Nie wiem, komu się nudziło i po co to zrobił, ale wygląda, że nie była to tymczasowa awaria, tylko część ustawień na moim blogu znikła albo została zniknięta.
No cóż, przywrócimy te ustawienia, może nawet będzie jeszcze ciekawiej...
piątek, 30 września 2016
czwartek, 29 września 2016
Włamanie na bloga czy chwilowa awaria?
Wygląda na to, że znikła część z ustawień na moim blogu. Ktoś doświadczył podobnych problemów? Poznikały m.in. wszystkie linki do stron internetowych i blogów, na które zaglądam.
wtorek, 27 września 2016
Artyści jak naziści
Przez przypadek weszliśmy w minioną niedzielę na Rynek
akurat w chwili tzw. „czarnego protestu”. Później moja żona zwróciła mi uwagę
na udział w niej pewnej znanej wrocławskiej aktorki. Zdaje się, że nie tylko we
Wrocławiu uczestniczyli w tej zbieraninie czarnych zombi (bo jak inaczej
określić tych neokomunistów, którzy się tam pojawili?) aktorzy i artyści. Pech
chciał, że moja żona nieświadomie ubrała się na czarno, bo tak po prostu lubi
się ubierać.
Cóż, szatan jest przewrotny, to co złe, nazywa dobrem, a
dobro złem, a więc nie zdziwiło mnie specjalnie, że protest przeciwko prawu
nienarodzonych do życia nazwano „czarnym protestem”. W końcu mieliśmy w
przeszłości już tzw. „demokrację ludową”, która z demokracją niewiele miała
wspólnego, a praca w obozie koncentracyjnym „wyzwalała” prowadząc na wolność
przez komin.
Zastanowił mnie jednak udział w tym ich diabelskim proteście
artystów. Człowiek myśli sobie naiwnie, że artyści, aktorzy, pisarze itp. to
ludzie obdarzeni szczególną wrażliwością, tacy, którzy są zwłaszcza wyczuleni
na niedostrzegane cierpienie, których wyobraźnia podsuwa im obrazy bólu, jaki
jest udziałem innych, a więc poziom ich empatii powinien być dużo większy niż
przeciętna. Nic z tych rzeczy!
Jak bowiem wytłumaczyć sobie, że artyści wspierający takie
akcje, jak ta w ostatnią niedzielę, nie potrafią sobie uświadomić niesłychanej
niesprawiedliwości, kiedy w imię prawa dopuszcza się mordowanie niewinnych
istnień ludzkich – bo zostały poczęte w wyniku gwałtu, bo mają Downa, bo
kobiety ich po prostu nie chcą? Jak zrozumieć, że wyobraźnia nie podpowiada im,
że ta maleńka istota to też człowiek? Jak pojąć, że ktoś, kto pewnie z
czułością pochyla się nad bezdomnym pieskiem lub kotkiem, jest obojętny na los
istot, które nawet nie mogą się bronić krzykiem, choć czują już ból? Defekt
mózgu? Jakaś ułomność imaginacji akurat w tej dziedzinie?
No, cóż. W końcu naziści urządzali sobie koncerty muzyki
klasycznej w tych samych obozach, w których znęcali się w bestialski sposób nad
więźniami. Umiłowanie sztuki i dobrej literatury nie przeszkadzało im w
popełnianiu najokrutniejszych zbrodni. Poeci, malarze i subtelni myśliciele
popierali takie zbrodnicze ideologie, jak komunizm. Nagan w ręku wywoływał
dreszcz emocji. Stos trupów stawał się podnietą do dalszej walki.
Dzisiaj artyści – wrażliwe dusze domagają się oddania
Molochowi na pożarcie ciał niewinnych dzieci. I znów budują nam wspaniałą,
świetlaną przyszłość. Jak ona będzie wyglądać? Nie trudno chyba przewidzieć.
Jeśli ma się wyobraźnię, rzecz jasna.
poniedziałek, 26 września 2016
Żarty się skończyły albo „Jak Bóg da”
Lubię zobaczyć dobrą komedię, zwłaszcza taką, w której jest
coś więcej niż tylko pusty śmiech. Niestety, kiedy przeglądam portale z filmami
i szukam czegoś znośnego do obejrzenia wieczorem z żoną, okazuje się, że poziom
jest tak żałosny, że nie polecałbym tych filmów nawet najgorszemu wrogowi. Jeśli
określi się to coś, co oferuje się nam jako humor, epitetem – prostactwo, to
będzie to jeszcze dalekie od prawdy. Podejrzewam, że nawet rekruci w wojsku i
kryminaliści w więzieniu dla zabicia czasu opowiadają dowcipy na wyższym
poziomie wyrafinowania.
Gdybym miał sobie przypomnieć jakąś dobrą komedię z
ostatnich lat, to chyba wymieniłbym z miejsca filmy braci Coen, uwzględniwszy
ich ostatni – przezabawny „Ave, Cezar!”. To naprawdę rozrywka na wysokim
poziomie, a przy tym miłośnik kina znajdzie w niej coś więcej niż jedynie serię
gagów.
Wspomniałbym jeszcze film „Nice Guys” Shane’a Blacka. To
niezła komedia, choć nie nazwałbym tego kina wybitnym. Znawcy X muzy z
pewnością odnajdą tu bez trudu nawiązania do paru kultowych obrazów, zarówno
tych śmiesznych, jak i bardziej poważnych. Przy braku jednak czegoś dobrego, na
bezrybiu i rak ryba, więc można w miarę bezpiecznie ten film polecić.
Oczywiście, można się wybrać na entą część „Bridget Jones”,
ale ile można eksploatować temat nieco przygrubej pani, która na dodatek wikła
się w jakieś bezrozumne łóżkowe sytuacje i potem nie pamięta, czyje to dziecko?
Dlatego nieco zaskoczył mnie brak nagłośnienia prześmiesznej
komedii włoskiej pt. „Jak Bóg da” w reżyserii Edoardo Maria Falconego. To film,
na który po pierwsze można pójść z całą rodziną i nie obawiać się żartów
waginalno-skatologicznych. Po drugie to znakomicie opowiedziana, choć prosta
historia. I tutaj muszę przyznać, że zaskoczyły mnie głupoty, jakie powypisywał
pewien krytyk o tym filmie, zarzucając mu niespójność opowieści i serię skeczów
– ja widziałem tu zgrabnie poprowadzoną i jak najbardziej spójną historię. Po
trzecie – w tym filmie chodzi o coś więcej niż tylko dobrą zabawę, a na dodatek
reżyser nie dopowiada niektórych wątków, ale przy tym daje do zrozumienia, że w pewnym
momencie żarty się kończą i trzeba sobie odpowiedzieć na parę ważnych pytań
dotyczących choćby... sensu życia. A jeszcze mamy na dodatek motyw swoistej
walki pomiędzy ateistą a katolikiem, wątek kryminalny, a sam film zaś unika uproszczeń kina
protestanckiego... Ale też nie chciałbym zdradzać za wiele.
We Wrocławiu „Jak Bóg da” można zobaczyć niestety
chyba tylko w jednym kinie – w DCF-ie.
„Jak Bóg da”, reż. Edoardo Maria Falcone, dystrybucja:
Rafael.
sobota, 24 września 2016
Bruzda Longchampsa i pancerna brzoza Macierewicza
Od czasu do czasu zdarza mi się natknąć w Internecie lub w
czasopismach na taki żart rysunkowy, w którym występuje Macierewicz i brzoza.
Różne są to konfiguracje. A to Macierewicz tę brzozę przesłuchuje, a to znowuż
pokazuje ją na jakimś slajdzie, a to wyjaśnia, że jakiś statek zatonął po
zderzeniu z tą brzozą itp. Zdarza się też, że ktoś coś wspomni o pieleniu
ogródka i zaraz ktoś inny dorzuci: „Tylko przez przypadek nie wytnij brzozy” i
od razu ubaw po pachy.
Powiem szczerze, że chyba jestem głupi, bo zawsze mnie te
żarty niepomiernie dziwią, nie wspominając już o fakcie, że zastanawiam się,
czy katastrofa smoleńska to faktycznie temat do żartów. A zdziwienie moje
wywołują one dlatego, że przecież to nie Macierewicz wymyślił tę pancerną
brzozę i nie on sugerował, że samolot po zderzeniu z takim drzewkiem może
stracić skrzyło i roztrzaskać się w drobny mak na podmokłym terenie. Tak
naprawdę to przecież temat do kpin z tych, którzy wierzą, że taka wersja pamiętnej
katastrofy to prawda. To nie „sekta smoleńska” jest śmieszna, ale „sekta
pancernej brzozy”.
Dlaczego więc przypięto tę nieszczęsną brzozę do ministra
Macierewicza? Ano chyba właśnie po to, by odwrócić uwagę od faktu, że sama
teoria z brzozą to bzdura i bujda na resorach i że teoria o zamachu może mieć
sens. Podejrzewam zresztą, że wielu z tych, którzy te żarty i rysuneczki czy
tzw. „memy” upowszechniają, nie wie lub nie pamięta, o co tak naprawdę z tą
brzozą chodzi. Ale jest śmiesznie, ha, ha, ha...
Notabene określenie „sekta pancernej brzozy” wymyślił
nieżyjący już bloger Seawolf, czyli Tomasz Mierzwiński.
Nieco podobny przypadek jest z tzw. „bruzdą dotykową”, którą
teraz często określa się jako „bruzdę Longchampsa. I znowu: żarty, kpiny, a
nawet inwektywy. Ksiądz profesor wypowiedział się o możliwych wadach
genetycznych u dzieci poczętych metodą in vitro, miał wprawdzie nieszczęście
wspomnieć coś o tej bruździe i już mu ją przypięto na wieki wieków, choć nie
stanowiła ona meritum sprawy. Oczywiście rysunki z ową bruzdą i memy znowu
można znaleźć w Internecie. Każdy głupiec, który nie wie nic o zastrzeżeniach i
badaniach genetyków, może je powielać i jest zabawnie, ha, ha, ha...
Tymczasem prawda jest taka, że te wady genetyczne i ta
bruzda (o której nie zamierzam się wypowiadać, bo się na tym po prostu nie
znam) to rzecz drugorzędna, a nawet może i czwartorzędna. I odwraca ona uwagę
od tego, co istotne. Być może za kilka dziesiątków lat nauka upora się i z tym
problemem i owe dzieci będą rodzić się tak zdrowe i doskonałe jak aryjska rasa
panów. Ale to nie zmienia faktu, że metoda in vitro jest najzwyczajniej w
świecie niegodziwa. I przytoczę raz jeszcze na tym blogu stwierdzenie Anny
Golędzinowskiej: to handel żywym towarem. Po prostu. Z samego faktu, że ktoś
chce mieć dziecko, nie oznacza, że ono mu się należy i że ktoś może je dla
niego „wyprodukować”.
piątek, 23 września 2016
Tu chodzi o miłość
Pewnie już większość portali tę wypowiedź upowszechniła, ale jest ona tak celna, tak trafiająca w sedno tego, czego dotyczyła wczorajsza debata, że powinna ją poznać jak największa grupa ludzi.
Już pisałem zresztą na tym blogu, że budowanie ułatwień dla niepełnosprawnych, tworzenie wszelkich praw, mających im zapewnić godne życie, oburzanie się na głupie wypowiedzi niektórych tzw. „konserwatywnych liberałów” - to wszystko jest tzw. „pic na wodę” i najzwyklejsza hipokryzja, jeśli dopuszcza się mordowanie nienarodzonych dlatego i tylko dlatego, że są inni, że mają zespół Downa lub inną wadę. Bo przecież mówi się im w ten sposób: „Nie jesteście godni, by żyć, nie zasługujecie na to”.
Warto też obejrzeć fragment wczorajszego programu Jana Pospieszalskiego „Warto rozmawiać” z udziałem Grzegorza Brauna. Bardzo rzeczowa, konkretna rozmowa.
Już pisałem zresztą na tym blogu, że budowanie ułatwień dla niepełnosprawnych, tworzenie wszelkich praw, mających im zapewnić godne życie, oburzanie się na głupie wypowiedzi niektórych tzw. „konserwatywnych liberałów” - to wszystko jest tzw. „pic na wodę” i najzwyklejsza hipokryzja, jeśli dopuszcza się mordowanie nienarodzonych dlatego i tylko dlatego, że są inni, że mają zespół Downa lub inną wadę. Bo przecież mówi się im w ten sposób: „Nie jesteście godni, by żyć, nie zasługujecie na to”.
Warto też obejrzeć fragment wczorajszego programu Jana Pospieszalskiego „Warto rozmawiać” z udziałem Grzegorza Brauna. Bardzo rzeczowa, konkretna rozmowa.
środa, 21 września 2016
„Nie” dla aborcji, książka dla posła
Jednym
z najbardziej przejmująco smutnych obrazków, jakie jest nam dane od
czasu do czasu oglądać, to wizja kobiet domagających się prawa do
aborcji, czyli po prostu prawa do zamordowania własnego dziecka.
Można sobie drwić z tych różnych Szczuk, Śród i Nowickich
trzymających w ręku metalowy wieszak albo wkładających sobie
papierowe worki na głowy, ale nie zmienia to faktu, że naprawdę
godna pożałowania jest kobieta, która domaga się czegoś takiego.
Jeśli kiedyś odniosą swój wymarzony sukces, wówczas będzie
można powiedzieć: „To kobiety kobietom zgotowały to piekło”.
Ostatnie
wydarzenia z Francji, która stacza się już w szybkim tempie prostą
drogą do piekła właśnie, nie pozostawiają też żadnych złudzeń
(którymi żyją jednak zwolennicy tzw. „kompromisu aborcyjnego”).
Otóż wysunięto tam pomysł, by w majestacie prawa blokować
katolickie portale „pro-life” jako podające nieprawdziwe
informacje (sic!). Czy ktoś może się jeszcze łudzić, o co w tej
wojnie chodzi? Oni przecież nie spoczną, dopóki nie dopną swego,
tzn. nie tylko ustanowią prawo do mordowania nienarodzonych dzieci
wtedy, kiedy im tylko na to przyjdzie ochota, ale również zmuszą
innych do jego stosowania, choćby siłą. Żaden tzw. „kompromis
aborcyjny” temu nie zdoła zapobiec. Tutaj sprawa powinna być dla
przeciętnego katolika jasna: „Tak-tak, nie-nie”. I żadnego
kompromisu, tylko bezwzględna obrona nienarodzonych.
Niestety,
wygląda na to, że nie jest to wcale takie jasne. Ani dla
przeciętnych katolików, którzy są na bakier z nauczaniem
Kościoła, ani dla szanownych panów posłów i pań posłanek,
którzy przyznają się do katolicyzmu, ale próbują jednocześnie
palić diabłu ogarek, tzn. nie podpadać za bardzo współczesnemu
światu.
Kiedy
czytam na przykład, że pigułka wczesnoporonna ma być wycofana z
handlu, ale dostępna na receptę, to jest to takie palenie diabłu
ogarka. Bo cóż to zmienia? Jedynie tyle, że dzieci nie będą
miały do niej dostępu. Ale i nawet to wątpliwe, bo czy postępowy
ginekolog nie wystawi takiej recepty nastolatce? Ale przecież nie
chodzi o to, by ograniczać jedynie dostęp do środków typu „zabaw
się w domowym zaciszu w doktora Mengele”, ale by w ogóle
zlikwidować możliwość mordowania nienarodzonych. Cóż to?
Likwidujemy obozy koncentracyjne, ale jeśli ktoś otrzyma zgodę
urzędnika, to może sobie zrobić mały obozik z małą komórką
gazową w swoim ogródku?
Notabene
to samo dotyczy in vitro. Tutaj również pali się diabłu ogarki.
Państwo nie będzie tego procederu dotować, ale prywatnie będzie
można sobie dalej handlować żywym towarem (jak trafnie określiła
tzw. „zabieg sztucznego zapłodnienia” nawrócona modelka, Anna
Golędzinowska). Może zresztą, zamiast pisać o paleniu diabłu
ogarków, należałoby mówić o składaniu ofiar Molochowi?
Jednym
z popularniejszych wpisów na moim blogu jest ten, w którym
przytaczam dłuższy fragment z książki „Aborcja?
Trzy punkty widzenia” amerykańskiego apologety katolickiego
Petera Kreefta. Jest to passus, w którym podaje on argumenty
logiczne przeciwko aborcji. Nie ideologiczne, nie chrześcijańskie,
ale czysto logiczne. Tych argumentów nie da się po prostu obalić,
jeśli nie chce się być na bakier z logiką. Wszelkiemu gadaniu o
prawie do własnego brzucha, o „piekle kobiet” i tym podobnych
bzdurach wystarczy przeciwstawić tylko te argumenty. Nic więcej.
Może więc każdy poseł powinien dostać po egzemplarzu tej
książki? A może choć ten fragment? A nuż któregoś ruszy
sumienie?
wtorek, 20 września 2016
Corner Shop: Zrozumieć Irlandię – „Classic Irish Short Stories”
Gdybym miał komuś polecić
książkę, która pozwoliłaby mu choć trochę zrozumieć Irlandię, to tom „Classic
Irish Short Stories” w wyborze Franka O’Connory’ego byłby moim zdaniem
odpowiednią lekturą. Wprawdzie brak tutaj bardziej współczesnych autorów,
takich jak choćby znany również w Polsce Rody Doyle, to jednak ten zbiór
opowiadań z końca XIX i pierwszej połowy XX wieku daje znakomity wgląd w
irlandzki charakter, a nawet pozwala zrozumieć do pewnego stopnia rozwój
wydarzeń w ostatnich czasach, które to szokowały Polskiego obserwatora, bo
zdawały się nijak nie odzwierciedlać katolickiej natury tego kraju.
Większość pisarzy jest
tutaj reprezentowanych jednym opowiadaniem, w paru przypadkach Frank O’Connory
odstąpił od tej reguły. I tak Liam O’Flaherty jest reprezentowany przez trzy
opowiadania, Sean O’Faolain, Mary Lavin oraz sam autor tego wyboru mają po dwa
teksty. Większość nazwisk z pewnością niewiele też powie albo w ogóle nic nie
powie polskiemu czytelnikowi, każdy co najwyżej rozpozna Jamesa Joyce’a. Jest
to kolejny jeszcze powód, by po tę książkę sięgnąć – daje możliwość poznania
paru mniej znanych nazwisk z irlandzkiej literatury (co nie znaczy, że słabych
pod względem artystycznym), a być może też będzie to zachęta do poszukania
innych ich utworów. Nie wszyscy z nich zresztą są Irlandczykami – tutaj
ubolewam nad brakiem choćby krótkich notek biograficznych, co przecież zajęłoby
pewnie nie więcej niż dwie-trzy strony druku, a oszczędziłoby szukania
dodatkowych informacji. Znaleźli się bowiem w tym wyborze również pisarze
angielscy – L.A.G. Strong i Elizabeth Bowen.
Zaletą całego tomu jest
to, że zawierając w sumie 20 opowiadań różnej długości, daje czytelnikowi dość
urozmaicony wybór. Są tu przykłady specyficznego humoru irlandzkiego. Już
drugie opowiadanie pt. „Lisheen Races, Second-hand”, którego autorami są E.CE.
Somerville i Martin Ross, to kapitalna humoreska z czasów, kiedy Irlandia była
jeszcze zależna od Wielkiej Brytanii. Do mnie przemówiła ona ze zwiększoną
mocą, bo dzieje się w rejonie, który miałem okazję odwiedzić w czasie swoich
wakacyjnych eskapad, a więc również znakomicie potrafiłem sobie wyobrazić
tamtejszy klimat, krajobraz i typ ludzi. Polskiemu czytelnikowi mogą nieco kłopotu
sprawić dialogi imitujące lokalny sposób wysławiania się, ale zabawa przednia.
Inny typ humoru można odnaleźć w dziwnym – by nie powiedzieć dziwacznym –
opowiadaniu „A Rhinoceros, Some Ladies, and a Horse” Jamesa Stephensa.
Katolickie wątki czytelnik napotka w znakomitej humoresce „Unholy Living and
Half Dying” Seana O’Faolaina czy w satyrycznym „The Fairy Goose” Liama
O’Flaherty’ego. Bardziej serio potraktowany zostaje ten wątek np. w „The Will”
i „A Wet Day” autorstwa Mary Lavin. Nie brak oczywiście motywów związanych z
emigracją zarobkową i dość charakterystyczne, że cały zbiór zaczyna się od
opowiadania „Home Sickness” G. Moore’a, zaś jeszcze inne potraktowanie tematu
można znaleźć w utworze, o niebudzącym wątpliwości tytule: „Going into Exile”
wspomnianego już S. O’Faolaina.
Jednym z piękniejszych
opowiadań tomu, oprócz niesamowitego „The Dead” Jamesa Joyce’a, jest dla mnie
„Awakening” Daniela Corkery’ego mówiące o ciężkiej pracy rybaków, ale też o
dojrzewaniu i ciągłości pokoleń. Jest w nim to „coś”, które miałem okazję
poznać w czasie swego pobytu w Republice Irlandzkiej, a co trudno byłoby
uchwycić w kilku słowach – jakby kwintesencja irlandzkości.
Jednym zaś z bardziej
wstrząsających opowiadań jest tutaj „Guests of the Nation” samego autora
wyboru. To w gruncie rzeczy coś jakby irlandzkie „Do piachu”, tyle tylko, że
realia dotyczą konfliktu irlandzko-brytyjskiego i wojny o niepodległość
Irlandii, a nie II wojny światowej. Sam utwór został napisany zresztą wcześniej
od dramatu Różewicza, bo w roku 1931. Nie wspominając już o tym, że sztuka
polskiego pisarza – moim zdaniem – zestarzała się, a przyczyna zdaje się leżeć
w jej ideologicznej skazie, która sprawia, że czyta się ją niemal jak tekst
socrealistyczny. Natomiast dzieło O’Connorego wciąż porusza i na długo
pozostaje w pamięci.
Sądzę, że każdy czytelnik
znajdzie w tym wyborze coś dla siebie, a już z pewnością niektóre z
pomieszczonych tu opowiadań podziałają niezwykle silnie na wyobraźnię znających
realia irlandzkie.
Traktowałbym jednak wybór
O’Connorego z pewną ostrożnością i nie ufał do końca, że daje on pełny obraz
problematyki irlandzkiej. Tak samo powściągliwie trzeba by było przecież
podejść na przykład do współczesnego tomu opowiadań polskich. W zależności od
tego, kto byłby autorem wyboru i jakimi kryteriami by się kierował, taką wizję
Polski by nam przedstawił. Prawdopodobnie skrzywienie ideologiczne byłoby tu
nieuniknione.
Mając to na uwadze,
czytałem tę książkę jednak z pewną i nieuniknioną nostalgią związaną z moim
pobytem w Irlandii jakiś czas przed nawałą Polaków. Po powrocie do Polski
bowiem Irlandia jeszcze długo nawiedzała mnie (a sporadycznie nawiedza do dziś)
w snach. Stawała się tam krainą baśniową wręcz – małą, zieloną wysepką, do
której płynąłem promem lub stateczkiem, gdzie wspinałem się na jakieś zielone
wzgórza, by zstępować potem ku zasiedlonej dolinie. Były tam ruiny nieznanego
mi starożytnego zamku, a o piaszczysty lub skalisty brzeg rozbijały się fale
oceanu...
poniedziałek, 19 września 2016
„Strzępy słów na papierze” – listy Andrzeja Bobkowskiego do stryja
Czytanie kolejnych zbiorów listów Andrzeja Bobkowskiego jest
trochę jak praca rekonstrukcyjna archeologa. Te listy to jakby dodatkowe
elementy mozaiki, które umożliwiają odtworzenie całości, domyślenie się także
brakujących fragmentów, które być może nigdy się nie pojawią. Zapewne również z
tego powodu – nie tylko dzięki zaletom epistolografii samego pisarza – ta
lektura jest tak fascynująca.
Korzystając z promocji w księgarni Więzi, jaka pojawiła się
akurat w kolejną rocznicę śmierci autora „Szkiców piórkiem”, nabyłem jeszcze na
początku lata wreszcie parę książek zarówno Bobkowskiego, jak i o Bobkowskim
(mam nadzieję, że uda mi się jeszcze o nich napisać na tym blogu). Oczywiście
nie mogłem się powstrzymać, by od razu nie zabrać się do czytania, choć miałem
parę lektur już rozpoczętych.
Zacznę od tego, że pokusa cytowania obfitych fragmentów jest
olbrzymia. I to nie tylko samych listów pisarza, ale również ze wstępu Joanny
Podolskiej. Ten wstęp to jakby dzieje Polski przełomu XIX i XX wieku oraz
pierwszej połowy XX wieku na przykładzie jednej rodziny, a może dokładniej – na
przykładzie co najmniej dwóch rodzin. Przede wszystkim rzecz jasna rodziny
Bobkowskich. Czego tu nie ma! I praca w carskiej kolei, i głupi kawał, który
doprowadził do nieobliczalnych konsekwencji, i ucieczka, która również wywarła
tragiczny wpływ na losy całej niemal rodziny, i Syberia, i walka o
niepodległość Polski, i Meksyk, i interesy kończące się plajtą, i ciężka praca,
i narciarstwo, i rozwój kolei (a w tym Luxtorpeda), i kolejka na Kasprowy
Wierch, i ucieczka z Mościckim.... uffff!!! Doprawdy, na podstawie historii
rodziny Bobkowskich można by stworzyć wieloodcinkowy serial telewizyjny, który
co wieczór przyciągałby tłumy widzów, a przy tym wiele powiedział o polskich
dziejach.
Te pasjonujące historie rodzinne pozwalają też lepiej
zrozumieć mentalność samego autora, dają tło, które uświadamia nam źródło jego
poglądów, sympatii, zachowań, preferencji... O czym zresztą jeszcze parę słów
nieco dalej.
Z tych rodzinnych historii dla zrozumienia tła tych listów
oczywiście najważniejsze jest to, co autorka pisze o stryju Andrzeja
Bobkowskiego – Aleksandrze. I tutaj pozwolę sobie na przytoczenie przynajmniej
dwóch-trzech obszerniejszych fragmentów ze wstępu J. Podolskiej, bo naprawdę
osiągnięcia stryja pisarza są przeogromne, ale odnajdujemy tutaj też coś z
charakteru samego autora „Szkiców piórkiem”:
Na stopień pułkownika awansowany został 1 stycznia 1930
roku, potem odszedł do służby cywilnej. W tym samym roku objął funkcję
dyrektora kolei w Krakowie. Tu zaczął się najaktywniejszy okres zawodowy
Aleksandra Bobkowskiego. Zaczął reformę kolei. „Przerabiam ją z »urzędu« na
»przedsiębiorstwo« w całym tego słowa znaczeniu. Wszystkich pracowników
zamienić się staram na kupców sprzedających transport kolejowy, dbałych przy
tym o piękność i czystość obiektów powierzonych ich opiece” – pisał w swoim
życiorysie. To wtedy pojawiają się ukwiecone dworce kolejowe, a pasażerowie
stają się ważnymi klientami, którym trzeba dogodzić jak tylko można. Bardzo
współczesne myślenie jak na tamte czasy. Hasło, jakie mu przyświecało, to:
„Dobra obsługa klienta i zadowolony pracownik kolejowy”. Wraz ze związkiem
zawodowym kolejarzy Aleksander Bobkowski stworzył obejmującą wszystkich
pracowników „Samopomoc Kolejarzy”, organizował kolonie dla dzieci, budował dla
nich obiekty w Rabce, w tym sanatorium dziecięce, zainicjował kolejowy hufiec
harcerski.
(...)
Dzięki Bobkowskiemu powstały nowe linie kolejowe, przede
wszystkim na trasie Kraków-Zakopane. Góry zapełniały się turystami, a pociągi –
pasażerami. Działania Bobkowskiego były imponujące: zbudował linię kolejową
Kraków-Miechów, rozbudował przestarzałe dworce w Krakowie, Krynicy i w
Zakopanem, zaprojektował budowę linii kolejowej Kraków-Myślenice-Mszana Dolna,
wprowadził wagony motorowe, popularne luxtorpedy. To była prawdziwa rewolucja,
pojawiła się nowe, szybsze połączenia, miejsca sypialne w trzeciej klasie,
kolejki górskie: linowo-szynowa na Gubałówkę i linowa na Kasprowy Wierch.
(...)
Mówiono o Bobkowskim, że chce przybliżyć miasto do gór,
morza i jezior przez szybkość, taniość i wygodę podróży koleją. Na zarzut, że
to wszystko dla bogatych rodzin, odpowiadał bezpłatnymi przejazdami dla dzieci,
pociągami z wagonami, w których można przenocować. (...) Dzięki jego wpływom
Zakopane dwukrotnie otrzymało organizację mistrzostw świata w narciarstwie
klasycznym: w 1929 i w 1939 roku.
Już tych kilka obszerniejszych passusów pozwala wyobrazić
sobie, w jakiej atmosferze wychowywał się młody Bobkowski, jakie wzorce
kształtowały jego charakter. Trzeba też tutaj zaznaczyć, że rodzina
Bobkowskiego ze strony ojca była protestancka, choć sam został wychowany jako
katolik.
Z tym katolicyzmem jest zresztą pewien kłopot. Bliżej mu chyba
do wzorców tzw. „katolików otwartych” z „Gazety Wyborczej” czy „Tygodnika
Powszechnego” niż do katolickiej ortodoksji. Ale o tym za chwilkę.
Czytając pozostawione przez pisarzy zapiski, czytając to, co
inni zebrali o nich, ryzykuje się, że dowie się trochę niemiłych rzeczy, które
będą burzyć nam ustalony już w naszej wyobraźni wizerunek. Pamiętam jak wiele
lat temu przerwałem lekturę książki o Milesie Davisie. I to nawet nie dlatego,
że było tam trochę niemiłych faktów o samych twórcy „Sketches of Spain”, ale
dlatego, że dotyczyły one mojego ulubionego Johna Coltrane’a. No cóż, ułomny
Mel Gibson stworzył niesamowitą „Pasję”, grzeszny Adam Mickiewicz napisał „Pana
Tadeusza” i „Dziady”...
Do tej pory, po lekturze korespondencji Bobkowskiego
zebranej w tomie wydanym przez krakowskie Arcana zastanawiam się, czy „Basia” –
żona Bobkowskiego – zdawała sobie w Paryżu sprawę z tego, co oznaczał jego
obcięty krawat, a jeśli tak, to jak się wówczas czuła. Cóż, cynizm pewnego typu
mężczyzn, zwłaszcza (choć nie tylko) żyjących na przełomie XIX i XX wieku oraz
w pierwszej połowie tego ostatniego jest zdumiewający i... odrażający. I można
go odnaleźć u sporej grupy wybitnych twórców XX-wiecznej literatury polskiej:
Cz. Miłosza, M.K. Pawlikowskiego, G. Herlinga-Grudzińskiego...
Ale takie żenujące fragmenty zapisków Bobkowskiego, jego
dzienników czy listów, nie dotyczą jedynie spraw obyczajowych czy osobistych.
Zdarza się, że Bobkowski wypisuje nonsensy o sprawach światopoglądowych,
których bym się u tego pisarza „osobnego” raczej nie spodziewał. Być może już
tak jednak jest, że pisarze, którzy zdobywają się na niezależność myślenia, na
płynięcie własnym kursem, nie potrafią się ustrzec mielizn.
Z lektur dzienników, listów i opowiadań Bobkowskiego
odniosłem wrażenie, że zwłaszcza pod koniec swojego życia autor „Szkiców
piórkiem” traktował wiarę katolicką niezwykle poważnie, że stanowiła ona dla
niego istotną treść życia, że wchodził w nią coraz głębiej. Niestety można
odnaleźć w jego korespondencji fragmenty świadczące o tym, że jednak pewnych
rzeczy w ogóle nie rozumiał. Dotyczy to zarówno nauczania Kościoła, ale także
interpretacji pewnych zjawisk ideologicznych.
Czytamy na przykład:
Weź pod uwagę, że bat, nahajka, knut, ideologie pałki nie
zrodziły się w żadnym protestanckim kraju i żaden protestant nie był ich
ideologiem. Marks był Żydem. Hitleryzm nie był niczym innym, jak modyfikacją
marksizmu. Komunizm przyjmuje się najłatwiej w krajach katolickich. Jestem
katolikiem, ale mam sporo porachunków z katolicyzmem.
No i cóż z tym passusem zrobić? Najlepiej byłoby chyba
zapomnieć. Czy Bobkowski na przykład nie wiedział, kiedy to pisał, że naziści
najmniejsze poparcie mieli w wyborach w landach katolickich w Niemczech, a
największe w protestanckich właśnie? A cóż takiego wyprawiali protestanccy
panowie w katolickiej Irlandii, jak nie stosowali wobec swoich katolickich
poddanych knut i pałkę? A czy Bobkowski nie słyszał nic o brytyjskich obozach
koncentracyjnych w Afryce? Z pewnością też autor „Coco de Oro” zweryfikowałby
swój pogląd na rolę Kościoła katolickiego, gdyby dożył czasów „Solidarności” i
zauważył z perspektywy czasu, że to Kościół stanowił oazę wolności, a budynki
kościelne służyły za schronienie dla niezależnych twórców. I czy faktycznie
komunizm przyjął się tak łatwo w katolickiej Polsce? A co mówić np. o
wschodnich Niemczech? O Czechosłowacji? Chyba wystarczy.
Dalej w tym samym liście autor wypisuje głupoty o
antykoncepcji, ale w sumie jestem gotów mu to wybaczyć, bo większość katolików
ma z tym kłopot i nie potrafi zrozumieć nauczania Kościoła katolickiego,
pomijając już fakt, że wielu katolików – w tym zamęcie kreowanym przez media
masowego rażenia – popiera takie horrenda jak aborcja czy in-vitro.
Stwierdzenie przez Bobkowskiego – „A tu Kościół jest tępy, nieustępliwy. Ale
ustąpi – jestem pewny” – świadczy niestety o tępocie samego autora. Kościół nie
ustąpił i nie ustąpi, nawet jeśli pisarz tej rangi, co nasz szukający wolności
uciekinier do Gwatemali, uważa to za głupotę.
Ale takie fragmenty, jak ten cytowany wyżej, nie psują
przyjemności czytania tej korespondencji. Zawsze zresztą kolejne
epistolograficzne zbiory Bobkowskiego czytam z tym samym narastającym ściskiem
w gardle, bo przecież wiem już, jak się to skończy, choć autor będzie „do
ostatka »trzymać fason« (...) i nie poddawać się do ostatniego wyciętego
kawałka siebie samego, czyli do ostatniego naboju”. Zawsze też mój podziw
będzie budzić to pragnienie zachowania własnej niezależności, nie ulegania
pokusie, by dać się chwycić na wędkę grantów, zapomóg, stypendiów dla tzw.
„twórców”, pragnienie własnoręcznego wykuwania swojego losu, choćby oznaczało
to wyprawę na koniec świata i zaczynania wszystkiego od nowa, bo przecież
„Europa Zachodnia zamienia się powoli w Pacanów”.
Jakże przejmujące są słowa tego dzielnego w końcu pisarza
dotyczące emigracji, rozłąki i samotności:
Dla mnie w tych śmierciach z daleka jest cały tragizm
dzisiejszych czasów. Z tą śmiercią Ojca, który nie miał prawa uścisnąć ręki
jedynego syna, do dziś nie mogę się pogodzić. (...)
Ale masz. Rozłąka, podła rozłąka, strzępy słów na
papierze, kontrolowane najpierw przez siebie samego, a potem przez obcych. I
potem śmierć. I co na to poradzisz? Jakiś kamień w tym naszym przechodzeniu
przez potok życia znowu się nam usunął spod nóg. Tak to czuję.
Andrzej Bobkowski, Listy do Aleksandra Bobkowskiego 1940-1961, Biblioteka „Więzi”, Warszawa 2013.
wtorek, 13 września 2016
piątek, 9 września 2016
Kreon nie chce wolnej niedzieli
W szkolnej interpretacji „Antygony” Sofoklesa (która mam nadzieję
wciąż pozostaje lekturą szkolną) mówi się, że przedstawiony w niej konflikt
jest konfliktem przeciwstawnych, równorzędnych racji. Od dawna wydaje mi się,
że jest to interpretacja mylna. Jeśli bowiem racje obu stron można faktycznie
uznać za przeciwstawne, to już z pewnością nie za równorzędne. Antygona broni
przecież praw boskich, a konkretnie prawa nakazującego pogrzebanie zmarłych.
Kreon jest natomiast tyranem, który nie potrafi przyznać się do błędu – ma
wszakże przeciwko sobie tylko „słabą” kobietę – i forsuje swoje prawo – prawo
stworzone przez człowieka. Katastrofa, jaka potem następuje, nie jest winą
zbuntowanej Antygony, ale Kreona przekraczającego czy też łamiącego prawa
boskie dla swoich własnych, partykularnych celów. A przecież prawa boskie mają
pierwszeństwo i tłumaczyć tego chyba nie trzeba nawet dziecku.
Coś podobnego odnajdujemy na stronach Pisma Świętego,
chociaż w religii starożytnego Izraela nie ma koncepcji fatum. Chodzi mi jednak
tutaj o posłuszeństwo nakazom i prawom Boga. W przypadku Izraelitów dochodził
jeszcze czynnik dodatkowy: Bóg niejako wzywał ich do nonkonformizmu, do nie
ulegania modom i praktykom ludów ich otaczających oraz do wierności jedynemu,
prawdziwemu Bogu. Cała historia Narodu Wybranego to historia ciągłych zdrad
tego ludu i powrotów do Boga. Praktycznie już po wyjściu z Egiptu, mimo tak
wielkich rzeczy, jakie uczynił dla nich Bóg, Izraelici buntują się przeciwko
Bogu i przemawiającym w Jego imieniu Mojżeszowi i Aaranowi. Czym taki bunt się
kończył, wiemy bardzo dobrze. Notabene, chyba jednym z najbardziej drastycznych
symboli tych zdrad jest małżeństwo proroka Ozeasza z... prostytutką.
Przypomniało mi się to wszystko, gdy słucham argumentów i
przyglądam się sporowi wokół projektu zakazu handlu w niedzielę. Mamy tutaj bez
wątpienia do czynienia z konfliktem przeciwstawnych racji, ale nie są to racje
równorzędne. Stąd w moich oczach nasi rodzimi liberałowie z prawa i lewa są na
straconych pozycjach, nawet jeśli druga strona odwołuje się głównie do
argumentów społecznych (możliwość spędzenia niedzieli w gronie rodziny) i tylko
gdzie niegdzie odzywają się nieśmiało głosy powołujące się na racje religijne
(nie mówię tu rzecz jasna o biskupach). Swoją drogą dziwię się temu, że nawet
katolicy tak chętnie przejmują narrację wyśmiewającą zakaz handlu w niedzielę,
kiedy powinni mu po prostu przyklasnąć. Rzecz jasna najważniejszy jest własny
przykład i smutne, że w kraju ponoć katolickim w niedziele supermarkety i
centra handlowe po prostu nie świecą pustkami.
Kiedy piszę, że nasi rodzimi liberałowie są na straconych pozycjach, nie
mam na myśli tego, że przegrają oni tę „bitwę o handel”. Może się okazać, że
koniec końców ją wygrają, a Polacy będą tłumnie walić do supermarketów w
niedzielę. W końcu mądrość Boża jest głupstwem w oczach tego świata. Ale
pamiętajmy, że Kreon też zdawał się być zwycięzcą, a przed Goliatem wszyscy
drżeli...
Smutna wiadomość z Ukrainy
Smutna, bo co myśleć o tym, że naród – któremu Polacy jednak są tak życzliwi, mimo strasznych wspomnień z okresu II wojny światowej, i który chętnie przyjmują u siebie dając pracę i gościnę – nie potrafi przyznać się do winy, nie potrafi wciąż uznać swojej odpowiedzialności za popełnione zbrodnie?
Smutna, bo przecież stamtąd – z okolic Jazłowca i Lwowa – wywodzi się moja rodzina zarówno ze strony mojej Mamy, jak i mojego Taty.
Smutna, bo przecież nie da się na kłamastwie budować zdrowych relacji.
I tak jakoś przypomniał mi się przy tej okazji wiersz zamordowanego w bestialski sposób przez ukraińskich nacjonalistów poety Zygmunta Jana Rumla pt. "Dwie matki", który już kiedyś tutaj na tym blogu cytowałem. Wiersz przejmujący, jeśli się wie, jaką śmiercią zginął poeta.
piątek, 2 września 2016
Corner Shop: Smutek tajnego agenta albo Graham Greene jako prekursor Johna Le Carré
„The Confidential
Agent” Grahama Greene’a to książka z rodzaju tych, które autor określał jako
„rozrywkowe”, czyli lżejszego kalibru. W gruncie rzeczy wydaje się dość „uboga”,
jeśli chodzi o typowo sensacyjny sztafaż. Wprawdzie autor przedmowy, Ian
Rankin, pisze o „plethora of shootings, scrapes, chases and confrontations”, to
jednak w porównaniu do współczesnych filmów sensacyjnych, gdzie już na
początku, w pierwszych sekundach trup ściele się gęsto, książka robi wrażenie
raczej „kameralnej” opowieści, a słowa Rankina czytelnik potraktuje jako
przesadne. Współczesnemu czytelnikowi zresztą powieść autora „The Power and
Glory” (którą pisał równolegle do „The Confidential Agent”, choć dłużej) będzie
się bardziej kojarzyć ze smutnymi opowieściami Johna Le Carré, którym Greene
wytyczył ścieżkę (albo był jednym z tych, którzy ją wytyczyli). O tym również pisze autor przedmowy do powieści. Faktem jest
natomiast, że główny bohater nie może przez cały czas zaznać spokoju, nawet wówczas,
kiedy jest sam. Śmierć jest dla niego czymś równie realnym w Wielkiej Brytanii,
jak i w ogarniętym wojną domową kraju, z którego pochodzi.
Bohater Greene’a
budzi u mnie mieszane uczucia. Wprawdzie autor nie podaje kraju, z którego
agent przyjeżdża, ale różne elementy zdają się wskazywać na inspirację wojną
domową w Hiszpanii. Sam bohater reprezentuje stronę postępowców lub liberałów,
jest zresztą ateistą. Jego przeciwnik to wysłannik arystokracji. D (bo tylko
inicjałem jest określany bohater i nie dowiadujemy się jego imienia) nie jest
jednak zwykłym partyjnym aparatczykiem, tylko profesorem literatury, a
szczególne jego zasługi dotyczą „Pieśni o Rolandzie”. Nie jest więc również
typowym agentem. Greene tak konstruuje postać swojego bohatera, że mimo wszystko
czytelnik kibicuje mu aż do końca, nawet jeśli nie podziela jego przekonań czy
związków politycznych.
Można powiedzieć,
że jak na powieść sensacyjną, główny bohater jest antybohaterem i antyagentem,
a nawet postacią tragikomiczną i w tym jest jakaś zaleta utworu Greene’a. Nie
jest to bowiem zdecydowanie James Bourne, który ze sprawnością cyborga
rozprawia się ze swoimi przeciwnikami (Notabene, pamiętam, jak w trakcie
lektury bodajże „The Borune Identity” miałem głównego bohatera i jego dylematów
po dziurki w nosie już po setnej, a może dwieście pięćdziesiątej stronie tego
opasłego tomiska). Powieść ma posmak czasów, w których powstawała, czyli lat
trzydziestych XX wieku. Odnajdujemy tutaj coś pokrewnego w atmosferze i
przedstawieniu postaci do słynnej „Casablanki”. Nawet podobny rodzaj humoru i
specyficzne akcenty melodramatyczne. A także coś z tego „smutku i nostalgii”,
jakie znamy ze słynnego filmu Michaela
Curtiza. Rzecz jasna wątek romansowy jest jedną z sił napędowych w „The
Confidential Agent”, choć z drugiej strony, przynajmniej w moim mnieamniu, jego
rozwinięcie wydaje się mało przekonujące.
Jeśli chodzi o
mnie, to odkrywam w tym utworze również starą Wielką Brytanię, której fragmenty
i resztki mogłem odnajdywać jeszcze podczas swojego pobytu w Londynie, a także
w... Irlandii w latach dziewięćdziesiątych. Nawet sam początek przypomina mi
nieco moje własne doświadczenia z podróży do Wielkiej Brytanii i Irlandii
promem, kiedy jeszcze podróże lotnicze były zdecydowanie za drogie na polską
kieszeń i jechało się długie godziny autobusem, by potem w Cale wsiąść (czy też
wjechać) na prom, a potem zetknąć się z łaską lub niełaską brytyjskiego
urzędnika imigracyjnego (w gruncie rzeczy niejednokrotnie tak odmiennego od
tego, jakiego opisał Greene). Było, minęło...
Czytelnika z
pewnością zaintryguje też fakt, że autor, potrzebując szybkiego zarobku, pisał
tę powieść w roku 1938 pod wpływem amfetaminy, którą się wspomagał przez sześć
tygodni powstawania „The Confidential Agent”. Stąd pewnie pewne słabsze strony
i nierówności tej prozy, ale w końcu od utworu „rozrywkowego” nie oczekujemy za
wiele. Tylko dobrej zabawy. Czyż nie?
Subskrybuj:
Posty (Atom)