niedziela, 31 stycznia 2010
sobota, 30 stycznia 2010
„Towarzysz Generał” - tego nie można przegapić
1 lutego o godzinie 20.20 TVP 1 nada film Roberta Kaczmarka i Grzegorza Brauna „Towarzysz Generał”. Dokument pokazuje karierę gen. Wojciecha Jaruzelskiego od czasów II wojny światowej do chwili, w której został prezydentem. Podobnie jak poprzednie filmy tego duetu jest znakomicie zmontowany, ze świetnie dobraną muzyką. Autorzy dotarli do odpowiednich dokumentów i materiałów archiwalnych, a wśród historyków opowiadających o postaci tow. Jaruzelskiego znalazł się m.in. nieżyjący już Paweł Wieczorkiewicz.
Na jednej z list dyskusyjnych przeczytałem wypowiedź pewnego internauty, który zarzuca filmowi brak obiektywizmu, bo postać generała jest oceniona jednoznacznie. Cóż, jeśli wierzyć zaprezentowanym w nim dokumentom i materiałom, trudno Jaruzelskiego ocenić inaczej niż zdecydowanie negatywnie. Zresztą jeśli ktoś chce niuansować postępowanie głównego bohatera, to ma on i tak dość wysoko postawionych obrońców. Wszyscy pamiętamy słynne „Odpieprzcie się od generała”.
Po prezentacji „Towarzysza Generała” ma się odbyć dyskusja na żywo. Według portalu "Fronda" zaproszono Adama Michnika i samego bohatera filmu. Ciekawe, że gdy kliknąć na tytuł na stronie z programem Telewizji Polskiej, wyskakuje nam notatka o... spektaklu Juliusza Machulskiego, a dopiero po przewinięciu do dołu okienka, znajdziemy informację o filmie. Jednak tutaj następna niespodzianka: według umieszczonej tam notki w dokumencie występują m.in. Jerzy Stuhr i Krzysztof Globisz (sic!). Żadnej wzmianki o generale Jaruzelskim!.
Na jednej z list dyskusyjnych przeczytałem wypowiedź pewnego internauty, który zarzuca filmowi brak obiektywizmu, bo postać generała jest oceniona jednoznacznie. Cóż, jeśli wierzyć zaprezentowanym w nim dokumentom i materiałom, trudno Jaruzelskiego ocenić inaczej niż zdecydowanie negatywnie. Zresztą jeśli ktoś chce niuansować postępowanie głównego bohatera, to ma on i tak dość wysoko postawionych obrońców. Wszyscy pamiętamy słynne „Odpieprzcie się od generała”.
Po prezentacji „Towarzysza Generała” ma się odbyć dyskusja na żywo. Według portalu "Fronda" zaproszono Adama Michnika i samego bohatera filmu. Ciekawe, że gdy kliknąć na tytuł na stronie z programem Telewizji Polskiej, wyskakuje nam notatka o... spektaklu Juliusza Machulskiego, a dopiero po przewinięciu do dołu okienka, znajdziemy informację o filmie. Jednak tutaj następna niespodzianka: według umieszczonej tam notki w dokumencie występują m.in. Jerzy Stuhr i Krzysztof Globisz (sic!). Żadnej wzmianki o generale Jaruzelskim!.
piątek, 29 stycznia 2010
czwartek, 28 stycznia 2010
Ubaw po pachy
Świeży śnieg, korki, wariaci myślący, że ich samochód to unoszący się nad ziemią poduszkowiec, który może się na dodatek w każdej chwili zatrzymać, odpowiednie służby znowu zaskoczone itd., itp. A ja miałem dzisiaj w tym całym cyrku codzienności ubaw po pachy i nawet niezbyt mi się spieszyło, bo akurat w radio leciała słynna powieść Gombrowicza w interpretacji Macieja Stuhra. Ktoś, kto mnie widział, jak w aucie parskam ze śmiechu, musiał myśleć, że siedzi w nim czubek :-)
Jeśli macie możliwość posłuchać, gorąco polecam: „Trans-Atlantyk” w radiowej „Dwójce”.
Jeśli macie możliwość posłuchać, gorąco polecam: „Trans-Atlantyk” w radiowej „Dwójce”.
środa, 27 stycznia 2010
wtorek, 26 stycznia 2010
poniedziałek, 25 stycznia 2010
niedziela, 24 stycznia 2010
Z pasją o węgierskim pisarzu
Lubię, gdy ktoś potrafi z pasją opowiadać o swojej fascynacji literaturą (i nie tylko). W radiowej „Dwójce” leci bardzo ciekawy cykl audycji „Zapiski ze współczesności”. Jeżdżąc autem po mieście mam okazję czasem posłuchać dłuższych lub krótszych fragmentów tych radiowych gawęd, w których ludzie kultury i nauki opowiadają o swoich doświadczeniach życiowych i intelektualnych. Bywa, że są one wstrząsające lub zabawne, z reguły zajmujące. Tworzą mozaikę różnych losów, która mówi nam coś nie tylko o tym, czym są czasy nam współczesne, ale również miniony wiek XX. Szkoda, że radio udostępnia poszczególne programy z cyklu w Internecie tylko przez jakiś okres, zamiast umożliwić korzystanie z wszystkich tych audycji po określonym czasie emisji bez ograniczeń. Rozumiem, że zapewne wiąże się to z problemami budżetowymi, a szkoda, bo do niektórych z gawęd serii chciałoby się powrócić.
Z dostępnych obecnie w Internecie „Zapisków...” polecam opowieści Feliksa Netza, a zwłaszcza gawędę 4, gdzie z niekłamanym zachwytem i pasją opowiada o swojej fascynacji pisarstwem węgierskiego pisarza Sándora Máraiego. Ta pasja Feliksa Netza może okazać się zaraźliwa. Zwłaszcza, jeśli ktoś nie czytał jeszcze prozy wybitnego Węgra. Choć sam nie określiłbym się jako entuzjasta twórczości autora „Krwi świętego Januarego”, to słuchałem polskiego tłumacza oczarowany. Zaintrygowała mnie w jego gawędzie przy okazji rola zbiegów okoliczności w naszym życiu. Gdyby Netz któregoś dnia nie... A zresztą! Posłuchajcie najlepiej sami...
PS
Jeśli o literaturze i radiu już mowa, to warto zwrócić uwagę na inny arcyciekawy program „Dwójki”, jakim są dyskusje trójki wybitnych krytyków: Tomasza Burka, Piotra Matywieckiego oraz Iwony Smolki nadawane jako „Tygodnik Literacki”. Niestety Iwona Smolka poinformowała, że audycja staje się de facto „dwutygodnikiem”, gdyż nowe nagrania będą leciały na przemian z archiwalnymi. Znowu ograniczenia budżetowe! Jestem ciekaw, która stacja komercyjna zapewni mi takie programy?
