wtorek, 8 maja 2018

Produkty literackie, czyli marketing blogowy


Trochę szukając inspiracji, trochę po to, aby dowiedzieć się o jakichś ciekawych książkach, poszukałem w Internecie blogów literackich. A przynajmniej blogów o książkach. Już wcześniej próbowałem znaleźć coś sensownego, ale za każdym razem wyniki tych poszukiwań były mało zadowalające.

Tym razem trafiłem najpierw na stronę, która rekomendowała rzekomo najlepsze blogi tego typu. Były tam jakieś statystyki, wejścia na fejsbuka, tłitera i tym podobne. Wyróżniono chyba 4-5 blogów. Klikając na zamieszczone linki wszedłem na każdy z tych blogów po kolei. Ku mojemu zdumieniu na każdym znalazłem książki, których... nigdy nawet nie wziąłbym do ręki w księgarni, nie mówiąc już nawet o ich przeglądaniu (oczywiście mogę się mylić i być może jest tam wśród tych tytułów jakiś współczesny Norwid). Patrzyłem na te tytuły w pewnym osłupieniu. Spoglądałem na książki, nieznane mi tytuły i nazwiska, jak na kolorowe świecidełka czy pamiątki z wakacji, które ludzie kupują, a potem pokrywa je kurz na półce, bo nie wiadomo, co z nimi zrobić. Tak na oko była to po prostu kolorowa makulatura, której nikt nie będzie czytał już po pierwszym sezonie, a w najlepszym wypadku po dwóch-trzech latach. Coś jak kolorowe czasopisma dla pań wyzwolonych, które się gromadzi, gromadzi, by potem wyrzucić bez specjalnego żalu.

I te kolorowe czasopisma to chyba dobry trop. Jedną z autorek, którą zapamiętałem z racji dość charakterystycznego nazwiska, które zresztą zauważyłem już wcześniej, znalazłem również w takim kolorowym czasopiśmie dla pań wyzwolonych, które moja żona z rzadka kupuje dla zabicia czasu w podróży. Przeprowadzono z nią wywiad, zamieszczono recenzję. Na jednym z tych blogów owa pani pojawiła się chyba dwa-trzy razy w krótkim przeciągu czasu. Styl zarówno czasopisma, jak i owego bloga, nasunął mi skojarzenie, że to jest po prostu kampania marketingowa. Jest produkt, trzeba go sprzedać. Kto wie, może i to czasopismo, i tego bloga robią ci sami ludzie? Nie chce mi się sprawdzać, ale wcale bym się nie zdziwił.

Jeden z blogów zawierał dość wysmakowane zdjęcia tych „produktów literackich” w różnych kompozycjach. Może autorka ma po prostu talent fotograficzny i lubi się bawić aranżując różne kompozycje książkowe? Całkiem możliwe. Wydaje mi się jednak, z mojego własnego doświadczenia (i bez żadnych pretensji do bycia zawodowym fotografem), że oprócz wiedzy i umiejętności, trzeba mieć dobry sprzęt (choć utalentowany fotograf potrafi zrobić znakomite zdjęcie zwykłym smartfonem) i odrobinę czasu. W końcu taką kompozycję trzeba ułożyć, potem trzeba zadbać o dobre oświetlenie (nie łudźcie się – światło to podstawa w fotografii, najlepszy sprzęt niewiele da, jeśli obiekt nie będzie ciekawie oświetlony). A żeby to oświetlenie mieć, to trzeba albo na nie poczekać, albo stworzyć przy pomocy lamp i ekranów. W sumie znowu nachodzi mnie podłe podejrzenie, że ten blog to również część kampanii marketingowej.

Na innym z kolei blogu recenzje pojawiały się (przynajmniej w tym fragmencie, który przejrzałem) z częstotliwością niemal co dwa dni. Wyobraźcie sobie – ktoś czyta i co dwa dni wrzuca recenzję! Nie jestem szybkim czytelnikiem, ale jestem w stanie uwierzyć, że ktoś potrafi przeczytać jedną książkę w jeden dzień – moja żona książki, które sam czytam przez tydzień, w najlepszym wypadku przez kilka dni, czyta w jeden dzień-parę godzin. Ogromnie jej tej sztuki zazdroszczę. Mogę sobie też wyobrazić, że ktoś zamieszcza jeden tekst dziennie. Sam to robię w ramach eksperymentu, z wyjątkiem niedziel (czasami nie wychodzi z braku czasu). Ale dużo trudniej już wyobrazić mi sobie, że ktoś wrzuca co dwa dni recenzję z kolejnej książki. Chyba że mu za to płacą, a więc może sobie poświęcić czas i na pisanie i na czytanie. No cóż...

I to tyle marudzenia na dzisiaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz