W mediach wciąż jeszcze można przeczytać wiadomości
z wczorajszego Marszu za życiem w Waszyngtonie, w którym udział wziął również
wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Tymczasem w zeszłą sobotę odbył się tzw. „Marsz
Kobiet”, który był dość zasmucającym wydarzeniem i chyba stosowniejszą nazwą byłaby "Marsz za śmiercią". Może warto przypomnieć i
tamto wydarzenie, tak odmienne od wczorajszego. Dość emocjonalny komentarz
wygłosił na jego temat Michael Voris (polskie napisy):
sobota, 28 stycznia 2017
czwartek, 26 stycznia 2017
Aborcja i dwa światy polityki
Kiedy polski polityk prawicowy mówi, że będzie bronił życia
nienarodzonych, to mówi.
Kiedy amerykański polityk prawicowy mówi, że będzie
bronił życia nienarodzonych, to broni. Tuż po objęciu urzędu. Od razu.
środa, 25 stycznia 2017
Corner Shop: „The Great Heresies” – taka niepiękna katastrofa
W pięćsetną rocznicę reformacji warto byłoby sięgnąć po
jakąś pozycję związaną z tematem, a przynajmniej choć częściowo tego tematu
dotyczącą. Wydaje mi się, że Hilaire Belloc może być tutaj trafnym wyborem jako
autor nietuzinkowy, a przy tym zaliczany do grona wybitnych pisarzy katolickich
języka angielskiego.
Kontrowersje związane ze świętowaniem okrągłej rocznicy
wystąpienia Marcina Lutra, kwestie udziału hierarchów Kościoła katolickiego w
tych obchodach, a nawet samego papieża Franciszka (sporo szumu wywołała jego
obecność na uroczystościach w Szwecji) to również znakomity pretekst, by
zapoznać się nie tylko z historią reformacji, ale dowiedzieć się nieco więcej o
zjawisku herezji jako takiej.
„The Great
Heresies. An Examination of Religion” to jedna z tych publikacji
Belloca, która zdaje się wciąż cieszyć dużym zainteresowaniem zarówno
czytelników, jak i wydawców, sądząc choćby po ilości wznowień dokonanych przez
różne oficyny wydawnicze, mimo dostępności angielskiego tekstu również w
Internecie. Notabene Belloc nie ma tyle szczęścia do polskich tłumaczeń, co
jego współpracownik i przyjaciel, jakim był Chesterton, a przecież znajomość
autora „Ortodoksji” bez Belloca to znajomość niepełna. Wszak przezwano ich
niegdyś „Chesterbelloc” jakby stanowili jedną istotę.
Książka Belloca skupia się na kilku epizodach w historii
Kościoła, które zdaniem autora są znaczące, a które mogły stanowić (albo
stanowiły) katastrofalne zagrożenie dla naszej cywilizacji. Choć zdaniem autora
spory teologiczne nie są jedynie teoretycznymi sporami grupki oderwanych od
rzeczywistości pięknoduchów, a mają wpływ na rzeczywistość większy, niż
niektórzy sobie wyobrażają, to autor wybiera tylko te, które były szczególnie
znaczące: arianizm, mahometanizm, herezja albigeńska, reformacja i faza
nowożytna.
Każdy czytelnik bez wątpienia zatrzyma się w tym wyliczeniu
na mahometanizmie. Islam jest przecież postrzegany jako osobna religia.
Tymczasem Belloc traktuje ją jako herezję chrześcijaństwa, podążając zresztą
tropem ojców Kościoła. Podkreśla, że różni wyznanie Mahometa od innych herezji
zwłaszcza to, że w przeciwieństwie do nich jeszcze nie wygasło, a zdaniem
Belloca każda z herezji zmierza ku wymarciu, nawet jeśli pewne jej symptomy
utrzymują się jeszcze w społeczeństwie przez dłuższy czas. Tymczasem islam
wciąż przejawia niepokojącą żywotność. Co ciekawe – i co z pewnością
przyczyniło się do popularności tej książki – autor stwierdza to wówczas, kiedy
wydawało się, że właśnie islam jest już w fazie zamierania, a przynajmniej
stagnacji i upadku dawnej potęgi (książka została napisana jeszcze przed II
wojną światową). Tymczasem Belloc wieszczył powrót mahometanizmu, jakby
przewidywał wstrząsy dzisiejszej epoki. Te partie książki czyta się niemal jak
proroctwo.
Jeśli chodzi o rozdział poświęcony reformacji, to ciekawe
dla współczesnego czytelnika może być to przede wszystkim, że samą reformację
Belloc nie traktuje jako jedną herezję, ale bardziej jako ruch, w którym
widoczne były różne typy herezji, a tym, co je jednoczyło, była niechęć do
autorytetu Rzymu i odrzucenie go. Autor „The Great Heresies” podkreśla przy
tym, że uczestnikom tego wielkiego zamieszania nie chodziło tak naprawdę z
początku o rozbicie chrześcijaństwa, dopiero splot różnorodnych czynników,
wśród których niebagatelną rolę odegrał geniusz Jana Kalwina, doprowadził do
kataklizmu, jakim było podzielenie Europy.
Belloc nie ukrywa bowiem, że uważa reformację za katastrofę,
która skutkowała m.in. fatalnymi pod względem społecznym skutkami w XIX wieku,
choć niewątpliwie początkowo nadała pewną dynamikę krajom protestanckim. Pisarz
w najmniejszym stopniu nie był piewcą dzikiego kapitalizmu, który pozbawiał
wielkie masy społeczeństwa wolności. Z pewnością też nie zachwycał go socjalizm
czy komunizm, który dążył do pozbawienia człowieka własności zabezpieczającej
jego niezależność od państwa. Był Belloc też wrogiem państwa opiekuńczego.
Niektóre jego uwagi pod tym względem mogą zapewne szokować współczesnego
czytelnika przyzwyczajonego do opieki państwa, które ingeruje we wszelkie sfery
życia osobistego.
Interesujące są również analizy dotyczące „fazy nowożytnej”,
próba ogarnięcia zjawiska, dla którego jeszcze Belloc nie miał sprecyzowanej
nazwy, gdyż przecież był obserwatorem niejako z wewnątrz, nie mogąc ogarnąć
całości zjawiska jednym rzutem oka. Wiele spostrzeżeń wydaje się celnych. W
innych przypadkach Belloc mylił się co do tempa następujących zmian. Faktem
jest natomiast, że trafnie przewidział, iż nowa epoka będzie atakiem dążącym do
całkowitego zniszczenia Kościoła katolickiego.
Współczesny czytelnik bez wątpienia znajdzie w książce wiele
cennych przemyśleń. Może wręcz zaskakiwać, jak przenikliwym obserwatorem był
Belloc, choć sam zdawał sobie sprawę, że zjawiska historyczne to procesy
długofalowe i precyzyjne ich zdefiniowanie w trakcie trwania jest niezwykle
trudne. Jak bardzo adekwatne dla naszych czasów są uwagi autora „The Great
Heresies” może obrazować choćby fakt, że już Belloc pisze o... banksterach.
Wprawdzie sam nie wpadł na to, by ukuć taką właśnie nazwę, ale fragmenty
poświęcone systemowi bankowemu i lichwie czyta się, jakby powstały właśnie
teraz.
Warto również na zakończenie tej pobieżnej recenzji zwrócić
jeszcze uwagę na jedną rzecz. Może najistotniejszą, bo ważną dla zrozumienia
samej herezji jako zjawiska. Otóż Belloc podaje jej definicję, którą w
najprostszych słowach można wytłumaczyć mniej więcej tak: herezja to nie jest
totalne zaprzeczenie systemu, przeciwko któremu występuje. Ona bazuje na
istniejącym już systemie, wymienia jednak jakiś istotny dla tego systemu
element, powodując tym samym, że system nie jest już ten sam. Z pozoru taki
system może nawet wyglądać na pierwszy rzut oka podobnie. Jednak konsekwencje
zmiany są niebagatelne. W przypadku religii, która jest podstawą kultury,
oznacza to wpływ nie tylko na życie indywidualne, ale na cały organizm
społeczny. Stąd Hilaire Belloc przyrównuje znaczenie ważnych kontrowersji
teologicznych do znaczenia rozstrzygających bitew, które zmieniały bieg historii.
Zakończę te parę refleksji po lekturze małą dygresją, która
niezupełnie dotyczy tylko Belloca. Otóż czytając książki z literatury
angielskiej niejednokrotnie uświadamiam sobie, jak cenną serią jest (a może
była?) popularna seria Biblioteki Narodowej Ossolineum. Staranne przygotowanie
tekstu, przypisy, bibliografia, obszerna przedmowa – to elementy, które
ułatwiają współczesnemu czytelnikowi obcowanie z dziełami literatury nie tylko
z odległej przeszłości. Popularne, tanie wydania klasyki literatury angielskiej
czy światowej w tym języku niestety nie są tak pieczołowicie opracowane. Choć
ich zaletą jest cena (będąc w Anglii, a potem w Irlandii zgromadziłem sobie
małą biblioteczkę, a każdy tom kosztował tylko jednego funta), to zwłaszcza dla
obcokrajowca (choć sądzę, że nie tylko) mankamentem jest brak tego, co znajduje
w serii Ossolineum. Dzieła klasyczne padają też ofiarą pospiesznego,
niestarannego wydania. I niestety książki Belloca do nich należą. A przykład
widać już choćby na okładce. Pozostawiam czytelnikowi odkrycie, o co chodzi.
poniedziałek, 23 stycznia 2017
Aborcyjne kłamstwa, smutna rocznica i skrucha
Wczoraj minęła smutna rocznica procesu, który przyczynił się
do legalizacji aborcji w Stanach Zjednoczonych, tzw. procesu „Roe vs. Wade” z 22 stycznia 1973.
Warto przypomnieć tę smutną rocznicę, bo jest ona przykładem
jeszcze jednego kłamstwa na temat aborcji. Jak podaje portal LifeSiteNews,
młoda Jane Roe miała być rzekomo ofiarą gwałtu, ale było to kłamstwo. Została
wykorzystana przez ruch proaborcyjny.
Teraz Jane Roe – Norma McCorvey żałuje swojego czynu. W
krótkim filmie opowiada swoją historię (polskie napisy po włączeniu funkcji):
sobota, 14 stycznia 2017
Amerykanie jako zło konieczne?
Wiele jest ostatnio radości w rządzie i w prawicowych
mediach (z pewnymi wyjątkami) z powodu „wkroczenia” wojsk amerykańskich na
tereny Polski. Ma to być koniec Jałty. Ma to być powód do optymizmu i nadziei.
Amerykanie obronią nas przed agresją ze Wschodu albo... skądinąd. Różni
eksperci mówią też, że jest to obecność symboliczna, ale...
Patrzę na to z pewną dozą sceptycyzmu. Wprawdzie nie
posunąłbym się tak daleko, by mówić o „okupacji amerykańskiej”, jak robią to
niektórzy – raczej uznałbym takie sformułowanie za absurdalne, już choćby z
tego względu, że sami się o to prosiliśmy – ale przypomina mi się Konrad
Mazowiecki. No, cóż... on też miał doskonały pomysł.
Nasuwają mi się jednak przynajmniej dwie niewesołe refleksje
z tym związane.
Pierwsza jest taka, że to raczej smutne, kiedy na swoim
terytorium ma się wojska silniejszego sojusznika. Smutne, bo oznacza to, że
sami nie jesteśmy w stanie się obronić, a przynajmniej bronić się do czasu
odsieczy mocniejszego od nas sprzymierzeńca, który gwarantowałby pomoc w
sytuacji, gdyby sprawy potoczyły się naprawdę źle i groziłaby nam zagłada i
utrata niepodległości. Lepiej by było, gdybyśmy to my byli tym silniejszym.
Druga refleksja dotyczy w zasadzie do pewnego stopnia tej
analogii z Konradem Mazowieckim. Nie twierdzę, że Amerykanie nagle zwrócą się
przeciwko nam i wykroją sobie na naszym terytorium osobne państewko z wielkim
mistrzem i tak dalej. Myślę sobie jednak, że łatwo jest wprowadzić obce wojska
na swoją ziemię, a trudniej się ich pozbyć. Zwłaszcza, jeśli są to wojska
silniejszego sojusznika.
Z tą refleksją wiąże się też drugi aspekt. A mianowicie:
któż zagwarantuje, że Stany Zjednoczone będą stale tym miłośnikiem wolności i
demokracji, za jakiego je uważamy? I czy w ogóle Stany jeszcze tej wolności
bronią?
Zwycięstwo Trumpa wydaje się powstrzymywać, przynajmniej na
pewien czas, te złe tendencje, które nasiliły się za rządów Obamy, a które
pewnie spotęgowałyby się niemożebnie za władania pani Clinton. Jakie to
tendencje? A choćby takie, że Stany po raz pierwszy znalazły się na liście
krajów łamiących wolność religijną. To stamtąd też głównie idzie ta cała
absurdalna rewolucja kulturalna, która głosi m.in., że chłop może być babą,
baba chłopem albo nawet i tym, i tym. Za chwilę może się okazać, że ktoś w
głębi duszy czuje się psem i jakiś sąd zagwarantuje mu stosowną opiekę
właściciela i regularne wyprowadzanie na spacer z możliwością załatwiania się
pod drzewkiem. Dorzućmy do tego naciski na promowanie dostępu do aborcji i in
vitro, i paru innych jeszcze kwestii (jak na przykład klub wyznawców szatana
dla dzieci), a mamy cały nieprzyjemny pakiet, a nawet istną puszkę Pandory.
I wyobraźmy sobie, że oto te wojska stacjonują u nas, a w
USA rządy obejmuje jakaś Hilary Clinton albo inny Obama do entej potęgi i dalej
prowadzi tę swoją rewolucję kulturalną pod hasłami „wolności, braterstwa i
demokracji”, a oto w Polsce w tym samym czasie mamy jakiś konserwatywny rząd z
prawdziwego zdarzenia, który np. wprowadza całkowity zakaz aborcji, zakazuje in
vitro, nie zgadza się na tzw. „małżeństwa” homoseksualne i generalnie promuje
te chrześcijańskie wartości, na których zbudowana została Europa. Lepiej –
promuje wartości, kodeks moralny głoszony przez Kościół katolicki (o zgrozo!).
Wyobraźmy sobie dalej, że wszelkie naciski ekonomiczne, próby wpływania na
media, restrykcje, agentura wpływu, czarne marsze feminazistek i tym podobne
nie działają. Ktoś mógłby wpaść na myśl, że należałoby wykorzystać te
amerykańskie wojska i przywrócić „porządek i demokrację” nad Wisłą. A
wówczas...
Tak sobie gdybam, dyletant w sprawach wojskowości. Jak
mawiali starożytni: „si vis pacem, para bellum”. Czyli powinniśmy uzbroić się
po zęby i pozbyć się tych bratnich wojsk w cholerę.
piątek, 13 stycznia 2017
Autoportret w skradzionym tle
Pozwoliłem sobie bezczelnie wykorzystać dla swojego
„autoportretu” jedną z tzw. „monotypii” wrocławskiej artystki Edyty Purzyckiej. Akurat ta należała do
tych, które podobały mi się na dzisiejszym wernisażu najbardziej. Oczywiście autorka ma pełne prawo mnie
zamordować za taki brak szacunku dla sztuki. Tym bardziej, że barwy już też
pewnie są nie takie.
Kto interesuje się sztuką współczesną i coś z niej rozumie
albo ma przynajmniej wrażliwość na barwy i ich kompozycję, powinien zajrzeć do
Galerii Pod Plafonem we Wrocławiu. Wystawa „Monotypie” Edyty Purzyckiej będzie
dostępna do 31 stycznia 2017.
czwartek, 12 stycznia 2017
Rzym I – Plac św. Piotra
Na pl. św. Piotra najlepiej znaleźć się o świcie. Wówczas można na przykład zobaczyć coś takiego, ale nie tylko...
środa, 11 stycznia 2017
Florencja raz jeszcze
Do Florencji, tak jak do wielu innych miast i miasteczek
włoskich, z pewnością warto wybrać się na dłużej niż jeden dzień tylko.
Miasto ma w sobie coś swojskiego, jakby nieco znajomego z
Krakowa, Lwowa czy innych miast polskich. Choć bez wątpienia nie do końca to
samo. Mimo gigantycznych budowli nie przytłacza, tak jak przytłaczał mnie
industrialny Turyn. Tu niewątpliwie warto mieć czas na powolne zwiedzanie, na
wędrówkę po mieście z dobrym przewodnikiem pod pachą. Myśmy tylko trochę to
miasto „liznęli”.
W pamięci niewątpliwie zostaje imponująca katedra Stanta
Maria del Fiore (zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz), słynny Most Złotników,
plac przed Palazzo Vecchio z rzeźbami Giambologni i Ammantiego, niesamowity
obraz widziany krótko, zbyt krótko w pewnym kościele oraz... restauracja czy
też kawiarnia o swojsko brzmiącej nazwie: „Paszkowski”. Nie założył jej jednak
polski powstaniec styczniowy, jak mylnie powiedziała nam, sympatyczna zresztą,
przewodniczka (chyba, że to mnie się mylnie zakonotowało). Ma to miejsce
wprawdzie związek z owym powstańcem, ale taki, że był to jego syn. I nie
założył on tej kawiarni (gdyż był producentem piwa), choć nadano jej jego imię.
Historia jest jednak nie mniej ciekawa, a po ilustrowany zdjęciami tekst i informacje,
skąd ta nazwa, odsyłałam na bloga „W altanie przy kawie”.
Aha! I nie można zapomnieć o Dantem rzecz jasna.
wtorek, 10 stycznia 2017
poniedziałek, 9 stycznia 2017
sobota, 7 stycznia 2017
czwartek, 5 stycznia 2017
środa, 4 stycznia 2017
Prezydent Duda ma romans na boku
Jak funkcjonują media w Polsce? Widać to na przykładzie
ostatniej afery z „polskim Kennedym”. Gdyby nie zdjęcie zrobione komórką przez
pasażera samolotu, a następnie puszczone w obieg w Internecie, prawdopodobnie
jeszcze długo o całej sprawie byśmy nic nie wiedzieli.
Czy romanse „nowoczesnego” polityka mnie ekscytują? Nie, nie
bardzo. Co najwyżej tyle, że cała ta „love story” pokazuje, z jak żałosnymi
politykami opozycji mamy do czynienia. Są gotowi wzniecić pożar, doprowadzić do
destabilizacji państwa, wykreować w mediach zagranicznych ponury obraz
„kaczystowskiej” dyktatury, po czym w samym środku tego wszystkiego wyjechać
sobie na Maderę lub w inne rejony, gdzie mróz i „zamordystyczny” reżym nie
będzie psuł im upojnej sylwestrowej zabawy.
Ale to nie wszystko. Czy pamiętacie, Państwo, jak media
spekulowały nad nieobecnością Agaty Dudy na uroczystościach państwowych u boku
męża? Drążono temat, domyślano się rozpadu małżeństwa, spięć małżeńskich i
licho wie czego jeszcze. Tymczasem sprawa wyglądała, jak się nie mylę, dość
prozaicznie – po prostu żona prezydenta zajmowała się chorym ojcem.
A może przypominacie sobie, jak analizowano zdjęcia i
nagrania z pewnej uroczystości, w której udział brali Andrzej Duda i Jarosław
Kaczyński? Spekulacjom nie było końca (i chyba do tej pory niektórzy drążą
temat).
Tymczasem gdzieś na boku trwał sobie romans. Może nawet już
od dłuższego czasu. Może od maja. A może dłużej. Nie, nie prezydenta Dudy i nie
jego żony. Nie Jarosława Kaczyńskiego. Romans „nowoczesnego polityka”.
Wymarzony temat dla tabloidów. I co? I nic.
wtorek, 3 stycznia 2017
Dwie filozofie życia
„Actually,
there are only two philosophies of life: one is first the feast, then the
headache; the other is first the fast and then the feast”.
Abp. Fulton
Sheen, Life of Christ
poniedziałek, 2 stycznia 2017
Z cyklu: Myszkując po Internecie
Celebryci w oparach absurdu
Wspominałem już na tym blogu, że niektórzy obywatele Polski
zdają się żyć w rzeczywistości wirtualnej. Chyba najbardziej predestynowani do
takiego życia są aktorzy. I to się (niestety) potwierdza:
Subskrybuj:
Posty (Atom)