Od czasu do czasu zdarza mi się natknąć w Internecie lub w
czasopismach na taki żart rysunkowy, w którym występuje Macierewicz i brzoza.
Różne są to konfiguracje. A to Macierewicz tę brzozę przesłuchuje, a to znowuż
pokazuje ją na jakimś slajdzie, a to wyjaśnia, że jakiś statek zatonął po
zderzeniu z tą brzozą itp. Zdarza się też, że ktoś coś wspomni o pieleniu
ogródka i zaraz ktoś inny dorzuci: „Tylko przez przypadek nie wytnij brzozy” i
od razu ubaw po pachy.
Powiem szczerze, że chyba jestem głupi, bo zawsze mnie te
żarty niepomiernie dziwią, nie wspominając już o fakcie, że zastanawiam się,
czy katastrofa smoleńska to faktycznie temat do żartów. A zdziwienie moje
wywołują one dlatego, że przecież to nie Macierewicz wymyślił tę pancerną
brzozę i nie on sugerował, że samolot po zderzeniu z takim drzewkiem może
stracić skrzyło i roztrzaskać się w drobny mak na podmokłym terenie. Tak
naprawdę to przecież temat do kpin z tych, którzy wierzą, że taka wersja pamiętnej
katastrofy to prawda. To nie „sekta smoleńska” jest śmieszna, ale „sekta
pancernej brzozy”.
Dlaczego więc przypięto tę nieszczęsną brzozę do ministra
Macierewicza? Ano chyba właśnie po to, by odwrócić uwagę od faktu, że sama
teoria z brzozą to bzdura i bujda na resorach i że teoria o zamachu może mieć
sens. Podejrzewam zresztą, że wielu z tych, którzy te żarty i rysuneczki czy
tzw. „memy” upowszechniają, nie wie lub nie pamięta, o co tak naprawdę z tą
brzozą chodzi. Ale jest śmiesznie, ha, ha, ha...
Notabene określenie „sekta pancernej brzozy” wymyślił
nieżyjący już bloger Seawolf, czyli Tomasz Mierzwiński.
Nieco podobny przypadek jest z tzw. „bruzdą dotykową”, którą
teraz często określa się jako „bruzdę Longchampsa. I znowu: żarty, kpiny, a
nawet inwektywy. Ksiądz profesor wypowiedział się o możliwych wadach
genetycznych u dzieci poczętych metodą in vitro, miał wprawdzie nieszczęście
wspomnieć coś o tej bruździe i już mu ją przypięto na wieki wieków, choć nie
stanowiła ona meritum sprawy. Oczywiście rysunki z ową bruzdą i memy znowu
można znaleźć w Internecie. Każdy głupiec, który nie wie nic o zastrzeżeniach i
badaniach genetyków, może je powielać i jest zabawnie, ha, ha, ha...
Tymczasem prawda jest taka, że te wady genetyczne i ta
bruzda (o której nie zamierzam się wypowiadać, bo się na tym po prostu nie
znam) to rzecz drugorzędna, a nawet może i czwartorzędna. I odwraca ona uwagę
od tego, co istotne. Być może za kilka dziesiątków lat nauka upora się i z tym
problemem i owe dzieci będą rodzić się tak zdrowe i doskonałe jak aryjska rasa
panów. Ale to nie zmienia faktu, że metoda in vitro jest najzwyczajniej w
świecie niegodziwa. I przytoczę raz jeszcze na tym blogu stwierdzenie Anny
Golędzinowskiej: to handel żywym towarem. Po prostu. Z samego faktu, że ktoś
chce mieć dziecko, nie oznacza, że ono mu się należy i że ktoś może je dla
niego „wyprodukować”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz