piątek, 18 maja 2018

Gdy widzę lans na tle niepełnosprawnych,


robi mi się niedobrze. Ciekawe, kto jeszcze zechce się sfotografować z wózkami inwalidzkimi w Sejmie? Poeci i malarze – na was kolej!

Wyłączam się na dwa tygodnie, bez odbioru.

czwartek, 17 maja 2018

Hiob bez twarzy


Księga Biblii, z którą mam najwięcej chyba problemu, to Księga Hioba. Być może dlatego, że nigdy jakoś nie dręczyło mnie pytanie o zło, które zaprzątało tak np. Czesława Miłosza (by odwołać się do przykładów z literatury polskiej), a mianowicie: „Unde malum?”.

Być może to moje ograniczenie i wrodzona głupota, ale nic na to nie poradzę. To pytanie nigdy jakoś nie spędzało mi snu z powiek, choć oczywiście od czasu do czasu z dużym nasileniem odzywały się we mnie wątpliwości dotyczące cierpienia niewinnych ludzi. Być może jakoś intuicyjnie czuję, że skoro Bóg jest dobry i wszechmocny, to także lepiej od nas wie, jak rządzić światem. Coś, czego my teraz nie pojmujemy, po drugiej stronie może okazać się proste jak drut.

Oczywiście trudno się pogodzić z różnymi formami cierpienia, które dotyka różnych ludzi. Na przykład ostatnio, w związku z pewnym polskim filmem, przeszukałem Internet, by sprawdzić informacje o człowieku, któremu zrobiono przeszczep twarzy. Uległ straszliwemu wypadkowi. Szczegóły są tak drastyczne, że ciarki przechodzą nie tylko po plecach, ale po całym ciele. Sam boryka się, jeśli wierzyć doniesieniom prasowym oczywiście, z problemami psychicznymi. Na dodatek lokalna społeczność, jak wynika z tych doniesień, zwróciła się przeciwko niemu. Jaki jest sens w tym wszystkim? Jak usprawiedliwić to, że dobry Bóg dopuścił, że coś takiego spotkało tego człowieka? Trudno to wszystko pojąć.

A jednak myślę sobie, że widzimy tylko drobny wycinek rzeczywistości i choć to straszliwe cierpienie „człowieka bez twarzy” wydaje się jakimś niewyobrażalnym skandalem, to jednak jeśli jest wieczność i lepszy świat, to nagle perspektywa staje się tak oszałamiająca, że dech zapiera. Nasze przytępione zmysły nie są w stanie tego pojąć, a tak ogromne cierpienie przeraża. Przeraża zwłaszcza wówczas, gdy ogarniają nas wątpliwości i wydaje się nam, że poza tą rzeczywistością doczesną nie ma już nic więcej.

Filozofując tak bardzo po amatorsku, sądzę, że jest to trochę tak, jak w sytuacji małego dziecka, które trzeba poddać jakiemuś bolesnemu zabiegowi. Dziecko z pewnością czuje żal do rodziców, że na to pozwolili, ale jest to dla jego dobra. Oni to rozumieją. A ono nie. A jednak ból mija i znów jest dobrze. Gdyby się na to nie zgodzili, dziecko mogłoby cierpieć znacznie gorzej. W perspektywie życia tego dziecka, jest to tylko drobny ułamek jego istnienia na tej ziemi, choć wówczas ten ból zdawał się niewyobrażalny i wydawać się trwać wieczność.

Księga Hioba mnie męczy. Nie rozumiem tych wszystkich dywagacji, rad czy komentarzy przyjaciół Hioba. Po kilku wersach gubię wątek i sens tych wypowiedzi. Łapię tylko jakiś ogólny zarys, a w pamięci zostaje... onager. Nie wiem nawet tak do końca, o co Hiob ma do swych przyjaciół pretensje. Kilka prób przeczytania tej księgi Starego Testamentu i zawsze poczucie klęski. Ostatnio było podobnie. Ale pojawił się jakiś promyk, jakieś światełko, które na chwilę coś mi z tej księgi wyjawiło. O tym jednak za chwilę.

Generalnie cierpienie Hioba wydaje się kompletnie pozbawione sensu. Hiob zdaje się niemal być królikiem doświadczalnym – zbuntuje się czy nie? Zobaczmy, dajmy mu pocierpieć. I stąd poczucie okrucieństwa Boga, który godzi się na ten eksperyment. Więc z jednej strony jest tu jakby to wygrażanie w stronę nieba (choć sam Hiob zachowuje wiarę w Boga cały czas) i pytanie: „Skąd to zło? Za co?” I drążenie, szukanie, czy na sumieniu Hioba jest jakaś plama, jakaś skaza, która by to cierpienie usprawiedliwiała. A skazy brak.

Z drugiej jednak strony Hiob otrzymuje chyba od Boga odpowiedź taką: Co ty próbujesz przeniknąć? To cię przerasta! Nie ty stworzyłeś świat, nie ty panujesz nad nim, nie ty kierujesz wszystkim, co na nim się dzieje. Innymi słowy – twoja perspektywa jest ograniczona, widzisz tylko wycinek rzeczywistości, znasz tylko jej fragment. Pytanie jest nie „Za co?”, ale „Po co?”. Ale to wie sam Bóg. I pewnie kiedyś tę tajemnicę wyjawi. Nasze zdolności pojmowania są ograniczone, choć zostaliśmy stworzeni na Jego obraz i wizerunek.

Ale jest coś jeszcze, co nagle otworzył przede mną i pozwolił mi zrozumieć arcybiskup Fulton J. Sheen.

Otóż, na pozór wydaje się, jakby Szatan realizował chytrze swój plan. To on postanawia wystawić Hioba na próbę, to on chce pozbawić go całego dobra, które dostał od Boga, a sam Bóg... na to przystaje. Dziwne to i niepokojące. Dlaczego? Po co?

A jednak czyżby Szatan dyktował tu warunki? Fulton Sheen zwraca uwagę na jedną rzecz: Szatan może zdziałać tylko tyle, na ile pozwoli mu Bóg. I nic więcej. Nie może przekroczyć ograniczeń nałożonych przez Boga. Może pozbawić Hioba zdrowia, rodziny i majątku, ale nie może np. życia. A i tych pierwszych rzeczy nie mógłby uczynić, gdyby nie dopuścił do tego sam Bóg. W pewnym zaś momencie wszystko wręcz ulega totalnej odmianie i Szatan już nic nie jest w stanie wskórać! Może tylko działać „od – do”. Może jedynie zgrzytać zębami i ziać ogniem. Władcą jest Bóg i to On dyktuje warunki. Szatan nie jest władcą absolutnym, choć za takiego chciałby uchodzić. I ostatecznie przegrywa.

Tyle z tego zrozumiałem. I to chyba nie jest tak całkiem najgorzej, prawda?

środa, 16 maja 2018

Z życia mikrobów XXV – „Drobniejszy płaz”, co żadnego wstydu nie ma


Wyobraźcie sobie, Drodzy Państwo, że oto mamy taką sytuację z alternatywnej rzeczywistości: były nazista, który przesłużył w partii hitlerowskiej około ćwierć wieku i opuścił ją dopiero wówczas, gdy III Rzesza runęła, poucza młodego dziennikarza, że byłby znakomitym propagandzistą w czasach, gdy władzę w Niemczech sprawował Hitler. „No ale ma fart, trafił mu się PiS, bo inaczej klepałby biedę”.

Przepraszam, to nie alternatywna rzeczywistość. To nasza rzeczywistość. Różnica jest tylko taka, że nie chodzi o NSDAP, ale o PZPR. Takie są skutki nierozliczenia byłej komunistycznej nomenklatury i zakazu piastowania wysokich stanowisk państwowych przez ten mikroelement. Oni nie mają żadnego wstydu i żadnego charakteru. A przy okazji całkiem dobrze im się żyje.

wtorek, 15 maja 2018

Z życia mikrobów XXIV – Wily Richard


Okazuje się, że jedna z najnowocześniejszych partii nowożytnej Europy chyba jednak długo już nie pociągnie. A przynajmniej nie dłużej niż do najbliższych wyborów. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że podatnik ze swojej kieszeni dalej będzie musiał finansować ten kabaret, a w zasadzie aktorów tego kabaretu. Bo sam kabaret pewnie wcześniej lub później opieczętuje komornik.

I w tym sęk. A w zasadzie „geniusz” – jak stwierdził lider partii swojego imienia, komentując najnowszy cyrk w najnowocześniejszej partii nowożytnej Europy. Po spektakularnych odejściach dwóch pań, z których jedna „piero...ła drzwiami”, dołączył do nich w ucieczce z tonącego okrętu jeszcze były lider kabaretu – Wily Richard. I to on jest ten „geniusz”. Teraz może sobie spokojnie żyć z diety poselskiej i kombinować, co tu dalej zmalować (jego największe życiowe osiągnięcie to jak na razie zdemolowanie dwóch małżeństw i seria skeczów). Bo przecież długów założonego przez siebie kabaretu płacić nie będzie.

„Jak chcą, to niech spłacają” – uśmiechnął się słodko, gdy już sprawdził, czy szczęka mu prawidłowo chodzi, a język wyrazi to, co pomyśli głowa.

poniedziałek, 14 maja 2018

Domówka w restauracji z kebabem


Dużo ekscytacji wywołuje ostatnio w mediach sprawa polityka PO, który obecnie siedzi w areszcie. Tym razem wykryto, że jego mieszkanie było wynajmowane paniom uprawiającym najstarszy zawód świata. Ten „news” rozgrzewa i klawiatury, i głowy. Jak się dowiedziałem, politycy opozycji wyszli nawet w proteście ze studia telewizyjnego, gdy zadano im pytanie na ten temat.


Wszystko wskazuje na to, że ta nowina, podana najpierw przez radio, jest prawdą. Pani najmująca lokal tłumaczyła się jedynie skromnie, że to nie żadna agencja towarzyska, a zwykła „domówka”. No cóż... jak zwał, tak zwał. Różne już nazwy wymyślano, by określić burdel. W końcu „agencja towarzyska” to też eufemizm.


Tym razem jednak broniłbym nieszczęsnego polityka opozycji. I to wcale nie dlatego, bym czuł do niego jakąkolwiek sympatię. Jestem gotów uwierzyć, że ów pan nic nie wiedział o tym, jaki proceder był uprawiany pod dachem wynajmowanego przez niego lokum. Każdy, kto otarł się o biznes wynajmu mieszkań, czy to jako właściciel, czy jako pośrednik z biura nieruchomości, wie dobrze, jakim ryzykiem może być wynajęcie mieszkania. Skala problemów jest szeroka, by nie powiedzieć – nieskończona.


Sympatyczni studenci, którzy nic tylko wkuwają do kolejnych egzaminów, bo studiują trudny kierunek, jakim jest medycyna, okazują się być bandą łobuzów zatruwających życie sąsiadom. Grają non-stop głośną muzykę, urządzają hałaśliwe imprezy do białego rana, a w czasie jednej z nich wpadają na „genialny” pomysł utylizacji pustych butelek – wchodzą na dach i wrzucają je do szybów wentylacyjnych (autentyczny przypadek).


Albo młody biznesmen, któremu dobrze z oczu patrzy, okazuje się być złodziejem i w piwnicy najmowanego przez siebie lokalu trzyma skradziony towar. Miła para, która akurat przeniosła się do naszego miasta wydelegowana tu przez firmę i szuka cichego mieszkania, to w rzeczywistości szajka oszustów posługująca się fałszywymi dokumentami i już wkrótce mieszkanie stoi puste, ogołocone z wszystkich mebli i sprzętów. Albo pani, która chce nająć mieszkanie w imieniu swojej firmy dla jej szefa (a potem nagle „szefów”, bo poproszona o jego dane stwierdza, że to jednak nie zawsze ten sam będzie), w istocie jest... prostytutką.


Tak więc temat agencji towarzyskiej (czy też „domówki”) w mieszkaniu aresztowanego polityka, to moim zdaniem temat zastępczy, a przy tym łatwy, miły i przyjemny, by się trochę pośmiać, pokpić, pooburzać i poznęcać nad tym panem, którego ogólna sytuacja nie jest zbyt wesoła. Jeśli mnie pamięć nie myli, to nie pierwszy zresztą polityk, któremu coś takiego się przytrafiło.


Tymczasem na zachód od Odry, w jednym z tych europejskich miast, które już wkrótce może się okazać stolicą kolejnego kalifatu, dwaj panowie postanowili wykazać się albo szczytem głupoty, albo szczytem bezczelności i urządzić swoją własną „domówkę” w restauracji z kebabem.


Ci dżentelmeni postanowili oto, że będą się raczyć alkoholem w lokalu, którego właściciel sobie tego nie życzył. Mimo protestów restauratora, który – jak wynika z opisu – musiał być muzułmaninem, panowie nie zaprzestali spożywania wyskokowego trunku. Konsekwencje były dla nich opłakane, znajdujący się w restauracji muzułmanie wpadli we wściekłość, wyrzucili obu gości na zewnątrz i spuścili im porządny łomot. W ruch poszły nawet krzesła. Ci z przechodniów, którzy próbowali interweniować, sami narazili się na ciosy rozwścieczonych wyznawców Allacha. Jeden z tych niesubordynowanych dżentelmenów wylądował w szpitalu z poważnymi złamaniami.


Nie zamierzam tutaj usprawiedliwiać takiego popisu przemocy. Przecież wkurzeni muzułmanie mogli obu panów po prostu tylko chwycić za kołnierz i wyrzucić za drzwi, a w razie dalszych problemów wezwać policję – w końcu po to ona jest. Jednak trudno mi uciec przed myślą, że ci dwaj miłośnicy alkoholu dostali to, na co sobie zasłużyli. I czy muszę tę „oczywistą oczywistość” tłumaczyć?


sobota, 12 maja 2018

„Faceci w czerni”, czyli o świntuszeniu w tłumaczeniu


Oglądałem ostatnio z żoną przezabawną komedię „Men in Black”. To jedna z lepszych komedii amerykańskich i jednocześnie jeden z lepszych filmów science-fiction, choć z gatunku tych, gdzie nic nie jest serio (por. kapitalny „Fifth Element”). Mimo że widziałem ten film już po raz trzeci czy czwarty chyba, w dalszym ciągu dobrze się bawiłem.


W pewnym momencie jednak coś mi zgrzytnęło. Otóż „Men in Black” nie prezentuje wulgarnego typu komediowego, tego, gdzie mamy bekanie, popierdywanie i rzyganie oraz inne tego typu ekscesy, które mają trafiać w gusta niewyrafinowanego, plebejskiego widza. Gdy trafiam na coś takiego, z miejsca wyłączam. „Gargantua i Pantagruel” jest jedynym takim dziełem, które jestem w stanie strawić, a te amerykańskie produkcje mu do pięt nie dorastają.


Mamy oto scenkę z uroczą panią patolog, która zachowuje się dość dziwnie i dwuznacznie. I nagle następuje ten zgrzyt. „J” nie rozumie, o co chodzi, jest zaskoczony tym, co wygląda na dość śmiałe... hm... zaloty i w końcu mówi mniej więcej coś takiego: „Zgoda, ale ja jestem na górze, bo tylko tak osiągam orgazm”. Zdębiałem i skrzywiłem się. Scenka miała podtekst erotyczny, była zabawna, ale nic nie było wprost, a tu nagle nasz bohater wali prosto z mostu.


Cały film jest taki, że można go spokojnie oglądać nawet z dziećmi (choć nie wiem, czy potrafią zrozumieć pewne aluzje i inne żarciki), a tu nagle: orgazm, spółkowanie i w ogóle robi się jakoś duszno. Coś, co po prostu nie pasuje do stylu całej tej komedii, w której wulgarności nie ma. Ja wiem, że poziom zaniżono już tak bardzo, że w tego typu filmach jest już mowa i o waginach, o orgazmach i innych członkach, ale to nie ten typ, nie ten poziom.


Postanowiłem sprawdzić w oryginale, co nie było trudne, gdyż w sieci można już znaleźć wiele (mimo coraz większej cenzury), jeśli nie prawie wszystko. Ów fragment akurat był na YouTube. Okazało się, że w oryginale ta cała dwuznaczność została zachowana. Trudno mi ocenić wprawdzie do końca, jak odbiera to tzw. „native”, bo przecież angielski to nie mój pierwszy język, ale chyba nie pomylę się, jeśli stwierdzę, że amerykański rodzic w dalszym ciągu mógłby oglądać ten fragment ze swoimi pociechami i nie rumienić się, że oto pojawiają się jakieś sprośności. Wprawdzie nieco później ładna pani patolog mówi coś o „seksualnej niezależności”, ale słowo „sexual” po pierwsze można też przetłumaczyć jako „płciowy”, a po drugie w dalszym ciągu trudno to uznać za jakąś sprośność.


Otóż w oryginale we wspomnianym wyżej fragmencie „J” mówi coś takiego: „I gotta drive. It’s not some „macho trip”, it’s just the way I get down”. Nawet ktoś, kto nie zna dobrze angielskiego, od razu zorientuje się, że nie ma tu nic wprost i że w dalszym ciągu mamy tu dwuznaczności, a nawet wieloznaczności, a więc spójność stylistyczna zostaje zachowana. Oczywiście dla tłumacza jest to wyzwanie, bo trzeba to teraz jakoś po polsku oddać, a przy okazji nie popsuć stylu całej zabawy. Tymczasem tłumacz poszedł po najlżejszej linii oporu.



I od razu zaznaczę, że nie mam do tłumacza pretensji. W końcu sam nie jestem zawodowym tłumaczem i tylko domyślam się, że ktoś taki jest poddany presji czasu (widzowie czekają na premierę) i musi tekst oddać w terminie. Jednak ktoś ten tekst sprawdza, ktoś go akceptuje i nie wierzę, by mu tu nic nie zgrzytnęło. Chyba, że jest świntuch i takie grube żarty mu jak najbardziej w smak.


Zacznijmy od tego, że trochę wcześniej agent mówi: do dziewczyny: „Slow down, girl. You ain’t gotta hit the gas like that”. Co można by przetłumaczyć mniej więcej tak: „Zwolnij, dziewczyno. Nie musisz od razu wciskać gaz do dechy” (wszyscy wiemy, że oczywiście nie chodzi o prowadzenie auta, ale o dziwne zachowanie pani doktór). Idąc tym tropem i nawiązując do tej wypowiedzi, ów kontrowersyjny fragment można by spolszczyć może po prostu tak: „Ale ja prowadzę. I nie chodzi o to, że taki ze mnie znowu macho. Po prostu lubię, gdy dama dobrze się bawi”. Nie jest to może dosłowne (co zresztą byłoby trudne, tym bardziej, że „get down”, tak jak samo słowo „trip”, to idiom i może mieć różne znaczenia – a więc mamy tu nawet wieloznaczność, a nie dwuznaczność), ale dwuznaczność zachowana i wulgarności brak.


Oczywiście możliwości jest tutaj z pewnością więcej. Zapisałem pierwszą z brzegu propozycję, która mi się nasunęła. Zawodowy tłumacz zapewne jest w stanie podać ich więcej.


Hmm, ale skoro mi coś takiego przyszło do głowy w ciągu paru sekund (w trakcie pisania), to dlaczego nie przyszło do głowy tłumaczowi tego filmu? Świntuch jakiś, czy co? Może był zmęczony?


piątek, 11 maja 2018

Nasi mali czarodzieje, złodzieje pamięci


Myśląc sobie dzisiaj o Żołnierzach Wyklętych, ze smutkiem skonstatowałem, jak bardzo przez ćwierć wieku urabiano naszą narodową świadomość. I jaką rolę odegrali w tym ludzie kultury i pop-kultury. Ci sami, którzy teraz tak chętnie oskarżają obecny rząd o „bolszewizm”, „faszyzm” i inne zbrodnie. Z jednej strony jest to już stare pokolenie – tych, którzy wychowali się w PRL-u i w tamtej epoce robili kariery. Z drugiej młodsi, którzy wychowali się w tej całej zakłamanej rzeczywistości, w tym kokonie, którym otoczono Polskę po tzw. „transformacji”.

Zastanówmy się bowiem nad takim faktem: dopiero od niedawna tak naprawdę robi się filmy o żołnierzach podziemia niepodległościowego walczących z sowieckim okupantem, z komunistami, pisze się o nich książki, śpiewa. Trzeba było niemal ćwierć wieku, by się tego doczekać! A co robili ci wszyscy piosenkarze, aktorzy, reżyserzy, artyści wszelacy wcześniej, by odzyskać Polskę, polską myśl, polską historię, polską świadomość, polską tradycję? Przebierali nogami do Europy, by teraz rozpaczać, że do niej nie weszli?! Kpili z polskości cytując i grając Gombrowicza i Mrożka?

Razi ich rząd PiS-u? A ilu z nich protestowało, wygłaszało buntownicze deklaracje, kiedy prezydentem zostawał Kwaśniewski? Ilu z nich się oburzało, gdy premierem był Leszek Miller? Ilu z nich deklarowało, że wyjadą z Polski, jeśli pogrobowcy PZPR ponownie wygrają wybory? To ich nie raziło, nie przerażało? Czemu nie huknęli – oni, ludzie kultury! – kiedy Kwaśniewski opowiadał dyrdymały, by wybrać przyszłość? Nie zdawali sobie sprawy z roli, jaką odgrywa tradycja w świadomości narodu?

Dlaczego na początku lat dziewięćdziesiątych nie robili filmów o rotmistrzu Pileckim? Nie opowiadali językiem kina o straceńcach, którzy wbrew wszelkim szansom wciąż walczyli o Polskę po 1945 roku? Dlaczego nie wydobywali z mroków zapomnienia postaci takich, jak np. Florian Czarnyszewicz czy Sergiusz Piasecki, nie kręcili filmów na podstawie ich powieści i opowiadań, nie wystawiali spektakli? Dlaczego nie opowiadali masowemu widzowi o utraconych Kresach? A kiedy już to ktoś zrobił, to czy koniecznie musiał sięgnąć po prozę byłego komunistycznego prokuratora i żołnierza Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego? Naprawdę tak trudno było znaleźć inspirację w innych dziełach?

Jeśli już padały jakieś pomysły na film wojenny, to były to koncepcje nakręcenia nowej wersji Kapitana Klossa albo „Czterech pancernych”. Tak jakby ci ludzie nie mieli dostępu do innej literatury, prawdziwych świadectw, niesfałszowanych opowieści o wojennej i powojennej rzeczywistości! A mogli sięgnąć przynajmniej po wstrząsające relacje „W czterdziestym nas Matko na Sibir zesłali...” zebrane przez pupilka salonu Jana Tomasza Grossa (tak, tak, tego samego!) i Irenę Grudzińską-Gross i stworzyć z tego tragikomiczną (z naciskiem na pierwszy człon) panoramę zagłady Kresów.

Gdyby na początku lat dziewięćdziesiątych powstały filmy i seriale o Żołnierzach Wyklętych, gdyby powstał pełnometrażowy i wysokobudżetowy film o rotmistrzu Pileckim, gdyby taki film, jak „Wyklęty” został nakręcony np. w roku 1992, gdyby zrobiono film na podstawie np. „Wicika Żywicy” czy „Zapisków oficera Armii Czerwonej”, Kwaśniewski nie miałby szans na to, by zostać prezydentem RP (dobrze wiedział, dlaczego wybierał przyszłość). Cimoszewicz nie ośmieliłby się dzisiaj pokazać publicznie. Jaruzelski z Kiszczakiem zostaliby zdegradowani do stopnia szeregowca już w latach dziewięćdziesiątych, a dzisiaj nie byłoby już dawno ani jednej ulicy kojarzącej się z czasami komuny.

Bajki tu opowiadam! Przecież wiadomo, że zakulisowi i jawni macherzy by do tego nie dopuścili! Nie po to był okrągły stół i rozmowy w Magdalence, nie po to 4 czerwca 1992 roku. Żaden też z tych aktorów, piosenkarzy i różnej maści artystów, którzy tak dzisiaj chętnie krytykują obecne rządy i tęsknią do Europy, nie nadstawiałby karku. Oni są po prostu częścią tego wielkiego systemu mydlenia oczu i zakłamywania rzeczywistości, obojętnie czy zdają sobie z tego sprawę, czy też nie. Koniec, kropka.

czwartek, 10 maja 2018

Z życia mikrobów XXIII – Kramarki, kabotyni i inne przykłady „drobniejszego płazu”


Polska kramarka bluzga w europarlamencie. Ale i tu, w naszej Polszcze, też nie brak mikroelementu na wysokich urzędach.


Partyjka, którą wypromowali banksterzy albo inni sponsorzy nieżyczliwi naszej Ojczyźnie, zdaje się sypać. I pewnie trochę to jeszcze potrwa, nim macherzy zakulisowych rozgrywek nie wyciągną z kapelusza jakiegoś innego królika. Chyba będzie im nieco trudno, bo i tym razem już musieli mieć pod górkę i nie bardzo z czego wybierać, skoro złożyli taki kabaret, który co rusz wzbudza salwy śmiechu w gawiedzi. „Polski Kennedy” okazał się lepszym komikiem od Jasia Fasoli. Ale jego partyjni koledzy i koleżanki są nie gorsi, a wręcz zdają się prześcigać, kto da lepszy popis.


Tym razem towarzystwo się pokłóciło. Jedna z „wybitniejszych” polityczek tego cyrku opuściła „partię”, zaraz za nią poszła druga. Już nie pamiętam, czy to „Asia”, a może „Basia” „pierdo...ła drzwiami”, a to dlatego, że Piotrek lub inny Krzysiek próbowali być „brutalni” – no bo „taka jest brutalna polityka” – i odmówili jej występów na ich własnej, wewnętrznej kabaretowej scenie. Cóż się zatem dziwić, że ta błyskotliwa „dama” bluzgnęła, prawda?


Ale to w sumie amatorzy. Inny, profesjonalista w aktorskim zawodzie, który co jakiś czas się popisuje kabotyńskimi komentarzami, choć lepiej by było, aby milczał i tylko grał, bo to mu najlepiej wychodzi, biadoli, że młodzież głosuje „za systemem bolszewickim”. No i dusi się biedaczyna w naszym kraju.


Może niech pójdzie i zapali znicz na grobie czerwonoarmisty albo gen. Jaruzelskiego (dla którego święty przecież odprawiłby Mszę) albo przytuli się do Putina (który z pewnością zrobi to samo w odwecie szczerze, nie grając), a nuż mu te czarne myśli wyparują i przypomni sobie jakąś wesołą rosyjską czastuszkę? A wówczas może i hołubca albo kazaczoka zaraz wywinie, a i flaszeczkę czegoś mocniejszego obali i humor od razu się poprawi!



środa, 9 maja 2018

Z życia mikrobów XXII – Kramarka w Europarlamencie


Pamiętam, jak za rządów premiera Leszka Millera podniosła się w pewnym momencie wrzawa w mediach z powodu jakiejś nominacji na urząd państwowy. Kandydat albo był zamieszany w działalność komunistycznych służb specjalnych, albo był kapusiem, a może po prostu prokuratorem, który wydawał wyroki wiezienia na działaczy solidarnościowych. Nie chce mi się teraz sprawdzać. Mniejsza w tym momencie o to. Ważne, że wszyscy się oburzali.


Mój znajomy Amerykanin, który zresztą świetnie mówił po polsku, kiedy mu o tym wówczas coś mówiłem, popatrzył na mnie i powiedział coś takiego: „Zaraz, ale dlaczego nikt się nie oburza, że Leszek Miller, były członek partii komunistycznej, w ogóle jest premierem?”


Wczoraj media obiegła wiadomość, że pewna pani o mentalności kramarki z podłego stoiska z warzywami, nie orientując się, że mikrofon jest włączony, siarczyście zaklęła w parlamencie eurokołchozu. Oczywiście była kupa śmiechu, komentarze w mediach i na twitterze oraz innych fejsbukach. Pośmiano się też z angielskiego tej pani (co akurat uważam za nieco głupie, bo podejrzewam, że przynajmniej połowa tych kpiarzy sama nie włada językiem Szekspira).


Pani ta swego czasu zasłynęła wypowiedzią, że tylko idiota albo złodziej może zarabiać 6000 zł. I co? I nic. Ta pani jest jakimś tam komisarzem ludowym gnijącego Starego Kontynentu. I jakoś nikt nie pyta, jak to możliwe, że osoba płci pięknej (ponoć) posługująca się takim knajackim językiem w ogóle tam jest.


Może po prostu nikt tej instytucji nie traktuje poważnie? Bo chyba, gdyby było inaczej, to nikt nie pozwoliłby, aby takie indywiduum reprezentowało Polskę w owych instytucjach, zarabiając przy tym niezłą kasę z kieszeni tego „idioty” podatnika, który nawet tych głupich sześciu tysięcy nie jest w stanie wyciągnąć na miesiąc, prawda?



wtorek, 8 maja 2018

Produkty literackie, czyli marketing blogowy


Trochę szukając inspiracji, trochę po to, aby dowiedzieć się o jakichś ciekawych książkach, poszukałem w Internecie blogów literackich. A przynajmniej blogów o książkach. Już wcześniej próbowałem znaleźć coś sensownego, ale za każdym razem wyniki tych poszukiwań były mało zadowalające.

Tym razem trafiłem najpierw na stronę, która rekomendowała rzekomo najlepsze blogi tego typu. Były tam jakieś statystyki, wejścia na fejsbuka, tłitera i tym podobne. Wyróżniono chyba 4-5 blogów. Klikając na zamieszczone linki wszedłem na każdy z tych blogów po kolei. Ku mojemu zdumieniu na każdym znalazłem książki, których... nigdy nawet nie wziąłbym do ręki w księgarni, nie mówiąc już nawet o ich przeglądaniu (oczywiście mogę się mylić i być może jest tam wśród tych tytułów jakiś współczesny Norwid). Patrzyłem na te tytuły w pewnym osłupieniu. Spoglądałem na książki, nieznane mi tytuły i nazwiska, jak na kolorowe świecidełka czy pamiątki z wakacji, które ludzie kupują, a potem pokrywa je kurz na półce, bo nie wiadomo, co z nimi zrobić. Tak na oko była to po prostu kolorowa makulatura, której nikt nie będzie czytał już po pierwszym sezonie, a w najlepszym wypadku po dwóch-trzech latach. Coś jak kolorowe czasopisma dla pań wyzwolonych, które się gromadzi, gromadzi, by potem wyrzucić bez specjalnego żalu.

I te kolorowe czasopisma to chyba dobry trop. Jedną z autorek, którą zapamiętałem z racji dość charakterystycznego nazwiska, które zresztą zauważyłem już wcześniej, znalazłem również w takim kolorowym czasopiśmie dla pań wyzwolonych, które moja żona z rzadka kupuje dla zabicia czasu w podróży. Przeprowadzono z nią wywiad, zamieszczono recenzję. Na jednym z tych blogów owa pani pojawiła się chyba dwa-trzy razy w krótkim przeciągu czasu. Styl zarówno czasopisma, jak i owego bloga, nasunął mi skojarzenie, że to jest po prostu kampania marketingowa. Jest produkt, trzeba go sprzedać. Kto wie, może i to czasopismo, i tego bloga robią ci sami ludzie? Nie chce mi się sprawdzać, ale wcale bym się nie zdziwił.

Jeden z blogów zawierał dość wysmakowane zdjęcia tych „produktów literackich” w różnych kompozycjach. Może autorka ma po prostu talent fotograficzny i lubi się bawić aranżując różne kompozycje książkowe? Całkiem możliwe. Wydaje mi się jednak, z mojego własnego doświadczenia (i bez żadnych pretensji do bycia zawodowym fotografem), że oprócz wiedzy i umiejętności, trzeba mieć dobry sprzęt (choć utalentowany fotograf potrafi zrobić znakomite zdjęcie zwykłym smartfonem) i odrobinę czasu. W końcu taką kompozycję trzeba ułożyć, potem trzeba zadbać o dobre oświetlenie (nie łudźcie się – światło to podstawa w fotografii, najlepszy sprzęt niewiele da, jeśli obiekt nie będzie ciekawie oświetlony). A żeby to oświetlenie mieć, to trzeba albo na nie poczekać, albo stworzyć przy pomocy lamp i ekranów. W sumie znowu nachodzi mnie podłe podejrzenie, że ten blog to również część kampanii marketingowej.

Na innym z kolei blogu recenzje pojawiały się (przynajmniej w tym fragmencie, który przejrzałem) z częstotliwością niemal co dwa dni. Wyobraźcie sobie – ktoś czyta i co dwa dni wrzuca recenzję! Nie jestem szybkim czytelnikiem, ale jestem w stanie uwierzyć, że ktoś potrafi przeczytać jedną książkę w jeden dzień – moja żona książki, które sam czytam przez tydzień, w najlepszym wypadku przez kilka dni, czyta w jeden dzień-parę godzin. Ogromnie jej tej sztuki zazdroszczę. Mogę sobie też wyobrazić, że ktoś zamieszcza jeden tekst dziennie. Sam to robię w ramach eksperymentu, z wyjątkiem niedziel (czasami nie wychodzi z braku czasu). Ale dużo trudniej już wyobrazić mi sobie, że ktoś wrzuca co dwa dni recenzję z kolejnej książki. Chyba że mu za to płacą, a więc może sobie poświęcić czas i na pisanie i na czytanie. No cóż...

I to tyle marudzenia na dzisiaj.

poniedziałek, 7 maja 2018

Dobry celebryta to martwy celebryta


Nie, nie nawołuję do mordowania gwiazdek pop czy strzelenia do aktorów. Stwierdzam tylko jeden fakt: należy z dużą ostrożnością podchodzić do różnych nawróceń czy deklaracji wiary ze strony wszelakich celebrytów – i to zarówno rodzimych, jak i tych znanych na całym świecie. Póki są na tym świecie, mogą wywinąć niezły numer. Nawet jeśli nie wdadzą się w romans na boku, nie zaćpają na śmierć, to może się okazać, że choć oficjalnie deklarują się jako katolicy, są na bakier z moralną nauką Kościoła.

Sam kiedyś ekscytowałem się słynnymi swego czasu nawróceniami w środowisku muzyki alternatywnej czy po prostu młodzieżowej w Polsce. Gdzieś wśród książek mam chyba przynajmniej dwie z wywiadami z takimi nawróconymi muzykami. Świadectwo ich życia robiło na mnie ogromne wrażenie i pewnie do tej pory mógłbym sporo dobrego o nich powiedzieć. Wielu z nich jest wciąż czynnych zawodowo, angażują się oni w różne przedsięwzięcia, niekoniecznie o charakterze religijnym, ale także np. patriotycznym. Nie śledzę ich karier teraz zbyt uważnie, ale wydaje mi się, że owoce ich działań są dobre. Choć mogą pewnie budzić różne kontrowersje, to zdaje się, że są one bardziej natury estetycznej i nie mają związku z ortodoksją katolicką.

Z drugiej strony jednak wszelka ekscytacja powinna tu być tonowana. Nie róbmy świętych z ludzi wciąż żyjących. Dopiero po ich śmierci w pełni będzie można ocenić owoce ich życia. Nawrócony czy deklarujący swój katolicyzm celebryta może okazać się osobą po prostu... głupią albo najzwyczajniej w świecie niezrównoważoną, nieodpowiedzialną czy podatną na wszelkiego rodzaju pokusy, co potem może w kiepskim świetle przedstawiać jego deklarowaną wiarę.

Najgorsze z tego wszystkiego jest to, że takiej osobie często wydaje się, iż ma jakieś szczególne prawo do zabierania głosu w sprawach publicznych i firmowania swoją twarzą różnych działań, które nie mają żadnego związku z wykonywanym przez nią zawodem muzyka, aktora czy innego szołmena. Jeśli nagłaśnia się jej opinię na temat polityki, to równie dobrze można by nagłaśniać opinię na ten sam temat pana Zenka z wulkanizacji, pani Ani z zakładu fryzjerskiego czy pana Zdzisia z lokalnej piekarni. Może się okazać, że te tzw. „proste” osoby mają więcej oleju w głowie niż taka głośna gwiazda. Niestety nie mają takich możliwości finansowych ani takiej sławy, by swoje pomysły wcielać w życie. Niestety mają je celebryci.

Wiele osób, zwłaszcza młodych, ale nie tylko, nie dostrzega tego mylenia kompetencji. Jeśli słynna gwiazda, która na dodatek deklaruje swój katolicyzm, poprze np. kampanię na rzecz prawa dopuszczającego aborcję, czyli mordowanie nienarodzonych, to niektórym zaczyna się mieszać w głowach i sądzą, że może Kościół się myli w swej nauce. Nie, nie myli się. To pstro w głowie ma ta słynna gwiazda. Niech lepiej śpiewa piosenki lub gra w filmach, a skoro deklaruje swój katolicyzm, to niech nie wypowiada się na tematy, na których kompletnie się nie zna, a może powiedzieć przy tym coś, co będzie nie tylko głupie, ale również być może postawi ją w sytuacji grzechu ciężkiego, nie mówiąc już o niepowetowanych stratach i zniszczeniach, jakie ich głupota może wywołać.

Jeśli więc macie zamiar wybrać się na koncert U2, kupić ich płytę lub poprzeć jakąś ich akcję, to się dobrze zastanówcie. Zwłaszcza, jeśli jesteście katolikami. Wsparcie, jakie ta banda łobuzów (bo inaczej się ich określić nie da) udzieliła dla zmiany prawa w Irlandii po to, aby dopuścić mordowanie nienarodzonych, tylko potwierdza to, co napisałem na samym początku – dobry celebryta to martwy celebryta. Oby Pan Bóg przywrócił im rozum, nim zejdą z tego świata (najlepiej śmiercią naturalną i mając wciąż jeszcze szansę na nawrócenie i naprawienie ewentualnych szkód). I pomyśleć, że te szarpidruty ilustrują swoje poparcie dla zbrodniczego prawa umożliwiającego szlachtowanie niewinnych istot... serduszkiem! Hitler mógłby się od nich wiele nauczyć!

sobota, 5 maja 2018

„Iskry Boże” dla myślącej młodzieży


Sugerowałem już na tym blogu, że film Grzegorza Brauna Luter i rewolucja protestancka mógłby być sprzedawany w pakiecie z książką profesora Kucharczyka Kryzys i destrukcja. Innym takim pakietem mógłby być „pakiet edukacyjny” dla młodzieży ostatnich klas szkół podstawowych, istniejących jeszcze gimnazjów lub pierwszych klas szkoły średniej. Byłaby to wówczas książka samego reżysera: Iskry Boże.

Ta starannie i ładnie wydana, ilustrowana panorama dziejów Polski mogłaby dać młodzieży nieco inną perspektywę niż podręczniki szkolne. Podręczniki do historii, nawet jeśli uwzględniają postaci świętych i błogosławionych, to nie wysuwają ich przecież na plan pierwszy. Skupiają się raczej na czynnikach czysto politycznych, gospodarczych czy kulturalnych. Jeśli mowa na przykład o chrzcie Polski, to w kontekście włączenia Polski do cywilizacji zachodnioeuropejskiej, uzyskania lepszego statusu i gwarancji traktowania na równi z innymi bytami politycznymi. Ale czy aby na pewno jedynie motywacje polityczne stały za decyzją Mieszka? Jak pisze autor: „wbrew XIX-wiecznej historiografii, która za jedyne wyjaśnienie tego dziejowego przełomu uznawała polityczne wyrachowanie, dziś coraz więcej przemawia za religijnym, duchowym wymiarem zdarzenia, które dokonało się w specjalnie wzniesionym w tym celu baptysterium na Ostrowie Lednickim”.

Grzegorz Braun proponuje zatem uwzględnienie tego czynnika religijnego, duchowego jako szczególnie istotnego. Dlatego na plan pierwszy wysuwa postaci świętych i błogosławionych. Na nie rzuca światło i je wydobywa z mroków dziejów, „bowiem historia (zresztą nie tylko Polski) pozostaje gruntownie zakłamana – co ze skarbów przeszłości nie zostało całkiem zapomniane, to nierzadko bywa dziś całkiem opacznie rozumiane. A przyjęcie fałszywych miar i wag w ocenie przeszłości skutkuje niebacznym odrzuceniem jej największych skarbów  i tym głębszą intoksykacją najgorszych trucizn”.

Autor, pisząc o tych wyjątkowych, nietuzinkowych ludziach w naszej historii, podkreśla jednocześnie wyjątkowość Polski i tworzonej tu „cywilizacji, którą najkrócej określa jeno słowo: wolność. Polska była bowiem przez wieki krajem wolnych ludzi. Zwłaszcza w czasach świetności Korony Królestwa Polskiego i Najjaśniejszej Rzeczpospolitej panowie i poddani cieszyli się tu relatywnie większymi swobodami niż gdziekolwiek indziej. Wolność była największym, bezcennym bogactwem, którym Polacy szczodrze dzielili się z innymi ludami, chętnie garnącymi się pod opiekę polskiej prawa”.

Każdy, kto zna twórczość filmową czy publicystykę Grzegorza Brauna, wie także, że jego książka z pewnością będzie prezentować poglądy „kontrowersyjne”, bo idące pod prąd przyjętym, a często nie zweryfikowanym po roku 1989, stereotypom czy przyjętemu bezkrytycznie, marksistowskiemu z ducha i postępowemu, spojrzeniu na historię. Takim przykładem jest choćby opinia autora o Komisji Edukacji Narodowej czy postaci Hugona Kołłątaja albo zwrócenie uwagi na raczej nie eksponowane w tradycyjnym nauczaniu czynniki, które przyczyniły się do wywołania powstań przeciwko zaborcom.

Książka jest pisana prostym, acz pięknym językiem polskim i dlatego właśnie szczególnie powinna trafić do młodzieży. Nie jest to bowiem jakieś grube tomisko czy naukowe studium dziejów naszej Ojczyzny, w którym święci odgrywają wyeksponowaną rolę (choć takie też by się przydało), ale zarys, panorama naszej historii, książka, która w zamierzeniu miała być scenariuszem serii animowanych filmów edukacyjnych. Te filmy niestety nie powstały, ale za to młody czy mniej wykształcony czytelnik (choć pewnie i tym „lepiej wykształconym” też by się ta lektura przydała) ma przed sobą coś, co z pewnością nie jest tylko półproduktem, ale pięknie wydaną książkę, która może zmienić jego spojrzenie na dzieje Polski.

Pisałem we wspomnianej wyżej recenzji, że przydałby się sponsor, który wykupiłby film Luter i rewolucja protestancka i rozdał w prezencie młodzieży szkolnej. Ów bogaty sponsor mógłby równie dobrze kupić Iskry Boże, by wręczać je we wspomnianym na początku pakiecie. Także nauczycielom. Nawet jeśli ktoś nie zgadza się z poglądami Brauna, to przyzna mi chyba rację, że prezentowana przez niego wizja naszej historii może pobudzić młodzież do myślenia i własnych poszukiwań, weryfikacji prezentowanych treści i schematów. A jeśli zależy nam na dobru naszej Ojczyzny, to chyba też i o taką młodzież nam chodzi.

Grzegorz Braun, Iskry Boże, czyli polskie drogi do świętości, Prohibita, Warszawa 2017.

czwartek, 3 maja 2018

Myszkując po Internecie: Marek Jurek – imperatywem prawicy jest cywilizacja życia


Miałem już o tej posłance nie pisać, a więc by się nie powtarzać i nie przywoływać imienia pani, która z szeregów prawicy sama się wyklucza, zachęcam tym razem, by sięgnąć po wywiad, jakiego europoseł Marek Jurek udzielił „Naszemu Dziennikowi”.

Przytoczę może fragment wypowiedzi tego polityka, w której przypomina, kto tak naprawdę rozbijał prawicę. Przypomnijmy, że była dziennikarka, a obecnie posłanka, oskarżyła Marka Jurka o rozbijanie prawicy w czasach pierwszego rządu PiS-u: „Pani poseł mówi o wydarzeniach, kiedy sama rozbijała prawicę, gdy wspólnie z Marią Czubaszek, Moniką Olejnik, Katarzyną Kolend-Zaleską podpisywała osławiony Apel 8 Marca, by nie potwierdzać w Konstytucji, że dziecku przysługuje godność ludzka od momentu poczęcia. Wtedy tylko o to chodziło, o zapis skromniejszy niż w konstytucji Węgier”.

Reszta na stronach Naszego Dziennika. Naprawdę warto przeczytać.

