Niedawne upały tak przygrzały, że niektórym chyba przydałoby
się dobre chłodzenie „twardych dysków” i zwojów mózgowych, bo nie wyrabiają.
Mamy jednym słowem istny sezon na głupie, głupsze i najgłupsze wypowiedzi. Jest
jednak jakaś nadzieja, bo ostatnimi czasy nastąpiło ochłodzenie.
Osobiście nie lubię futbolu. Uważam tę grę za nudną i nie
ekscytują mnie nawet Mistrzostwa Świata. Niech będzie, że to uraz z
dzieciństwa. Jakoś w mojej pamięci utkwiło z nieznanych mi bliżej przyczyn
jedno takie szczególnie nudne popołudnie, kiedy z Tatą poszliśmy do stryja, a w
telewizji leciał jakiś mecz. Do dziś pamiętam charakterystyczne dźwięki
gwizdków, kibicowania i głos komentatora – dla mnie było to ekstremalnie
nieciekawe. Byłem wtedy bardzo młodym człowiekiem. Chyba nawet jeszcze do
przedszkola nie chodziłem, więc pewnie też niewiele z tego wszystkiego
rozumiałem.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że nigdy mi się ta
ogólnopolska szajba nie udzieliła. Był taki moment. Byłem wówczas nieco
starszym młodym człowiekiem i ekscytowałem się finałem piłki nożnej, ale tylko
finałem – poprzedzających meczów nie oglądałem. Z jakiegoś powodu coś mi odbiło
i dałem się ponieść fali ekscytacji. Potem mi przeszło i nie wróciło do tej
pory.
Moja żona natomiast uwielbia takie plebejskie rozrywki i
sprawia to jej dużo radości. A jako że nie mamy telewizora, jest poszkodowana.
Musi wpraszać się do sąsiadów. Jeśli przy tym emocjom piłkarskim towarzyszy
grill i dobre piwko moja lepsza połówka jest przeszczęśliwa.
Byłbym więc pozbawionym instynktu samozachowawczego idiotą,
gdybym sobie kpił z tych emocji nazbyt szyderczo. Po prostu albo kopałbym sobie
bardzo płytki grób, albo musiałbym spędzić noc na wycieraczce.
Takiego instynktu samozachowawczego są pozbawieni
najwidoczniej niektórzy celebryci III RP. A to jakiś młody, lewicowy reżyser
teatralny czy inny dramaturg palnie taki idiotyzm, że słuchać hadko, a i
powtarzać się też tego nie da, a to pani Janda się wypowie z przerażeniem i
obrzydzeniem o ewentualnym polskim zwycięstwie na mundialu, którego „nie dałoby
się wytrzymać”, bo taka straszaliwa byłaby euforia, a to znowu, nie chcąc
najwidoczniej byś gorsza, jakaś Manuela Gretkowska da głos, porównując piłkarzy
do „apostołów w majtkach” i tym podobne bzdury. Niektórym politykom natomiast
nie tylko w polityce i w historii wszystko się myli, także w piłce nożnej.
Nie chcę twierdzić, że szajba jest tylko po drugiej stronie.
Nie brak jej też i po stronie fanów futbolu, którzy faktycznie klęskę swojej
drużyny przeżywają tak, jakby nastąpił istny koniec świata albo jakbyśmy
przegrali co najmniej jakąś wojnę, po której nic już nie będzie takie jak
dawniej.
Niektóre objawy ekscytacji bywają faktycznie kuriozalne i
zastanawiam się, czy nawet nie ocierają się o jakąś formę bluźnierstwa (wówczas
ta nieszczęsna blond feministka miałaby nawet pewną rację). Już sam pomysł
modlitwy o zwycięstwo polskich piłkarzy wydaje mi się nieco dziwny. Czy jest to
faktycznie aż tak poważna sprawa, by angażować w to niebo? Na litość! Toż to
tylko zabawa! Choć trzeba przyznać, że sowicie opłacana. Jak jednak potraktować
pomysł „duchowej adopcji” piłkarza polskiej drużyny na wzór duchowej adopcji
dziecka poczętego? Czy modlitwa za kogoś, kto kopie piłkę i biega w tę i z
powrotem, nie jest przypadkiem wzywaniem Pana Boga nadaremno? To już naprawdę
lepiej poświęcić ten czas na modlitwę za jakieś nienarodzone dziecko albo za
zmarłą duszę w czyśćcu!
Inne przejawy powszechnego zajoba są natomiast zabawne. Oto
gdzieś ujrzałem informację o liście do Polaków żony słynnego piłkarza. Nie
czytałem. Na szczęście też nasz proboszcz nie wpadł na pomysł odczytania go
zamiast kazania. Świat obiegło też zdjęcie tejże samej żony pocieszającej
swojego kopacza po przegranym meczu. Łezka w oku mi się zakręciła normalnie!
Pomijam już kretyńskie, acz momentami przezabawne reklamy.
Dlaczego to wszystko w ogóle piszę? Otóż dlatego, że
wolałbym, aby choć 20% tej ekscytacji moi rodacy poświęcili innym sportom, w
które nie inwestuje się aż takiej forsy, ale które wymagają może dużo więcej
trudu, czasu i poświęcenia.
Takim sportem jest na przykład jeździectwo. Smutno mi się
niedawno zrobiło, kiedy w „Gazecie Wyścigowej”, wydanej specjalnie z okazji
wyścigów na wrocławskich Partynicach, przeczytałem, że „w Polsce mamy trzy tory
wyścigowe: warszawski Służewiec, wrocławskie Partynice i Sopot Wyścigi. To
kropelka w porównaniu z Francją (ok. 250), Anglią (ok. 60) i wszystkimi krajami
na zachód od nas”.
Pamiętam, jak Fredro w „Trzy po trzy” pisał wzgardliwie o
umiejętnościach francuskich jeźdźców i o tym, że Polacy trzymają się w siodle
tak, jakby się w nim urodzili. I oto mamy czasy, kiedy w Polsce są jedynie trzy
tory wyścigowe, a we Francji ok. 250!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz