępu po prostu posłowie) przytaczając wypowiedzi takich tuzów literatury anglojęzycznej, jak Chesterton czy Wilde. Myślę, że jako dziecko, a więc czytelnik naiwny, wzruszałbym się tymi sentymentalizmami, a nie traktowałbym je z pobłażliwą wyższością kogoś, kto coś tam trochę wie o literaturze.

Dla mnie zaletą tej powieści, oprócz wartkiej akcji, jest wspomniana już wcześniej galeria barwnych postaci, z których większość namalowana jest tak plastycznie, że wręcz narzucają się wyobraźni jakbyśmy stali przed doskonałym XIX-wiecznym malowidłem. Nawet najdrobniejsza postać, najbardziej marginalna, jest tu przedstawiona tak, że wciąż powraca żywo w pamięci, nawet dłuższy czas po skończeniu lektury.

Zresztą dotyczy to nie tylko bohaterów tej znakomitej, nawet jeśli mającej swoje skazy, powieści. W równym stopniu – miejsc, a także zwierząt, z których wyróżnia się pewien sympatyczny konik, odmalowany z taką dozą humoru, że nie sposób nie nabrać do niego sympatii, zwłaszcza, jeśli samemu trochę jeździ się konno i wie, jaki „charakterek” potrafią mieć niektóre z tych czworonogów.

Z tej galerii postaci, oczywiście na pierwszy plan wybija się diaboliczny Quilp, jeden z tych szwarccharakterów, które na zawsze pozostaną w historii literatury. Ale też i jego przeciwieństwo – uczciwy do szpiku kości, szczery i uczynny Kit czy dobrotliwi państwo Garland. Rzecz jasna bohaterska mała Nell odgrywa tu niebagatelnie ważną rolę, tak jak jej przygody z opiekującym się nią – czy raczej będącym bardziej pod jej opieką – dziadkiem. A rodzeństwo Brassów? Kanalia Sampson wraz z jego „piękną” maskulinistyczną siostrzyczką Sally? To para, która może być modelem dla wszelkich literackich i filmowych szumowin. Tę listę można by ciągnąć i ciągnąć...
Dla koneserów dobrej literatury zaletą tej powieści jest także jej wielowarstwowość, przejawiająca się choćby w nawiązaniach literackich zarówno do arcydzieł literatury światowej (jak Biblia czy Szekspir), do literatury religijnej („Pilgrim’s Progress”) czy wreszcie do popularnych piosenek i wierszy. Nie brak tu także całego sztafażu romantycznego – wiekowych ruin, mrocznych legend, grobów, szaleństwa, rodzinnych tajemnic, wielkiej romantycznej miłości, a nawet wiejskiego nauczyciela uczącego dziatki w położonej wśród lasów osadzie...

Czytanie Dickensa, lektura „The Old Curiosity Shop” to jak powrót do dzieciństwa, do tych wspaniałych powieści, historii, przygód, które kształtowały naszą wyobraźnię.

Dickensa warto czytać, warto do niego wracać. W jego prozie jest duch przygody, ale jest też w ogóle duch, który czyni ją wciąż żywą, wciąż pasjonującą, wciąż zarówno wzruszającą, jak i budzącą śmiech. I jak każdą dobrą książkę – odkłada się ją z żalem, że to już i że nie ma ciągu dalszego...

Charles Dickens, The Old Curiosity Shop, Wordsworth Classics, Ware 1995.

wtorek, 15 listopada 2016

Lukka VII



Lukka to wiekowe, położone urokliwie wśród wzgórz miasteczko, w którym z pewnością warto spędzić przynajmniej jeden dzień na powolne zwiedzanie, chodzenie po sklepikach i relaks przy dobrej włoskiej kawie w jednej z kawiarenek lub restauracji. 


 Wąskie, średniowieczne uliczki z zaułkami, przejściami, podwórkami, placami i placykami mają swój urok, który docenią ci lubiący nawarstwianie się wieków i epok. Z jednej strony bowiem te niemal korytarze, w jakie zamienia się plątanina ciasnych uliczek, gdzie dachy domów po przeciwnej stronie prawie się dotykają, każą myśleć o średniowieczu, z drugiej można zatrzymać się przed domem Pucciniego ze stojącym tam pomnikiem kompozytora, który przywiedzie na myśl muzykę XIX wieku, a wreszcie spotkać ślady jeszcze wcześniejszych epok – jak w małym kościółku, w którym uczestniczyliśmy we Mszy św., gdzie jedna ściana to wkomponowany w budowlę starożytny mur obronny. Samo miasto zresztą zostało założone jeszcze przez Etrusków, a więc ma dłuuuugą historię. 


Cała starówka jest otoczona potężnym murem obronnym z XVI/XVII wieku, który ciągnie się ponad 4 kilometry. 


Warto tu zobaczyć piękny kościół San Michele in Foro, którego początki sięgają jeszcze VII w., z potężną figurą Michała Archanioła oraz rzeźbą Madonny – wielu może się ona kojarzyć z Matką Boską z Guadalupe. Dobrze jest zajść na



niedziela, 13 listopada 2016

Katolickie kino – nowy polski portal

Pojawiła się ciekawa inicjatywa. Powstał portal, na którym można legalnie zobaczyć filmy religijne: Kino Pod Aniołem. Na razie nie ma tutaj za dużego wyboru (zaledwie 5 filmów, gdy piszę te słowa), ale mam nadzieję, że portal będzie się rozwijał, a repertuar wzbogacał o filmy zarówno fabularne, jak i dokumentalne i że może będzie można zobaczyć również wartościowe produkcje świeckie, tzn. takie, w których można odnaleźć rzeczy bliskie katolikowi. Mam też nadzieję na obrazy starsze – mankamentem bowiem typowych portali udostępniających filmy legalnie jest brak szerokiego wyboru klasyki kina. Gdyby na przykład Kino Pod Aniołem oferowało taki przemyślany wybór, byłoby ewenementem. Chętnie wówczas zobaczyłbym na tym portalu, oprócz np. takiej klasyki Franco Zeffirelliego, jak „Jezus z Nazaretu” czy „Brat Słońce, siostra Księżyc”, również choćby obrazy Andrieja Tarkowskiego. Czy inicjatorów tego portalu będzie na to stać i czy portal się wzbogaci – czas pokaże.


piątek, 11 listopada 2016

„Famous Blue Raincoat” w Święto Niepodległości


Dzisiaj kolejne Święto Niepodległości i... kolejne bez zadym, bez pałowania i bez awantur. Pewnie kaczystowski reżym tak trzyma ludzi za mordę, że boją się podskoczyć, a może narodowcy się przestraszyli PiS-u i spotulnieli? 

Bardziej serio – zmarł Leonard Cohen. Smutne, że nie będzie już więcej jego piosenek. Nie byłem jakimś ogromnym fanem, który by śledził każdą nową płytę czy czekał niecierpliwie na każdą nową piosenkę. Pamiętam jednak pierwsze zetknięcie z tą twórczością, kiedy nauczyciel angielskiego puścił nam płytę z nagraniami autora „Famous Blue Raincoat”. Może znałem już wtedy nowsze utwory tego poety i pieśniarza, ale to były stare nagrania. I było to dla mnie coś nowego, choć jako smarkacz niewiele też pewnie z tego rozumiałem. W pamięci pozostała mi charakterystyczna maniera śpiewania, charakterystyczny głos. Kiedy jakiś czas później kupiłem płytę z nagraniami Cohena, nieco się rozczarowałem, gdyż było tam całe instrumentarium muzyki elektronicznej i nowoczesnej, a ja spodziewałem się przede wszystkim gitary i tego... jak to nazwać?... nonszalanckiego (?) śpiewu, jakby ktoś może trochę za dużo wypił, ale dawał radę... Chyba wysłuchałem jej kilka razy, ale rozczarowanie pozostało. 

Tak, jest więc parę utworów Cohena, które lubię i których mogę słuchać wciąż na nowo. Nawet trochę się przekonałem do tych bardziej „nowoczesnych” piosenek. Zawsze wzrusza mnie jednak niezmiennie „Famous Blue Raincoat” i parę innych kompozycji mniej więcej z tamtego okresu. 

Nie wiedziałem wcześniej, że ojciec Cohena był polskim Żydem, a jego matka pochodziła z Litwy. I jakoś tak symbolicznie wieść o jego śmierci przyszła w Święto Niepodległości. Wówczas, kiedy Rzeczpospolita odzyskiwała niepodległość, jeszcze było to państwo wielonarodowe, jeszcze udało się odzyskać sporą część tamtej I Rzeczpospolitej, w której byli Żydzi, Ukraińcy, Litwini, Polacy... 

Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie...


Lukka V – Be Limitless


wtorek, 8 listopada 2016

poniedziałek, 7 listopada 2016

„Między skrzydłem a sterem” – listy Andrzeja Bobkowskiego do Jerzego Turowicza


Jeśli czytelnik zabierze się za lekturę „Listów do JerzegoTurowicza 1947-1960” Andrzeja Bobkowskiego po jego korespondencji ze stryjem, z pewnością będzie czytał fragmenty niektórych z nich z pewnym zaskoczeniem. Jak bowiem pogodzić jego pochwałę protestantyzmu, jaką przedstawił Aleksandrowi Bobkowskiemu, i uwagi o tym, że w krajach, gdzie zwyciężyła herezja, nie było skłonności do „ideologii pałki” (co jest oczywistą nieprawdą) z jego otwarcie wyrażaną niechęcią do Lutra? Jak choćby w tym fragmencie:

(...) ale kto mi zaręczy, że taki Cortez, Pizarro i inni – zewnętrznie straszliwie katoliccy – nie byli podgryzieni, choćby podświadomie, nowinkami Lutra? A jeśli nie Lutra, to w każdym razie atmosferką, która stworzyła Lutra? Tu czuję, że się może zagalopowałem, ale trudno – ja Lutra do tego stopnia nie znoszę (cała moja luterańska rodzina ze strony ojca niemało się do tego przyczyniła), że o tym typie nie umiem spokojnie mówić.

Można oczywiście przypuszczać, że autor „Szkiców piórkiem” nie do końca był w swoich deklaracjach szczery, że co nieco pozował, że troszkę zmyślał w zależności od tego, do kogo pisał. W tym przypadku korespondował przecież z redaktorem katolickiego tygodnika (choć traktował ten tygodnik bardziej jako pismo literackie), stąd jego ogólne uwagi o religii i wyrażanie niechęci do protestantyzmu nie byłyby niczym dziwnym.

Z drugiej strony nonkonformizm Bobkowskiego, niedbanie o to, by wkraść się w czyjeś łaski dla pozyskania konkretnych korzyści materialnych, wyjazd z Europy i odrzucanie ofert wsparcia finansowego i stypendiów, każe powątpiewać w tak koniunkturalną postawę pisarza. Cóż miałby bowiem po niej zyskać? Pomoc dla swojej matki, która pozostała w Krakowie? Być może, ale czy na pewno?

Tym niemniej sprzeczność pozostaje: w liście do stryja sugestia, że totalitaryzm znajduje podatny grunt w krajach katolickich, w liście do Turowicza zaś dywagacje (nawet jeśli się „zagalopował”), że postawa konkwistadorów jest być może podszyta luteranizmem. Przy tym staje w tej ostatniej korespondencji w obronie samego Kościoła katolickiego i przeciwstawia się łączeniu tegoż Kościoła z okrucieństwami zdobywców Ameryki.

Religia generalnie jest w tych listach pisanych do redaktora „Tygodnika Powszechnego” jednym z tematów głównych. Są to zarówno wzmianki o własnej religijności, dywagacje o katolicyzmie w Ameryce Łacińskiej, jak i opisy świąt (głównie Bożego Narodzenia, ale też na przykład procesji z relikwiami Krzyża Świętego) w Gwatemali. Te ostatnie to żywe obrazki z życia Gwatemali, równie ciekawe, jak opisy politycznych niepokojów i buntów, które zresztą Bobkowski podaje ze swoistym dystansem i poczuciem humoru.

Chyba najbardziej przejmujący aspekt tych zapisków religijnych odnajdzie czytelnik w bardzo osobistych uwagach pisarza, dotyczących jego własnych doświadczeń, zwłaszcza wówczas, kiedy pisze ze świadomością stania być może już u progu śmierci:

Od przeszło dwóch lat żyję w cieniu śmierci. (...) Śmierć powinno się brać zupełnie na serio przede wszystkim jako koniec życia w tym sensie, w jakim my to życie pojmujemy, to znaczy naprawdę i bez głupich dowcipów jako koniec świata i koniec w s z y s t k i e g o w naszym ludzkim rozumieniu. Poza tym pozostaje tylko ufność i wiara w nadprzyrodzone miłosierdzie Boskie, które można załatwić tylko wiarą i ufnością, bo tego tu naszym umysłem nie można zrozumieć. To kwintesencja mojej filozofii i mojego spokoju.
(...)
Właściwie to nawet żyję z poczuciem jakiegoś szczęścia, bardzo wielkiego, jak nigdy dawniej. I śmiać mi się chce z ludzi, którzy kwestionują sens życia. Dziś wiem, że ono ma sens, BO JEST.

Dla znających tę twórczość i tych, którzy trochę coś wiedzą o życiu Bobkowskiego, nawet przy uwzględnieniu religijnego wymiaru jego twórczości, może pewnym zaskoczeniem być także takie wyznanie o modlitwie:

Na Łasce się nie znam, bo nigdy w życiu nie miałem najmniejszych wątpliwości i modlitwa była dla mnie wielką rzeczą i pokrzepieniem.

Zaskoczeniem natomiast nie będą choćby takie uwagi, jak ta chwilę po zacytowanym wyżej passusie:

W myśleniu staram się zawsze eliminować modę. Mody myślenia zarzynają ten świat. Szczególniej to, co już dawno jest démodé, a co podaje się za ostatni gwóźdź sezonu.

Tutaj jest znany nam Bobkowski indywidualista. Bobkowski Sarmata, który chodzi własnymi ścieżkami. Te własne ścieżki zawiodły autora „Szkiców piórkiem” do Gwatemalii, która stała się jego drugą ojczyzną i którą pokochał. Jak sam wyznawał: „chcę tutaj umrzeć”. Nie miał przez to poczucie zdrady własnej ojczyzny, gdyż zauważał:

Dziś rozumiem, że można jakiś obcy kraj pokochać i bez uszczerbku na duszy mieć jakby dwie ojczyzny.

Oczywiście powracającym motywem, przebijającym się przez te listy, nawet jeśli sam autor nie ma zamiaru się użalać i biadolić nad swoim losem, który przecież wybrał z pełną świadomością, jest motyw ciężkiej pracy, która doprowadziła go pewnego dnia do załamania nerwowego:

(...) zapracowany, w końcu w jesieni 1953 r. upadłem raz wieczorem na ulicę, nie mogłem wstać, zdawało mi się, że jeżeli zrobię jeden ruch, natychmiast umrę.

Bobkowski, by pisać, musiał ten czas na twórczość, często zmęczony i wyczerpany, wręcz wyszarpywać. Stąd poczucie, że mamy do czynienia z czymś tym cenniejszym, bo okupionym ogromnym trudem, a jednocześnie żal, że autor nie mógł pracować w bardziej komfortowych warunkach, kiedy tyle miernot (ale też przecież autorów wybitnych, jak wspomniany tu Iwaszkiewicz) w jego czasach żyło w komforcie w zamian za służalczość. Pisał więc w liście do Turowicza, wspominając o swoim modelarskim biznesie:

Ja natomiast przeszlę Panu coś bardziej ciekawego – ot po prostu trochę notatek, takich pisanych po mojemu, obecnie raczej ukradkiem, między skrzydłem a sterem, bo na porządne pisanie nie mam czasu i tylko od namiętności notowania nie mogę się uwolnić.

Dobrze, że ta „namiętność notowania” w autorze nie wygasła. Dobrze, że ocalały te listy.

Andrzej Bobkowski, Listy do Jerzego Turowicza 1947-1960, Biblioteka „Więzi”, Warszawa 2013.

Lukka II – targ staroci




piątek, 4 listopada 2016

Piza II



Kiedy wchodzi się na Campo dei Miracoli, nie ma mocnych: każdy wydaje okrzyk oszołomienia, podziwu, zdumienia. Otoczony murem plac, kiedy odsłania się przed oczami podróżnika po przejściu bramy, musi poruszyć każdego. Trzy potężne budowle, które na nim się znajdują – baptysterium, katedra i Krzywa Wieża – są bowiem jak z marzenia sennego. Tyle tylko, że to nie sen, a najprawdziwsza jawa.




Na Campo dei Miracoli w Pizie byłem po raz pierwszy. I przekonałem się po raz kolejny, że wyobraźnia płata figle. Choć kamery, telewizja, środki masowego przekazu są wszędzie, to jednak często kształtujemy sobie w myślach obraz odbiegający od rzeczywistego, dopowiadając np. otoczenie, które w „realu” jest odmienne od naszych wyobrażeń. Ale Campo dei Miracoli to prawdziwe Pole cudów. Tutaj można chodzić z otwartymi ustami jak przygłup i czuć się jak „barbarzyńca w ogrodzie”.





Warto zwrócić tu uwagę na detale, zarówno te, zdobiące baptysterium, jak i katedrę czy samą słynną Krzywą Wieżę.


Polaków pewnie zainteresuje, że i tu można znaleźć rzeźbę zmarłego już polskiego artysty, Igora Miotraja. Upadły anioł robi nie mniejsze wrażenie niż inne cuda w tym miejscu. Przeciwnie moim zdaniem do innej współczesnej rzeźby. Ale... de gustibus...