Porozrzucane po mieście hulajnogi elektryczne są dla mnie
symbolem zdziecinnienia współczesnej Europy. Dorośli ludzie jeżdżą na sprzęcie,
na którym niegdyś jeździły małe dzieci i to dzieci w krótkich spodenkach. Tak,
to prawda – różnica jest taka, że są one elektryczne. Poza tym wielkiej różnicy
nie ma. Skojarzenie z niedojrzałością i nieodpowiedzialnością nasuwa też widok
tych zabawek porzuconych w różnych dziwnych miejscach, dokładnie tak samo jak
pluszowych misiów i zabawkowych koparek w pokoju dziecka – jeśli kiedyś
wybijecie sobie zęby na nieoświetlonej ulicy, założę się, że będzie to skutkiem
potknięcia się o zostawioną hulajnogę.
Nasuwa mi to też skojarzenie z moim dawnym doświadczeniem
pracy w Londynie jako „pizzaman”. Być może już gdzieś tutaj o tym pisałem, ale
powtórzę. Otóż zauważyłem dziwną rzecz: lokalni kierowcy, którzy w większości
byli nastolatkami dorabiającymi sobie do kieszonkowego, zostawiali motory
niedbale rozstawione przed restauracją. Piesi klęli, bo jeśli się zagapili,
potykali się o niedbale zaparkowany skuter. A takie zderzenie mogło być
bolesne. Dochodziło nawet do konfliktów z kierowcami. Tam, w Londynie, był to
dla mnie symbol nieodpowiedzialności tych młodych ludzi, braku empatii i
uwzględnienia faktu, że oprócz nich istnieją też ich bliźni. Jednym słowem –
był to przejaw zwykłego egoizmu.
Wróćmy do hulajnóg – Marcin Jendrzejczak na portalu PCh24.pl twierdzi, że przestrzegający przed nimi „wpisują się (...) (choć niekoniecznie
świadomie) w lewicową narrację”. A to dlatego, że pojawiły się „pomysły
uregulowania (ograniczenia) ruchu hulajnóg”, a nawet zabronienia „wjazdu na
tereny dostępne dla przechodniów”. Otóż w tym przypadku zgadzam się jednak z
lewakami, choć nie zgadzam się z innymi ich poglądami, które autor zresztą w
swoim artykule słusznie punktuje.
Oprócz bałaganu, jaki zaczął panować na ulicach, gdzie
hulajnogi leżą lub stoją w sposób opisany wyżej, widzę wiele sytuacji, które
wcale nie wskazują na „odpowiedzialne” ich używanie przez osoby, które z tego
sprzętu korzystają. Dwójka dzieciaków jedzie chwiejnie na sprzęcie, który na
dodatek pędzi dość szybko i niebezpiecznie blisko aut i pieszych. Jakiś
dojrzały osobnik jedzie niebezpiecznie na hulajnodze po ścieżce rowerowej wśród
wzmożonego ruchu. W Internecie czytam, że oto dziecko trafiło do szpitala, bo
zostało potrącone przez użytkownika hulajnogi itp., itd. Na dodatek mój
wysportowany klient, który jeździ na deskorolce i rowerze, a na dodatek biega
niemal profesjonalnie, twierdzi, że hulajnoga elektryczna jest wyjątkowo niebezpieczna
i kierujący nią powinni jeździć w kaskach.
Wbrew temu, co pisze Marcin Jendrzejczak, wydaje mi się, że
hulajnoga to jeszcze jedna próba wyciągnięcia nas z aut, choć po coraz
częstszej krytyce, z jaką się te dziecinne pojazdy spotykają, lewacy postanowili
problem uregulować po swojemu – wprowadzając ograniczenia i restrykcje, które w
większości akurat w tym przypadku popieram.
Sam problem jest natomiast dużo poważniejszy, niż takie czy
inne zakazy. Pomysły, które wiele miast wdraża, sprawiają, że po mieście jeździ
się coraz gorzej autem. Wszelkie monity i pisma do urzędników miejskich nie
odnoszą z reguły skutków. Wiele ulic ulega zwężeniu, parkowanie w centrum
miasta jest utrudnione – ewidentnie chce się uzależnić mieszkańców od
transportu miejskiego i sprawić, by jeździli do pracy rowerami. Samochód w tej
sytuacji staje się symbolem wolności i uniezależnienia od lokalnych rządów.
Tymczasem zdziecinnienie postępuje. Ale nie ma się co
martwić – rząd lokalny i centralny się nami zaopiekuje. Z pewnością podrzuci
nam kolejne zabawki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz