Dzisiaj kolejne Święto Niepodległości i... kolejne bez
zadym, bez pałowania i bez awantur. Pewnie kaczystowski reżym tak trzyma ludzi
za mordę, że boją się podskoczyć, a może narodowcy się przestraszyli PiS-u i
spotulnieli?
Bardziej serio – zmarł Leonard Cohen. Smutne, że nie będzie
już więcej jego piosenek. Nie byłem jakimś ogromnym fanem, który by śledził
każdą nową płytę czy czekał niecierpliwie na każdą nową piosenkę. Pamiętam
jednak pierwsze zetknięcie z tą twórczością, kiedy nauczyciel angielskiego puścił
nam płytę z nagraniami autora „Famous Blue Raincoat”. Może znałem już wtedy
nowsze utwory tego poety i pieśniarza, ale to były stare nagrania. I było to
dla mnie coś nowego, choć jako smarkacz niewiele też pewnie z tego rozumiałem.
W pamięci pozostała mi charakterystyczna maniera śpiewania, charakterystyczny
głos. Kiedy jakiś czas później kupiłem płytę z nagraniami Cohena, nieco się rozczarowałem,
gdyż było tam całe instrumentarium muzyki elektronicznej i nowoczesnej, a ja
spodziewałem się przede wszystkim gitary i tego... jak to nazwać?...
nonszalanckiego (?) śpiewu, jakby ktoś może trochę za dużo wypił, ale dawał
radę... Chyba wysłuchałem jej kilka razy, ale rozczarowanie pozostało.
Tak, jest więc parę utworów Cohena, które lubię i których
mogę słuchać wciąż na nowo. Nawet trochę się przekonałem do tych bardziej
„nowoczesnych” piosenek. Zawsze wzrusza mnie jednak niezmiennie „Famous Blue
Raincoat” i parę innych kompozycji mniej więcej z tamtego okresu.
Nie wiedziałem wcześniej, że ojciec Cohena był polskim Żydem,
a jego matka pochodziła z Litwy. I jakoś tak symbolicznie wieść o jego śmierci
przyszła w Święto Niepodległości. Wówczas, kiedy Rzeczpospolita odzyskiwała
niepodległość, jeszcze było to państwo wielonarodowe, jeszcze udało się
odzyskać sporą część tamtej I Rzeczpospolitej, w której byli Żydzi, Ukraińcy,
Litwini, Polacy...
Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz