20 lat temu nie wziąłem udziału w wyborach. Do tej pory tego nie żałuję. Nie zagłosowałem świadomie. Wprawdzie mój kolega ze studiów mówił mi wówczas, że należy potraktować je jako rodzaj plebiscytu, ale nie zmieniło to mojego nastawienia. Jeśli nawet był to plebiscyt pokazujący, jak bardzo Polska nie chciała komunistów, to w dalszym ciągu stał się on uprawomocnieniem istnienia tego czerwonego wrzodu, tej czerwonej tkanki rakowej na skórze narodu. Co by się stało, gdyby nieco poczekać, jak wyglądałaby być może Polska dzisiaj, gdyby konsekwentnie domagać się wolnych wyborów od samego początku, pokazuje ówczesne głosowanie na kandydatów do senatu, w którym 99 na sto miejsc wzięła Solidarność. I nawet to jedno, którego opozycji solidarnościowej nie udało się zdobyć, nie dostało się komunistom.
Czyż to nie piękna perspektywa: Kwaśniewski zalewający z żalu robaka w jakimś małym mieszkanku i jeżdżący do pracy w biurze gruchotem kupionym z drugiej ręki? Piękna Jola oglądająca na starym ruskim telewizorze brazylijskie seriale i marząca o bankietach i przyjęciach? Paru towarzyszy gnijących w więzieniu za zrujnowanie Polski i popełnione z ich rozkazu morderstwa? Leszek Miller... ale, kto to jest Miller? Ach, to ten stary komuch, o którym już nikt nie pamięta. Oleksy, Jaskiernia, Cimoszewicz, Jaruzelski... itp., itd.. No cóż, pomarzyć można. Dlatego tak mnie mdli, gdy widzę uśmiechniętą pucułowatą gębę zwykłego oportunisty otoczonego wianuszkiem byłych opozycjonistów z lat osiemdziesiątych. Jego na tym zdjęciu nie powinno być, to nie jest sen o wolnej Polsce, jaki śniliśmy w tamtych czasach.
Ależ tak, doceniam to, że jednak Polska wygląda inaczej. Doceniam fakt istnienia tak prozaicznych rzeczy, jak supermarkety wypełnione towarem, po który nie trzeba stać w kilometrowych kolejkach; doceniam to, że mogę czytać, co chcę, oglądać to, co mi się podoba, słuchać tego, co mi sprawia przyjemność czy radość. Cieszę się, że mogę w każdej chwili wsiąść w pociąg, autobus, samolot i jeśli tylko mam pieniądze i taki kaprys, pojechać za granicę. Podoba mi się to, że mogę jeździć samochodem, o którym w latach osiemdziesiątych nawet nie śniłem. Wspaniałe jest to, że dzieci nie muszą uczyć się w szkole kłamstw i bzdur, a ich rodzice mogą nawet wybrać szkołę. To wszystko i jeszcze wiele innych rzeczy, może nawet ważniejszych, to bardzo piękne. Nawet jeśli uwzględnimy, że mamy do czynienia z próbami ograniczania wolności słowa i badań naukowych, swobody wypowiedzi, nowymi formami zniewolenia.
A jednak tę radość zatruwa prozaiczny fakt braku tzw. „sprawiedliwości dziejowej”. Na pamiątkowej fotografii z okazji odzyskania niepodległości niektóre twarze po prostu nie powinny się znaleźć. A jeśli już miałyby by się tam pojawić, to jako wizerunki przypadkowych przechodniów, o których niewiele wiadomo i którymi nikt specjalnie się nie interesuje.
Gorzka jest świadomość, że niektórzy z nich traktowani są jako osoby, które wywarły największy wpływ na wydarzenia ostatnich dwudziestu lat.
Z okazji dwudziestolecia quasi-wolnych wyborów nie można też zapominać o innym 4 czerwca. Czyż nie jest jakąś ironią, że wydarzenia z 1992 roku rozegrały się właśnie tego dnia? Gęba rechoczącego prezydenta w Sejmie jest jak koszmarny sen, o którym wolelibyśmy zapomnieć. Ale zapomnieć się nie da. Zapewne rację ma Piotr Semka, że zakończyła się wówczas „epoka złudzeń”. W każdym razie głównie z tym kojarzy mi się 4 czerwca.
Masz rację.
OdpowiedzUsuń