Z dostępnych obecnie w Internecie „Zapisków...” polecam opowieści Feliksa Netza, a zwłaszcza gawędę 4, gdzie z niekłamanym zachwytem i pasją opowiada o swojej fascynacji pisarstwem węgierskiego pisarza Sándora Máraiego. Ta pasja Feliksa Netza może okazać się zaraźliwa. Zwłaszcza, jeśli ktoś nie czytał jeszcze prozy wybitnego Węgra. Choć sam nie określiłbym się jako entuzjasta twórczości autora „Krwi świętego Januarego”, to słuchałem polskiego tłumacza oczarowany. Zaintrygowała mnie w jego gawędzie przy okazji rola zbiegów okoliczności w naszym życiu. Gdyby Netz któregoś dnia nie... A zresztą! Posłuchajcie najlepiej sami...
PS
Jeśli o literaturze i radiu już mowa, to warto zwrócić uwagę na inny arcyciekawy program „Dwójki”, jakim są dyskusje trójki wybitnych krytyków: Tomasza Burka, Piotra Matywieckiego oraz Iwony Smolki nadawane jako „Tygodnik Literacki”. Niestety Iwona Smolka poinformowała, że audycja staje się de facto „dwutygodnikiem”, gdyż nowe nagrania będą leciały na przemian z archiwalnymi. Znowu ograniczenia budżetowe! Jestem ciekaw, która stacja komercyjna zapewni mi takie programy?
sobota, 23 stycznia 2010
piątek, 22 stycznia 2010
czwartek, 21 stycznia 2010
Z cyklu: Myszkując po Internecie
Bez Oscara (straszna, straszna tragedia!)
„Rewers” nie będzie jednym z filmów walczących o Oscara. Jakoś mnie to nie dziwi. Swoje wątpliwości na temat tego głośnego tytułu wyraziłem w pobieżnym podsumowaniu ubiegłego roku. Myślę, że to, co znalazłem przez przypadek na blogu Justyny, przynajmniej częściowo wyraża te moje nie do końca wyartykułowane obiekcje.
Dyskusyjną, rzecz jasna, sprawą pozostaje fakt, czy ten Oscar istotnie jest aż taki ważny.
„Rewers” nie będzie jednym z filmów walczących o Oscara. Jakoś mnie to nie dziwi. Swoje wątpliwości na temat tego głośnego tytułu wyraziłem w pobieżnym podsumowaniu ubiegłego roku. Myślę, że to, co znalazłem przez przypadek na blogu Justyny, przynajmniej częściowo wyraża te moje nie do końca wyartykułowane obiekcje.
Dyskusyjną, rzecz jasna, sprawą pozostaje fakt, czy ten Oscar istotnie jest aż taki ważny.
środa, 20 stycznia 2010
wtorek, 19 stycznia 2010
Sztuka (mięsa)
POWRÓT POLKOWSKIEGO
CZYLI
KLĘSKA
ALBO
ESTETYKA I RZECZYWISTOŚĆ
Tragedia w jednym akcie
Na pierwszym planie ogród. Krzaki, drzewa, badyle. Widać, że jest jesień. W ogrodzie Jan Polkowski z żoną. Płonie ognisko. Oboje pracują.
JAN POLKOWSKI (wyrywając jakieś zielsko) „Chyli się dzień. W ogrodzie wyłamuję przemarznięte pędy żylistka...”
WOJCIECH WENCEL (zza krzaka) Sztuczny słowik!
JAN POLKOWSKI (zdezorientowany urywa, rozgląda się dookoła) Świetlicki?... (Wencel się nie odzywa, chichocze w kułak) Marcin Świetlicki?
ŻONA POLKOWSKIEGO Janek, daj spokój. Nie zwracaj uwagi. Znowu przestaniesz pisać na dwadzieścia lat.
JAN POLKOWSKI Masz rację, Aniu. (Podaje jej pęk chwastów, które ona wrzuca do ogniska. Pochyla się i wyrywa dalej. Cicho recytuje). „W podróży, zmierzch. Za oknami gasnące pochodnie Podlasia...”
WOJCIECH WENCEL Sztuczny słowik!
JAN POLKOWSKI No, nie! Znowu ten pajac!
ŻONA POLKOWSKIEGO Jasiu! Nie denerwuj się! Ignoruj!
WOJCIECH WENCEL (tym razem wychodząc zza krzaka z jakimś plikiem papierów i długopisem. Coś poprawia, skreśla, pisze na nowo, czyta pod nosem) „... ich źródłem jest estetyka, a nie rzeczywistość. ... Ten odwrót od rzeczywistości jest...” katastrofą? Nie, lepiej będzie: „klęską”... Tak! „klęską nie tylko Polkowskiego”.
JAN POLKOWSKI (wyraźnie zaskoczony) To on?!
ŻONA POLKOWSKIEGO Janek! Proszę cię!
JAN POLKOWSKI (chwilę milczy, potem pochyla się i recytuje do siebie. Żona przysłuchuje się grzejąc ręce przy ognisku): „Na początku była katedra jak złamane skrzydło – wiotka i biała. W niej pod czarnym krucyfiksem święta dziewica uczyła...”
WOJCIECH WENCEL (raz jeszcze coś skreśla, kręci głową, pisze) „Nie chodzi o to, że nie mówią już o Polsce...”
W tym czasie Polkowski przerywa recytację tylko na moment, by wyrywać oporny chwast z ziemi, stara się nie zwracać na Wencla uwagi.
JAN POLKOWSKI „... kudłatego Litwina sylabizować: Sanctus i Regis Poloniae...”.
W głębi po lewej stronie widać rozbłysk zapałki. Ktoś zapala papierosa. Światło wydobywa z mroku postać Marcina Świetlickiego siedzącego przy stoliku, na którym stoi butelka wódki i kieliszek. Obok puste krzesło. Świetlicki zaciąga się dymem z papierosa. Po czym wydmuchuje kółko. Wencel zbliża się ciągle poprawiając swój tekst. Siada na pustym krześle.
MARCIN ŚWIETLICKI „Jestem w nastroju nieprzysiadalnym”
WOJCIECH WENCEL (roztargniony, odrywa wzrok od papierów): Eeee... Proszę?
MARCIN ŚWIETLICKI (w jego głosie słychać narastającą agresję) „Jestem w nastroju nieprzysiadalnym”.
WOJCIECH WENCEL Ja tylko na chwilę, Marcin. Zaraz sobie pójdę.
MARCIN ŚWIETLICKI (zdecydowanie wściekły, nieco bełkotliwie)
„spierdalaj gnoju!
dziś jestem w nastroju
nieprzysiadalnym”
WOJCIECH WENCEL (zdenerwowany) Ależ, Marcin! No co ty?!
Marcin Świetlicki rzuca papierosa, podrywa się z krzesła, jest widocznie wstawiony. Chwieje się na nogach. Potrącona butelka się przewraca. Pijany poeta zaczyna okładać niezdarnie i niezbyt celnie Wencla pięściami. Mistrz się broni. Obaj poeci chwytają się za łby.
JAN POLKOWSKI (który przez cały czas nie zwracał na to zamieszanie uwagi, kończy swój wiersz) „I krwawi? I śpiewa?”
Kurtyna
Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób i wydarzeń jest czysto przypadkowe i wyłącznie wytworem mojej chorej wyobraźni. Jestem wysoce zbulwersowany jej nieodpowiedzialnym wyskokiem, którego źródłem jest wypaczona „estetyka, a nie rzeczywistość” i stanowczo się od niego odcinam. Poeci to wrażliwe dusze i z pewnością nie okładają się pięściami. Nawet jeśli piją, to tylko w poszukiwaniu weny i z reguły do lustra, a jak w towarzystwie, to na wesoło i bez pijackich burd.
Wyciąganie jakichkolwiek pochopnych wniosków na podstawie tego paszkwilu jest nieuzasadnione. Poezję wspomnianych powyżej trzech panów sobie cenię i regularnie czytam do poduszki.Z poważaniem,
Terezjusz
poniedziałek, 18 stycznia 2010
niedziela, 17 stycznia 2010
Zapomniany obraz, cz. II
Podróż, w jaką zabiera nas bp Siemieniewski, jest do tego stopnia fascynująca, że zacząłem żałować, iż nigdy nauki ścisłe nie stały się przedmiotem żywszego zainteresowania z mojej strony. Autor nie tylko omawia poglądy na temat nauk matematyczno-przyrodniczych myślicieli chrześcijańskich, ale również przytacza sporo cytatów na potwierdzenie tychże z dzieł, które, jak już wcześniej wspomniałem, są dostępne bez problemu nawet w Internecie. Jedyną barierą do czerpania z tego obfitego źródła może być znajomość łaciny, jeśli wspomniane teksty nie są akurat dostępne w przekładzie na język polski.
W pracy wrocławskiego duchownego można znaleźć przynajmniej dwa sposoby manipulowania tymi źródłami przez piszących o średniowieczu i pierwszych wiekach chrześcijaństwa, na które autor zwraca uwagę czytelnika. Pierwszym, jakże perfidnym, choć nienowym sposobem jest wyjęcie przytaczanego passusu z kontekstu. Właśnie przykład takiej manipulacji przedstawia autor „Wielu ścieżek na różne szczyty” w rozdziale poświęconym św. Augustynowi. Przywoławszy stosowny urywek z podręcznika akademickiego, nie tylko podaje później własne tłumaczenie wykorzystanego w nim cytatu, ale też umieszcza go zarówno w kontekście dzieła, z którego został wyrwany, jak i również w kontekście innych wypowiedzi tego wybitnego ojca Kościoła. Nie trzeba chyba dodawać, że obraz poglądów św. Augustyna na temat relacji wiary i rozumu, Biblii i nauki jest odmienny od sugerowanego przez podręcznik.
Drugim sposobem manipulacji źródłami jest przytoczenie fragmentu z księgi jakiegoś drugorzędnego czy trzeciorzędnego myśliciela, którego poglądy nie cieszyły się uznaniem nawet w jego czasach, i podanie go jako przykładu typowego dla danej epoki czy okresu. Tutaj warto oddać głos samemu autorowi. W przypisie do rozdziału 3, zatytułowanego „Od wojennego chaosu do papieża matematyka” pisze on tak (i tutaj pora na podanie nazwiska autora wspominanego już powyżej podręcznika akademickiego):
„Np. A.K. Wróblewski, omawiając średniowieczny obraz kosmosu, najwięcej miejsca poświęcił zupełnie marginalnemu tekstowi niezbyt znanego mnicha Kosmasa Indikopleustusa, którego wątpliwej wartości dziełko było bardzo słabo znane nawet w Bizancjum i zupełnie nieznane w świecie łacińskim. Dla wbicia studentowi w pamięć dziwacznych poglądów Kosmasa Wróblewski umieścił nawet szkic jego wyobrażeń, przedstawiający świat w postaci skrzyni i zatytułował go: Średniowieczny obraz świata Kosmasa. Nie umieścił natomiast żadnych, łatwo dziś dostępnych, autentycznych ilustracji ze znanych i cenionych średniowiecznych podręczników astronomii (...)”
A powyżej tego cytatu, w tym samym rozdziale, czytamy:
„Nigdy dość powtarzania, że wbrew powszechnemu mitowi, upowszechnionemu również w aktualnych podręcznikach akademickich, w naukowych kręgach średniowiecza Ziemię przedstawiano jako kulę, a nie jako płaską tarczę”.
Na dowód tego autor zresztą dość bogato, jak na tak skromnie wydaną książkę, ilustruje swoją pracę kopiami wspomnianych ilustracji.
Żyjemy w czasach, gdy (z powodów politycznych – trzeba przyznać) awanturę wywołuje praca magisterska studenta, który ośmielił się nadepnąć na odcisk znanemu politykowi i odbrązowić jego wizerunek. I to do tego stopnia, że ktoś wpada na pomysł, by naruszyć autonomię wyższej uczelni i przeprowadzić tam inspekcję. O ileż większy skandal powinien wywołać fakt, że studentom oferuje się podręcznik akademicki prezentujący fałszywy wizerunek odległych czasów i panujących w nich poglądów na temat nauki! Można oczywiście zastanawiać się, na ile ten zakłamany obraz jest wynikiem świadomej manipulacji, a na ile niezbyt rozważnego korzystania z innych opracowań, zamiast sięgnięcia po same materiały źródłowe.
Bp Siemieniewski doprowadza swoją opowieść aż do czasów sprawy Galilieusza. Omawiając dość szczegółowo – ponownie odwołując się do źródeł – na ponad dziesięciu stronach jego przypadek, zwraca uwagę na to, że w rzeczywistości był on „obrońcą tradycji Kościoła”, tej tradycji, którą autor „Ścieżką nauki do Boga” przedstawił tak interesująco na poprzednich kartach swojej pracy. Tym niemniej po lekturze miałem uczucie pewnego niedosytu, które mógłbym zamknąć w jednym krótkim pytaniu: „Skoro było tak dobrze, dlaczego w ogóle doszło do procesu Galileusza?” Na to pytanie jednak nie znalazłem w książce wrocławskiego duchownego wyczerpującej odpowiedzi. Jednak też trzeba przyznać, że nie sprawa Galileusza była jej przedmiotem. To raczej temat na osobną publikację.
Na koniec tego pobieżnego z konieczności (sam nie lubię czytać zbyt długich tekstów na ekranie komputera – męczy to wzrok) omówienia, warto może przytoczyć jeszcze jeden passus z książki „Ścieżką nauki do Boga”. Na pewno wielu czytelników zastanawia się, skąd wzięło się fałszywe wyobrażenie, że ludzie średniowiecza uważali, iż Ziemia jest płaska. Otóż rzecz ma się następująco:
„Płaskie dyski przedstawiane w średniowieczu na mapach świata «były tylko konwencją graficzną», a «pogląd, że średniowiecze wierzyło w płaską Ziemię, został wymyślony w XIX wieku». Komu ten przedziwny pomysł należy przypisać? «Osobą, której zawdzięczamy to nieporozumienie, jest amerykański powieściopisarz Washington Irvin». To doprawdy ironia losu, że do dziś tak wielu ludzi nauki swoje przekonanie w tej dziedzinie opiera na dziewiętnastowiecznych powieściach człowieka, którego nazwiska nie znają. I nie zdają sobie zupełnie sprawy, że «szeroko rozpowszechniony mit o wierze ludzi średniowiecza w płaską Ziemię jest nowożytnego pochodzenia». Błędne więc jest powszechne dziś mniemanie, że teoria Ziemi spoczywającej na żółwiach, skrzyniach i postumentach była dominującym wyobrażeniem o wszechświecie z czasów sprzed wynalezienia teleskopu”.
bp Andrzej Siemieniewski, Ścieżką nauki do Boga. Nauki przyrodnicze w starożytności i w średniowieczu, Warszawa 2009.
Część I
W pracy wrocławskiego duchownego można znaleźć przynajmniej dwa sposoby manipulowania tymi źródłami przez piszących o średniowieczu i pierwszych wiekach chrześcijaństwa, na które autor zwraca uwagę czytelnika. Pierwszym, jakże perfidnym, choć nienowym sposobem jest wyjęcie przytaczanego passusu z kontekstu. Właśnie przykład takiej manipulacji przedstawia autor „Wielu ścieżek na różne szczyty” w rozdziale poświęconym św. Augustynowi. Przywoławszy stosowny urywek z podręcznika akademickiego, nie tylko podaje później własne tłumaczenie wykorzystanego w nim cytatu, ale też umieszcza go zarówno w kontekście dzieła, z którego został wyrwany, jak i również w kontekście innych wypowiedzi tego wybitnego ojca Kościoła. Nie trzeba chyba dodawać, że obraz poglądów św. Augustyna na temat relacji wiary i rozumu, Biblii i nauki jest odmienny od sugerowanego przez podręcznik.
Drugim sposobem manipulacji źródłami jest przytoczenie fragmentu z księgi jakiegoś drugorzędnego czy trzeciorzędnego myśliciela, którego poglądy nie cieszyły się uznaniem nawet w jego czasach, i podanie go jako przykładu typowego dla danej epoki czy okresu. Tutaj warto oddać głos samemu autorowi. W przypisie do rozdziału 3, zatytułowanego „Od wojennego chaosu do papieża matematyka” pisze on tak (i tutaj pora na podanie nazwiska autora wspominanego już powyżej podręcznika akademickiego):
„Np. A.K. Wróblewski, omawiając średniowieczny obraz kosmosu, najwięcej miejsca poświęcił zupełnie marginalnemu tekstowi niezbyt znanego mnicha Kosmasa Indikopleustusa, którego wątpliwej wartości dziełko było bardzo słabo znane nawet w Bizancjum i zupełnie nieznane w świecie łacińskim. Dla wbicia studentowi w pamięć dziwacznych poglądów Kosmasa Wróblewski umieścił nawet szkic jego wyobrażeń, przedstawiający świat w postaci skrzyni i zatytułował go: Średniowieczny obraz świata Kosmasa. Nie umieścił natomiast żadnych, łatwo dziś dostępnych, autentycznych ilustracji ze znanych i cenionych średniowiecznych podręczników astronomii (...)”
A powyżej tego cytatu, w tym samym rozdziale, czytamy:
„Nigdy dość powtarzania, że wbrew powszechnemu mitowi, upowszechnionemu również w aktualnych podręcznikach akademickich, w naukowych kręgach średniowiecza Ziemię przedstawiano jako kulę, a nie jako płaską tarczę”.
Na dowód tego autor zresztą dość bogato, jak na tak skromnie wydaną książkę, ilustruje swoją pracę kopiami wspomnianych ilustracji.
Żyjemy w czasach, gdy (z powodów politycznych – trzeba przyznać) awanturę wywołuje praca magisterska studenta, który ośmielił się nadepnąć na odcisk znanemu politykowi i odbrązowić jego wizerunek. I to do tego stopnia, że ktoś wpada na pomysł, by naruszyć autonomię wyższej uczelni i przeprowadzić tam inspekcję. O ileż większy skandal powinien wywołać fakt, że studentom oferuje się podręcznik akademicki prezentujący fałszywy wizerunek odległych czasów i panujących w nich poglądów na temat nauki! Można oczywiście zastanawiać się, na ile ten zakłamany obraz jest wynikiem świadomej manipulacji, a na ile niezbyt rozważnego korzystania z innych opracowań, zamiast sięgnięcia po same materiały źródłowe.
Bp Siemieniewski doprowadza swoją opowieść aż do czasów sprawy Galilieusza. Omawiając dość szczegółowo – ponownie odwołując się do źródeł – na ponad dziesięciu stronach jego przypadek, zwraca uwagę na to, że w rzeczywistości był on „obrońcą tradycji Kościoła”, tej tradycji, którą autor „Ścieżką nauki do Boga” przedstawił tak interesująco na poprzednich kartach swojej pracy. Tym niemniej po lekturze miałem uczucie pewnego niedosytu, które mógłbym zamknąć w jednym krótkim pytaniu: „Skoro było tak dobrze, dlaczego w ogóle doszło do procesu Galileusza?” Na to pytanie jednak nie znalazłem w książce wrocławskiego duchownego wyczerpującej odpowiedzi. Jednak też trzeba przyznać, że nie sprawa Galileusza była jej przedmiotem. To raczej temat na osobną publikację.
Na koniec tego pobieżnego z konieczności (sam nie lubię czytać zbyt długich tekstów na ekranie komputera – męczy to wzrok) omówienia, warto może przytoczyć jeszcze jeden passus z książki „Ścieżką nauki do Boga”. Na pewno wielu czytelników zastanawia się, skąd wzięło się fałszywe wyobrażenie, że ludzie średniowiecza uważali, iż Ziemia jest płaska. Otóż rzecz ma się następująco:
„Płaskie dyski przedstawiane w średniowieczu na mapach świata «były tylko konwencją graficzną», a «pogląd, że średniowiecze wierzyło w płaską Ziemię, został wymyślony w XIX wieku». Komu ten przedziwny pomysł należy przypisać? «Osobą, której zawdzięczamy to nieporozumienie, jest amerykański powieściopisarz Washington Irvin». To doprawdy ironia losu, że do dziś tak wielu ludzi nauki swoje przekonanie w tej dziedzinie opiera na dziewiętnastowiecznych powieściach człowieka, którego nazwiska nie znają. I nie zdają sobie zupełnie sprawy, że «szeroko rozpowszechniony mit o wierze ludzi średniowiecza w płaską Ziemię jest nowożytnego pochodzenia». Błędne więc jest powszechne dziś mniemanie, że teoria Ziemi spoczywającej na żółwiach, skrzyniach i postumentach była dominującym wyobrażeniem o wszechświecie z czasów sprzed wynalezienia teleskopu”.
bp Andrzej Siemieniewski, Ścieżką nauki do Boga. Nauki przyrodnicze w starożytności i w średniowieczu, Warszawa 2009.
Część I
sobota, 16 stycznia 2010
Z cyklu: Myszkując po Internecie
Nikt nie lubi oglądać brzydali
Najpierw oryginał (dla tych, którzy jeszcze nie widzieli):
I parodia :-)
Najpierw oryginał (dla tych, którzy jeszcze nie widzieli):
I parodia :-)
piątek, 15 stycznia 2010
„Tak” dla rotmistrza Pileckiego we Wrocławiu!
Popieram, więc wklejam informację o kolejnym happeningu:
Więcej informacji o incjatywie można znaleźć na stronie Tak dla Pileckiego.
Więcej informacji o incjatywie można znaleźć na stronie Tak dla Pileckiego.
czwartek, 14 stycznia 2010
środa, 13 stycznia 2010
wtorek, 12 stycznia 2010
poniedziałek, 11 stycznia 2010
niedziela, 10 stycznia 2010
Zwycięstwo na froncie walki
- Wygraliśmy, wygraliśmy! – wydzierał się Prosiaczek.
- Masz ci los! Jeszcze tego mi brakowało! - Kłapouchy rozejrzał się dookoła. Dopiero po chwili zauważył różowe uszka Prosiaczka wynurzające się raz za razem z kop śniegu na skraju Stumilowego Lasu. Za nim pojawił się Kubuś Puchatek. Osiołek to popatrywał na zbliżających się, to znów przyglądał się smętnie temu, co pozostało z jego siedziby, która pod zwałami śniegu rozsypała się jak domek z kart.
- Wygraliśmy, wygraliśmy! – wrzeszczał Prosiaczek coraz bliżej.
Kłapouchy spojrzał w niebo, jakby tam szukał pomocy. Akurat śnieg na moment przestał prószyć.
- Czy ktoś mi może pomóc? – dobiegło od strony baryłeczki miodu.
- Aha, „wygraliśmy z”, a nie „coś”. To ważna, bardzo ważna informacja.
Prosiaczek zdawał się nie słyszeć ironii w głosie osiołka, gdyż objawiwszy się w całej swojej mizernej postaci na ubitym przez Kłapouchego śniegu, wołał podekscytowany:
- Wygraliśmy z globalnym ociepleniem!
- Czy ktoś mi może pomóc? – dobiegło z miejsca, gdzie zniknął Kubuś Puchatek.
- Masz ci los! Jeszcze tego mi brakowało! - Kłapouchy rozejrzał się dookoła. Dopiero po chwili zauważył różowe uszka Prosiaczka wynurzające się raz za razem z kop śniegu na skraju Stumilowego Lasu. Za nim pojawił się Kubuś Puchatek. Osiołek to popatrywał na zbliżających się, to znów przyglądał się smętnie temu, co pozostało z jego siedziby, która pod zwałami śniegu rozsypała się jak domek z kart.
- Wygraliśmy, wygraliśmy! – wrzeszczał Prosiaczek coraz bliżej.
Kłapouchy spojrzał w niebo, jakby tam szukał pomocy. Akurat śnieg na moment przestał prószyć.
Podskakujące różowe uszka były już tuż, tuż. Zasapany Kubuś Puchatek nieznacznie nie nadążał. Poza tym niósł nieodłączną baryłeczkę miodu. W pewnej chwili zniknął nagle w chmurze śniegu. Gdy biały puch co nieco opadł, oczom osiołka ukazała się beczułka miodu trzymana w wyciągniętych łapkach. Samego misia nie było widać.
- Wygraliśmy! – darł się niezmordowany Prosiaczek.
- A cóż to wygraliśmy? I co znowu takiego ważnego się stało? – powiedział Kłapouchy nieznośnie wolno.
- Wygraliśmy z... – Prosiaczek przerwał, bo właśnie trafił ryjkiem w zaspę śniegu.
- Czy ktoś mi może pomóc? – dobiegło od strony baryłeczki miodu.
- Aha, „wygraliśmy z”, a nie „coś”. To ważna, bardzo ważna informacja.
Prosiaczek zdawał się nie słyszeć ironii w głosie osiołka, gdyż objawiwszy się w całej swojej mizernej postaci na ubitym przez Kłapouchego śniegu, wołał podekscytowany:
- Wygraliśmy z globalnym ociepleniem!
- Aha, wygraliśmy z globalnym ociepleniem. To niewątpliwie powód do radości – odparł osiołek ponurym głosem. Wcale, ale to wcale nie było w nim słychać zachwytu. – To możemy sobie teraz ulepić bałwana. – dodał patrząc na ruiny swojego domku, poczym rozglądając się dookoła po zasypanym śniegiem świecie.
- I pojeździć na łyżwach! – wykrzyknął wesoło Prosiaczek.
- Taaaak, niektórzy mogą sobie pojeździć też na łyżwach.
sobota, 9 stycznia 2010
piątek, 8 stycznia 2010
czwartek, 7 stycznia 2010
Zapomniany obraz, cz. I
Książka ks. bp Andrzeja Siemieniewskiego „Ścieżką nauki do Boga” powinna się znaleźć na półce obok klasycznej już pracy C.S. Lewisa „Odrzucony obraz”. Właściwie to nawet nie tyle na półce, co przede wszystkim na biurku jako obowiązkowa lektura każdego szanującego się humanisty, studenta czy naukowca specjalizującego się w naukach matematyczno-przyrodniczych. Jest ona nie tylko ostrzeżeniem przed łatwym uleganiem popularnym poglądom, ale także przed zbyt dużą ufnością pokładaną w tzw. „autorytetach naukowych”. Jeśli bowiem na przykład Stephen Hawking jest wybitnym, uznanym na całym świecie astrofizykiem, to już niekoniecznie autorytetem w dziedzinie historii nauki. Nawet jeśli jest to nauka, która jest przedmiotem jego zawodowych zainteresowań. Właśnie cytat z książki tego znanego naukowca oraz pewien podręcznik akademicki są negatywnymi przykładami przywołanymi przez bp Siemieniewskiego we wstępie jego pracy. Takich próbek ilustrujących ignorancję na temat nauk przyrodniczych w czasach średniowiecza, jak zapewnia nas zresztą autor, można by znaleźć więcej. To, co bulwersuje w tej sprawie, to już nawet nie sama ignorancja – można by ją było od biedy usprawiedliwić w przypadku przeciętnego Smitha czy Kowalskiego – ale fakt, że do jej upowszechniania przyczyniają się ci, którzy powinni nieść „kaganek oświaty”.
Dlatego zaskakujące wydaje się, że publikacja pracy podejmującej temat „nauk przyrodniczych i duchowości w starożytności i w średniowieczu”, jak głosi jej podtytuł, nie odbiła się głośnym echem w mediach. Być może winę ponosi niezbyt chwytliwy tytuł, a może jest to jeszcze jeden przykład na to, że wartościowe książki czy publikacje to niekoniecznie te, wokół których najwięcej hałasu. „Ścieżką nauki do Boga” obala nie tylko mit na temat konfliktu nauki i religii, ale przede wszystkim obala fałszywy obraz stosunku do nauki i rozumu w pierwszych wiekach chrześcijaństwa i w średniowieczu. Biskup Siemieniewski podjął się tego zadnia po prostu sięgając do źródeł, czyli tekstów najwybitniejszych i najbardziej wpływowych umysłów chrześcijańskich tamtych czasów. Rzut oka na bibliografię zamieszczoną w książce uzmysławia, że spora część tych materiałów jest łatwo dostępna w... Internecie. Tak więc nie byłoby problemu z weryfikacją przekłamań i fałszów, gdyby nie jedna rzecz – zanikająca znajomość łaciny.
Biskup Siemieniewski zaczyna swoją opowieść od samego początku, to znaczy od najstarszego zachowanego dokumentu chrześcijańskiego, jakim jest „Didache”. Szkicując kontekst historyczny i wyjaśniając pewne nieporozumienia związane z terminologią, analizuje wypowiedzi ojców Kościoła, nie pomijając także tych, które zdają się być sceptyczne wobec nauk ścisłych. Cały osobny rozdział poświęca przy tym najwybitniejszemu umysłowi starożytności, św. Augustynowi. Obraz, jaki wyłania się z takiego badania źródeł, może dla niejednego być zaskakujący: okazuje się, że nauki ścisłe, w których najwybitniejsze osiągnięcia były przecież dziełem pogan, już od samego początku cieszyły się uznaniem i poważaniem wśród ówczesnych autorytetów duchowych. Ba! Nauki matematyczno-przyrodnicze były traktowane jako droga poznania Boga, a Jego śladów, wbrew obiegowym dziś poglądom, nie upatrywano w łamaniu praw natury, ale właśnie w ich harmonii oraz możliwej do zbadania rozumem przewidywalności. I tak na przykład św. Hipolit około roku 200 „uważa obiektywną wiedzę przyrodniczą za pomocną w kształtowaniu poprawnej postawy duchowej”, a według Klemensa Aleksandryjskiego „tą cechą geometrii, która stanowi szczególną pomoc w przygotowaniu duszy do odkrywania prawd duchowych, jest wdrażanie studenta w umiejętność abstrakcyjnego myślenia matematycznego: człowiek stopniowo przyzwyczaja się do istnienia rzeczywistości innych niż te, które postrzega się zmysłami”.
bp Andrzej Siemieniewski, Ścieżką nauki do Boga. Nauki przyrodnicze w starożytności i w średniowieczu, Warszawa 2009.
CDN.
środa, 6 stycznia 2010
wtorek, 5 stycznia 2010
poniedziałek, 4 stycznia 2010
niedziela, 3 stycznia 2010
Machina Paźniewskiego, cz. II
Paźniewski nie ukrywa swojego krytycznego stosunku zarówno do kultury polskiej, jak i przemian zachodzących (lub często nie zachodzących, choć należałoby się ich spodziewać) w Polsce ostatnich lat oraz co do Polaków i ich mniemania o sobie samych. Sam zresztą pisze:
„Oto zajęcie godne eseisty: podważać wyobrażenie Polaków o sobie samych i burzyć dobre samopoczucie, dopóki nie jest jeszcze za późno. Wciąż znajdujemy się w stanie przejściowym, który stale się przedłuża”.
(s.119)
Autor „Esejów wędrownych” nie krytykuje jednak Polski, polskości czy polskiej literatury z pozycji jednego z tych euroentuzjastów bezkrytycznie padających plackiem przed nowym bożkiem. Choć przecież Europa, kultura europejska, wieki europejskiej historii są jednym z głównych tematów jego pisarstwa. Będąc Europejczykiem do szpiku kości, jest jednocześnie bez wątpienia eurosceptykiem. Postawa sceptyczna, postawa wątpiącego myśliciela jest bowiem postawą, jaką autor pragnie przyjmować niezależnie od tematu, o którym pisze. Burzenie dobrego samopoczucia i zastanych stereotypów dotyczy zatem różnych aspektów rzeczywistości jako takiej. Powtarzając zwrot z poprzedniego cytatu, autor stwierdza:
„Demaskować absurd, niezależnie gdzie aktualnie znajduje się jego adres – oto zajęcia godne eseisty, dla którego stale aktualne pozostaje pytanie: W jaki sposób zerwać ze stereotypem? W epoce, gdy literatura traci charyzmę na rzecz przekazów obrazkowych, esej stara się ją ocalić, głównie poprzez dystans intelektualny i sceptyczną elegancję stylu. Istotnym warunkiem błyskotliwej twórczości eseistycznej pozostaje skrupulatna lojalność wobec faktów i wrodzony dar, trudny do nazwania, który postrzegam jako trafne wyczucie realiów, nigdy nie zahaczające o konformizm. Nawet, gdy tekst przypomina zbitkę znanych wątków, ich zestawienie kwestionuje zastany porządek. Dziś krajobraz kulturowy ulega stopniowej redukcji. Czas jałowieje, gdyż przyszłość jawi się jako kompletne pustkowie, pozbawione głębszych wartości. Esej przed nikim nie bije pokłonów i żadnym wypadku nie może zamienić się w suche sprawozdanie z podróży po modnych teoriach”
(s. 143)
I nie zamienia się. Nie u Paźniewskiego. Nuda czytelnikowi jego eseistyki nie grozi. Choć nie zmienia to faktu, że pewne wątki autor powtarza, do pewnych pomysłów powraca. Może to drażnić, ale któryż pisarz nie jest wolny od tej wady? Z drugiej strony takie powroty bywają twórcze. Chciałoby się powiedzieć, że autor „Esejów wędrownych” wracając do Lwowa czy Drohobycza nie zawsze wraca tą samą ulicą, czasami nawet nie ulicą, nie wąską, boczną uliczką czy ścieżką, ale poprzez zarośnięte dzikimi krzewami i drzewkami ogrody. I to ogrody, które są symbolem utraconego raju. A jeśli przy tym są to ogrody, którymi być może niegdyś przemykał się ukradkiem Bruno Schulz...
„- Pisz z ironicznym dystansem, pasją i wyczuciem tajemnicy” – przytacza w innym passusie autor słowa swojego profesora uniwersyteckiego. Można się zastanawiać, jak można jednocześnie zachowywać „ironiczny dystans” i w tym samym czasie pisać z „pasją”. Można. Myślę, że akurat Paźniewskiemu się to udało. Przynajmniej częściowo. Może nie za każdym razem. Zresztą, najlepiej przekonać się samemu.
Nie zawsze z Paźniewskim się zgadzam. A przynajmniej mam wątpliwości. Chęć polemiki. Na przykład, gdy chlasta polską literaturę (zapewne słusznie), ma się ochotę zawołać: „Autor, autor!”. I wcale nie dlatego, by na scenę wyszedł twórca udanego spektaklu, ale by wreszcie się dowiedzieć, kogo tak Paźniewski poniewiera. Ten jednak z uporem maniaka unika odpowiedzi, przytacza nazwiska tylko tych, których sobie ceni. A z polskiej literatury obok Gombrowicza czy Schulza, powracających raz za razem, pojawia się w „Esejach wędrownych” na przykład mało znany szerszemu gronu czytelników Jerzy Narbutt.
Raz wszelako autor „Pięści nad pięściami” robi wyjątek. Może dlatego, że jednak dostrzega u krytykowanych przez siebie autorów coś ciekawego, inspirującego, zalążek, potencjał czegoś więcej niż tylko jako tako sprawnie napisany tekst. A poza tym jeden z tych autorów nie jest Polakiem. Chodzi o książkę Andrzeja Stasiuka i Jurija Andruchowycza „Moja Europa. Dwa eseje o Europie zwanej Środkową”. Ten fragment „Esejów wędrownych” jest nawet dość zabawny. Gdy o nim myślę, widzę przed oczami taką mniej więcej scenkę: Stary wyga przypatruje się dwóm smarkaczom grającym, dajmy na to, w baseball. Chłopcy uwijają się pełni zapału i pewności siebie. Mistrz dostrzega znamiona talentu i entuzjazm chłopców, ale jego fachowym oczom nie umyka najmniejszy błąd i fakt, że brak umiejętności nadrabiają zapałem. W końcu cmoka z dezaprobatą i mówi:
- Oj, chłopcy, chłopcy, dajcie mi ten kij no.
Speszeni nastolatkowie podają.
- Postawa powinna wyglądać tak – demonstruje – takie ugięcie kolan, kij trzymamy tak...
Po kilku kompetentnych instrukcjach każe rzucić piłkę. Siła i wprawa, z jaką odbija, wprawia ich w osłupienie. Szczęki opadają. Mistrz z uśmiechem podaje kij jednemu z nich. Kłania się. Odchodzi. To wszystko.
Włodzimierz Paźniewski, Eseje wędrowne, Katowice 2006.
część I
„Oto zajęcie godne eseisty: podważać wyobrażenie Polaków o sobie samych i burzyć dobre samopoczucie, dopóki nie jest jeszcze za późno. Wciąż znajdujemy się w stanie przejściowym, który stale się przedłuża”.
(s.119)
Autor „Esejów wędrownych” nie krytykuje jednak Polski, polskości czy polskiej literatury z pozycji jednego z tych euroentuzjastów bezkrytycznie padających plackiem przed nowym bożkiem. Choć przecież Europa, kultura europejska, wieki europejskiej historii są jednym z głównych tematów jego pisarstwa. Będąc Europejczykiem do szpiku kości, jest jednocześnie bez wątpienia eurosceptykiem. Postawa sceptyczna, postawa wątpiącego myśliciela jest bowiem postawą, jaką autor pragnie przyjmować niezależnie od tematu, o którym pisze. Burzenie dobrego samopoczucia i zastanych stereotypów dotyczy zatem różnych aspektów rzeczywistości jako takiej. Powtarzając zwrot z poprzedniego cytatu, autor stwierdza:
„Demaskować absurd, niezależnie gdzie aktualnie znajduje się jego adres – oto zajęcia godne eseisty, dla którego stale aktualne pozostaje pytanie: W jaki sposób zerwać ze stereotypem? W epoce, gdy literatura traci charyzmę na rzecz przekazów obrazkowych, esej stara się ją ocalić, głównie poprzez dystans intelektualny i sceptyczną elegancję stylu. Istotnym warunkiem błyskotliwej twórczości eseistycznej pozostaje skrupulatna lojalność wobec faktów i wrodzony dar, trudny do nazwania, który postrzegam jako trafne wyczucie realiów, nigdy nie zahaczające o konformizm. Nawet, gdy tekst przypomina zbitkę znanych wątków, ich zestawienie kwestionuje zastany porządek. Dziś krajobraz kulturowy ulega stopniowej redukcji. Czas jałowieje, gdyż przyszłość jawi się jako kompletne pustkowie, pozbawione głębszych wartości. Esej przed nikim nie bije pokłonów i żadnym wypadku nie może zamienić się w suche sprawozdanie z podróży po modnych teoriach”
(s. 143)
I nie zamienia się. Nie u Paźniewskiego. Nuda czytelnikowi jego eseistyki nie grozi. Choć nie zmienia to faktu, że pewne wątki autor powtarza, do pewnych pomysłów powraca. Może to drażnić, ale któryż pisarz nie jest wolny od tej wady? Z drugiej strony takie powroty bywają twórcze. Chciałoby się powiedzieć, że autor „Esejów wędrownych” wracając do Lwowa czy Drohobycza nie zawsze wraca tą samą ulicą, czasami nawet nie ulicą, nie wąską, boczną uliczką czy ścieżką, ale poprzez zarośnięte dzikimi krzewami i drzewkami ogrody. I to ogrody, które są symbolem utraconego raju. A jeśli przy tym są to ogrody, którymi być może niegdyś przemykał się ukradkiem Bruno Schulz...
„- Pisz z ironicznym dystansem, pasją i wyczuciem tajemnicy” – przytacza w innym passusie autor słowa swojego profesora uniwersyteckiego. Można się zastanawiać, jak można jednocześnie zachowywać „ironiczny dystans” i w tym samym czasie pisać z „pasją”. Można. Myślę, że akurat Paźniewskiemu się to udało. Przynajmniej częściowo. Może nie za każdym razem. Zresztą, najlepiej przekonać się samemu.
Nie zawsze z Paźniewskim się zgadzam. A przynajmniej mam wątpliwości. Chęć polemiki. Na przykład, gdy chlasta polską literaturę (zapewne słusznie), ma się ochotę zawołać: „Autor, autor!”. I wcale nie dlatego, by na scenę wyszedł twórca udanego spektaklu, ale by wreszcie się dowiedzieć, kogo tak Paźniewski poniewiera. Ten jednak z uporem maniaka unika odpowiedzi, przytacza nazwiska tylko tych, których sobie ceni. A z polskiej literatury obok Gombrowicza czy Schulza, powracających raz za razem, pojawia się w „Esejach wędrownych” na przykład mało znany szerszemu gronu czytelników Jerzy Narbutt.
Raz wszelako autor „Pięści nad pięściami” robi wyjątek. Może dlatego, że jednak dostrzega u krytykowanych przez siebie autorów coś ciekawego, inspirującego, zalążek, potencjał czegoś więcej niż tylko jako tako sprawnie napisany tekst. A poza tym jeden z tych autorów nie jest Polakiem. Chodzi o książkę Andrzeja Stasiuka i Jurija Andruchowycza „Moja Europa. Dwa eseje o Europie zwanej Środkową”. Ten fragment „Esejów wędrownych” jest nawet dość zabawny. Gdy o nim myślę, widzę przed oczami taką mniej więcej scenkę: Stary wyga przypatruje się dwóm smarkaczom grającym, dajmy na to, w baseball. Chłopcy uwijają się pełni zapału i pewności siebie. Mistrz dostrzega znamiona talentu i entuzjazm chłopców, ale jego fachowym oczom nie umyka najmniejszy błąd i fakt, że brak umiejętności nadrabiają zapałem. W końcu cmoka z dezaprobatą i mówi:
- Oj, chłopcy, chłopcy, dajcie mi ten kij no.
Speszeni nastolatkowie podają.
- Postawa powinna wyglądać tak – demonstruje – takie ugięcie kolan, kij trzymamy tak...
Po kilku kompetentnych instrukcjach każe rzucić piłkę. Siła i wprawa, z jaką odbija, wprawia ich w osłupienie. Szczęki opadają. Mistrz z uśmiechem podaje kij jednemu z nich. Kłania się. Odchodzi. To wszystko.
Włodzimierz Paźniewski, Eseje wędrowne, Katowice 2006.
część I
sobota, 2 stycznia 2010
Trójwymiarowy dziki w kolorze „blue”
Podobnie jak dwanaście miesięcy temu postanowiłem zacząć wczoraj nowy rok od wybrania się do kina (kto wie, może w ten sposób narodziła się „nowa świecka tradycja”?). Tym razem zdecydowałem się nadszarpnąć swoje i tak już nadwyrężone świętami fundusze i zobaczyć najnowsze „dzieło” Jamesa Camerona.
Jedyny powód, dla którego warto obejrzeć „Avatar” w trzech wymiarach (dwuwymiarowy już stanowczo odradzam, chyba, że nie wiecie, co robić z pieniędzmi i wolnym czasem – ale wówczas po co oglądać to w dwóch wymiarach?), to efekty specjalne. Warto bowiem znaleźć się przez chwilę we wnętrzu potężnego statku kosmicznego (początkowe sceny filmu), latającej maszyny bojowej lub w niezwykłym środowisku obcej planety (nawet jeśli niektóre pomysły mogą się wydać absurdalne). W gruncie rzeczy żałowałem po wyjściu z kina, że otwierająca film sekwencja nie trwała dłużej. „Odyseja kosmiczna” Kubricka robiłaby jeszcze bardziej oszałamiające wrażenie, gdyby nieżyjący już reżyser dysponował technologią dostępną Cameronowi.
Fabuła filmu jest banalna i przewidywalna. Inni już o tym zresztą pisali, więc szkoda słów. Ktoś porównał ten film do „Tańczącego z wilkami”. Myślę, że jest nawet jeszcze gorzej (oczywiście, ja też „nic nie rozumiem”, jak każdy biały Europejczyk lub większość cywilizowanych mieszkańców Ziemi). Nie wątpię natomiast, że włożono sporo pracy w tworzenie animacji i tutaj należy Camerona pochwalić. Zrobiono kolejny krok naprzód, choć po filmie dalej mam wrażenie, że postaciom niebieskich obcych ciągle jeszcze bliżej do bohaterów „Toy Story” niż do żywych stworzeń. Nie zmienia to jednak faktu, że oglądanie trójwymiarowej dżungli na obcej planecie jest niezwykłym doznaniem.
Z absurdów, które zauważyłem, warto odnotować choćby takie:
1) Oto jesteśmy w świeci ekranów dotykowych, trójwymiarowych wizualizacji, dalece zawansowanej technologii, a w pewnym momencie jeden z bohaterów wyjmuje zwykłą książkę (Cameron chyba nie słyszał jeszcze o czytnikach elektronicznych, choć sam posługuje się najnowszą techniką filmową).
2) Żołnierz, który nie wykonuje rozkazu i wraca do bazy, nie ponosi za to żadnych konsekwencji, choćby w postaci nagany. Zapewne dowódca w tym całym zamieszaniu, jakie wywołały eksplozje pocisków, nie zwrócił na to uwagi. Ba! Dzięki temu ów żołnierz, który na szczęście jest również pilotem, może później sam pomóc w ucieczce więźniom.
3) Strzały i włócznie dzikich odbijają się od oszklonych kabin wozów i latających maszyn bojowych jak patyki, by potem ni stąd ni zowąd w decydującej bitwie przebijać szyby kokpitu. Co za sprzęt wojskowy ci durni Ziemianie wysłali na obcą planetę?
Jedyny powód, dla którego warto obejrzeć „Avatar” w trzech wymiarach (dwuwymiarowy już stanowczo odradzam, chyba, że nie wiecie, co robić z pieniędzmi i wolnym czasem – ale wówczas po co oglądać to w dwóch wymiarach?), to efekty specjalne. Warto bowiem znaleźć się przez chwilę we wnętrzu potężnego statku kosmicznego (początkowe sceny filmu), latającej maszyny bojowej lub w niezwykłym środowisku obcej planety (nawet jeśli niektóre pomysły mogą się wydać absurdalne). W gruncie rzeczy żałowałem po wyjściu z kina, że otwierająca film sekwencja nie trwała dłużej. „Odyseja kosmiczna” Kubricka robiłaby jeszcze bardziej oszałamiające wrażenie, gdyby nieżyjący już reżyser dysponował technologią dostępną Cameronowi.
Fabuła filmu jest banalna i przewidywalna. Inni już o tym zresztą pisali, więc szkoda słów. Ktoś porównał ten film do „Tańczącego z wilkami”. Myślę, że jest nawet jeszcze gorzej (oczywiście, ja też „nic nie rozumiem”, jak każdy biały Europejczyk lub większość cywilizowanych mieszkańców Ziemi). Nie wątpię natomiast, że włożono sporo pracy w tworzenie animacji i tutaj należy Camerona pochwalić. Zrobiono kolejny krok naprzód, choć po filmie dalej mam wrażenie, że postaciom niebieskich obcych ciągle jeszcze bliżej do bohaterów „Toy Story” niż do żywych stworzeń. Nie zmienia to jednak faktu, że oglądanie trójwymiarowej dżungli na obcej planecie jest niezwykłym doznaniem.
Z absurdów, które zauważyłem, warto odnotować choćby takie:
1) Oto jesteśmy w świeci ekranów dotykowych, trójwymiarowych wizualizacji, dalece zawansowanej technologii, a w pewnym momencie jeden z bohaterów wyjmuje zwykłą książkę (Cameron chyba nie słyszał jeszcze o czytnikach elektronicznych, choć sam posługuje się najnowszą techniką filmową).
2) Żołnierz, który nie wykonuje rozkazu i wraca do bazy, nie ponosi za to żadnych konsekwencji, choćby w postaci nagany. Zapewne dowódca w tym całym zamieszaniu, jakie wywołały eksplozje pocisków, nie zwrócił na to uwagi. Ba! Dzięki temu ów żołnierz, który na szczęście jest również pilotem, może później sam pomóc w ucieczce więźniom.
3) Strzały i włócznie dzikich odbijają się od oszklonych kabin wozów i latających maszyn bojowych jak patyki, by potem ni stąd ni zowąd w decydującej bitwie przebijać szyby kokpitu. Co za sprzęt wojskowy ci durni Ziemianie wysłali na obcą planetę?
piątek, 1 stycznia 2010
Szczęśliwego Nowego Roku...
...wszystkim, którzy jeszcze odsypiają, którzy dopiero się obudzili, którzy się obudzili, ale woleliby zapomnieć, że istnieją, bo tak łeb boli, a także tym, którzy już dawno wstali, poszli na spacer lub przeczytali dobrą książkę, zrobili pyszny obiad i byli w kościele, tak jak Pan przykazał. I wszystkim innym też :-)
(oblodziło nas, nie? :-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)