Notabene w kolejną rocznicę Konstytucji Trzeciego Maja chciałoby się, aby Polska miała konstytucję, która będzie właśnie bronić i chronić życie człowieka od chwili poczęcia do naturalnej śmierci.

wtorek, 1 maja 2018

Arcybiskup, który namawia do głupoty


Sprawdzając wczoraj wiadomości o Patryku Jakim, natknąłem się na portalu „Fronda” na artykuł poświęcony wypowiedzi arcybiskupa Wojciecha Polaka, która – jak wnioskuję z tekstu – pochodzi z wywiadu-rzeki. Najpierw może przytoczmy samą wypowiedź prymasa Polski: „Jasno opowiedziałem się za przyjmowaniem uchodźców. I powtarzam, że wynika to wprost z Ewangelii. To nie jest opcja, którą chrześcijanin może przyjąć bądź odrzucić, ale samo sedno nauczania Jezusa Chrystusa. Jeżeli chcesz naśladować Mistrza z Nazaretu, powinieneś iść Jego drogą. Każda inna powiedzie cię na manowce, może nawet do zguby. Często się zastanawiam, dlaczego tylu naszych rodaków uważa uchodźców za obcych, którzy przyjdą odebrać im miejsce. Będą kraść, gwałcić i mordować”.


Przykro mi to powiedzieć, ale jest to wypowiedź zadziwiająca. Pisałem już na tym blogu o wypowiedzi pewnego franciszkanina, która w moim odczuciu była nacechowana nawet pewnego rodzaju... hm... pychą. Tutaj natomiast mam wrażenie, że czytam coś, co jest tylko z pozoru mądre.


Arcybiskup twierdzi, że przyjmowanie uchodźców, to jest coś, co wynika z Ewangelii i że nie można tego tak po prostu „przyjąć, bądź odrzucić”. Dziwi się też, dlaczego Polacy uważają „uchodźców za obcych, którzy przyjdą odebrać im miejsce” i „będą kraść, gwałcić i mordować”.


Spróbuję na to odpowiedzieć. Zgodzę się, że pomoc osobie w potrzebie jest czymś, co jak najbardziej wynika z Ewangelii. Mamy przypowieść o miłosiernym Samarytaninie, która wyraźnie mówi o tym, czym jest miłość bliźniego i kim jest nasz bliźni. Podróżujący Samarytanin nie pytał, jakiej rasy jest poszkodowany i jaką wyznaje religię. Po prostu pochylił się nad cierpiącym człowiekiem i udzielił mu pomocy.


Ale też wydaje mi się, że Chrystus nie oczekuje od nas zachowań głupich, które narażałyby na niebezpieczeństwo inne osoby, zwłaszcza osoby nam bliskie. Zauważmy, że nie ma wzmianki o tym, aby Samarytanin podróżował z rodziną (żoną, dziećmi). Gdyby tak było, co zrobiłby najpierw? Czy nie upewniłby się, że nie jest to pułapka? Czy nie zadbałby najpierw o bezpieczeństwo swoich bliskich, a potem pochylił się nad cierpiącym człowiekiem? Chyba taka byłaby naturalna kolej rzeczy, prawda?


W gruncie rzeczy o tym, że w swoich działaniach należy się kierować również rozumem, a nie tylko odruchem serca, mówi przypowieść o pannach mądrych i głupich, czy też, jak się je ładniej określa w nowym tłumaczeniu – roztropnych i nierozsądnych. Zarówno te pierwsze, jak i te drugie kierowały się Ewangelią – oczekiwały przybycia Oblubieńca. Tyle tylko, że te pierwsze, kierując się rozumem, zadbały o oliwę. A więc były praktyczne, myślały racjonalnie. Te drugie chyba wychodziły z założenia, że „jakoś to będzie”. Przeliczyły się.


Wróćmy do Samarytanina z przypowieści. Nie zabrał napadniętego do swojego domu. Być może miał zresztą do niego daleko. Powierzył napadniętego cudzej opiece – w gospodzie. Zatroszczywszy się najpierw o niego, udzieliwszy pierwszej pomocy i spędziwszy trochę z nim czasu, zapewnił środki dla jego utrzymania. Dlaczego sam się nim nie zajął przez cały czas, narażając może na szwank swoje interesy i dobro swojej rodziny? Zapewne dlatego, że miał jeszcze inne obowiązki.


Mam wrażenie, że arcybiskup Polak oczekuje od nas postępowania takiego, jak postępowanie panien głupich. Polacy przecież udzielają pomocy mieszkańcom Syrii, ślą środki potrzebne im do życia, chętnie dają pieniądze, angażują się w różny sposób, a nawet przyjmują rodziny chrześcijańskie. Ale czy przyjmowanie nieznanych ludzi do Polski jest rozsądne? Abp. Polak pyta, dlaczego Polacy uważają uchodźców za obcych i obawiają się gwałtów, kradzieży i innych nieszczęść. Naprawdę nie wie czy udaje, że nie wie? Nie czyta gazet, nie śledzi doniesień z Europy? Kiedy jedzie do Włoch nie widzi kościołów, wokół których podejmuje się coraz większe środki bezpieczeństwa? Najpierw „tylko” uzbrojeni policjanci czy żołnierze, teraz także bramki i skanowanie toreb zwiedzających.


Na szaleństwo przyjęcia pod własny dach nieznanych osób, obdarzenie ich zaufaniem, może pozwolić sobie człowiek żyjący samotnie. Ale na podobne szaleństwo nie może się zdobyć człowiek, który ma rodzinę, bo musi troszczyć się o bezpieczeństwo swoich bliskich. Gdyby mężczyzna, który ma żonę i dzieci, wpuściłby pod swój dach obcych, nieznanych sobie ludzi, aby udzielić im schronienia, postąpiłby po prostu głupio i nieodpowiedzialnie. Może przecież zawsze rzucić im przez okno torbę z jedzeniem i piciem, ciepłe koce, a nawet pieniądze, by mogli kupić sobie potrzebne im do życia środki.


Napiszę to, co już kiedyś napisałem – takim domem, taką rodziną jest dla mnie Polska. Wpuszczanie do niej nieznanych ludzi, na dodatek z obcej kultury, jest ogromną nieodpowiedzialnością. Bogatsze od nas kraje, które przyjęły imigrantów, nie potrafią zapewnić pełnego bezpieczeństwa swoim obywatelom. Jak miałaby to zrobić Polska, która z trudem podnosi się po latach komunistycznej dewastacji? Pan Bóg nie zwolnił nas z posługiwania się rozumem. Mówią o tym także inne przypowieści, nie tylko ta o pannach głupich i mądrych. Arcybiskup Wojciech Polak chce, byśmy z rozumu zrezygnowali. W jakim celu?