Wiele jest ostatnio radości w rządzie i w prawicowych
mediach (z pewnymi wyjątkami) z powodu „wkroczenia” wojsk amerykańskich na
tereny Polski. Ma to być koniec Jałty. Ma to być powód do optymizmu i nadziei.
Amerykanie obronią nas przed agresją ze Wschodu albo... skądinąd. Różni
eksperci mówią też, że jest to obecność symboliczna, ale...
Patrzę na to z pewną dozą sceptycyzmu. Wprawdzie nie
posunąłbym się tak daleko, by mówić o „okupacji amerykańskiej”, jak robią to
niektórzy – raczej uznałbym takie sformułowanie za absurdalne, już choćby z
tego względu, że sami się o to prosiliśmy – ale przypomina mi się Konrad
Mazowiecki. No, cóż... on też miał doskonały pomysł.
Nasuwają mi się jednak przynajmniej dwie niewesołe refleksje
z tym związane.
Pierwsza jest taka, że to raczej smutne, kiedy na swoim
terytorium ma się wojska silniejszego sojusznika. Smutne, bo oznacza to, że
sami nie jesteśmy w stanie się obronić, a przynajmniej bronić się do czasu
odsieczy mocniejszego od nas sprzymierzeńca, który gwarantowałby pomoc w
sytuacji, gdyby sprawy potoczyły się naprawdę źle i groziłaby nam zagłada i
utrata niepodległości. Lepiej by było, gdybyśmy to my byli tym silniejszym.
Druga refleksja dotyczy w zasadzie do pewnego stopnia tej
analogii z Konradem Mazowieckim. Nie twierdzę, że Amerykanie nagle zwrócą się
przeciwko nam i wykroją sobie na naszym terytorium osobne państewko z wielkim
mistrzem i tak dalej. Myślę sobie jednak, że łatwo jest wprowadzić obce wojska
na swoją ziemię, a trudniej się ich pozbyć. Zwłaszcza, jeśli są to wojska
silniejszego sojusznika.
Z tą refleksją wiąże się też drugi aspekt. A mianowicie:
któż zagwarantuje, że Stany Zjednoczone będą stale tym miłośnikiem wolności i
demokracji, za jakiego je uważamy? I czy w ogóle Stany jeszcze tej wolności
bronią?
Zwycięstwo Trumpa wydaje się powstrzymywać, przynajmniej na
pewien czas, te złe tendencje, które nasiliły się za rządów Obamy, a które
pewnie spotęgowałyby się niemożebnie za władania pani Clinton. Jakie to
tendencje? A choćby takie, że Stany po raz pierwszy znalazły się na liście
krajów łamiących wolność religijną. To stamtąd też głównie idzie ta cała
absurdalna rewolucja kulturalna, która głosi m.in., że chłop może być babą,
baba chłopem albo nawet i tym, i tym. Za chwilę może się okazać, że ktoś w
głębi duszy czuje się psem i jakiś sąd zagwarantuje mu stosowną opiekę
właściciela i regularne wyprowadzanie na spacer z możliwością załatwiania się
pod drzewkiem. Dorzućmy do tego naciski na promowanie dostępu do aborcji i in
vitro, i paru innych jeszcze kwestii (jak na przykład klub wyznawców szatana
dla dzieci), a mamy cały nieprzyjemny pakiet, a nawet istną puszkę Pandory.
I wyobraźmy sobie, że oto te wojska stacjonują u nas, a w
USA rządy obejmuje jakaś Hilary Clinton albo inny Obama do entej potęgi i dalej
prowadzi tę swoją rewolucję kulturalną pod hasłami „wolności, braterstwa i
demokracji”, a oto w Polsce w tym samym czasie mamy jakiś konserwatywny rząd z
prawdziwego zdarzenia, który np. wprowadza całkowity zakaz aborcji, zakazuje in
vitro, nie zgadza się na tzw. „małżeństwa” homoseksualne i generalnie promuje
te chrześcijańskie wartości, na których zbudowana została Europa. Lepiej –
promuje wartości, kodeks moralny głoszony przez Kościół katolicki (o zgrozo!).
Wyobraźmy sobie dalej, że wszelkie naciski ekonomiczne, próby wpływania na
media, restrykcje, agentura wpływu, czarne marsze feminazistek i tym podobne
nie działają. Ktoś mógłby wpaść na myśl, że należałoby wykorzystać te
amerykańskie wojska i przywrócić „porządek i demokrację” nad Wisłą. A
wówczas...
Tak sobie gdybam, dyletant w sprawach wojskowości. Jak
mawiali starożytni: „si vis pacem, para bellum”. Czyli powinniśmy uzbroić się
po zęby i pozbyć się tych bratnich wojsk w cholerę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz