Po dłuższym czasie przełamałem się i zdecydowałem się z żoną
obejrzeć Zimną wojnę Pawła Pawlikowskiego. „Przełamałem się” – bo po naszym
poprzednim doświadczeniu z Idą bałem się, że film będzie rozczarowaniem, choć
piękny, czarno-biały „trailer” zapowiadał wiele. Niestety moje obawy okazały
się prawdziwe.
Zacznijmy jednak od pozytywów. Film jest przepięknie
sfilmowany, każda scena starannie dopracowana, plenery perfekcyjnie dobrane. To
bez wątpienia atut filmu. Widać tutaj mistrzostwo Pawlikowskiego albo operatora
kamery, albo i jednego, i drugiego. Osadzenie tej historii głównie w latach
czterdziestych i pięćdziesiątych także mi odpowiada. Atmosferę tamtych lat
podkreślają czarno-białe zdjęcia, co pewnie świadczy do jakiegoś stopnia o
filmowych inspiracjach samego autora. Dodatkowo Paryż czy nawet Jugosławia na
tle siermiężnej rzeczywistości PRL-u wyglądają niemal jak utracony raj.
Niebywałym atutem całego filmu jest muzyka. Ponieważ lubię
jazz lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, to jest to cecha filmu, którą
reżyser był w stanie mnie ująć. Także wątki ludowe, zwłaszcza muzyka, nadają
całemu obrazowi swoistej atmosfery. Chociaż tutaj mam wrażenie, że chodziło
również o dodanie do tego obrazu pewnej egzotyki, a taką dla zagranicznego
widza bez wątpienia będzie folklor.
Jeśli wszystko jest tak piękne, to dlaczego jest tak źle? Po
pierwsze film, podobnie zresztą jak Ida, jest tak naprawdę nudny. Już po paru
pierwszych minutach – no, może kilkunastu – zacząłem się nudzić. Jedyne, co mi
tę nudę jakoś rekompensowało, to raz jeszcze: piękna muzyka i zdjęcia. Ale
pięknymi zdjęciami i muzyką mogę się delektować w filmach Tarkowskiego, gdzie
nadają one całości głębi i tajemnicy, a film Pawlikowskiego to piękna wydmuszka.
Cóż z tego, że jest w tym jakaś nostalgia? W połowie filmu miałem już naprawdę
dosyć, gdybym siedział w kinie i był sam, pewnie bym zasnął albo ostentacyjnie
wyszedł. Zacisnąłem zęby i dotrwałem do końca.
Fabuła tego filmu jest tak naprawdę idiotyczna i straszliwie
infantylna. Wiem – tu pewnie chodzi również o pokazanie tej całej beznadziei
PRL-u. Choć nie jestem do końca tego pewien. Zresztą, jeśli o to chodzi, to
znacznie lepiej beznadzieję PRL-u pokazuje choćby mniej wysmakowany, mniej
doskonały czy mniej dopracowany (i pewnie dysponujący mniejszym budżetem) Wyklęty Konrada Leckiego. Przy wszystkich
możliwych do wytknięcia wadach obraz Leckiego wzrusza i nie pozostawia
obojętnym. Obraz Pawlikowskiego budzi co najwyżej wzruszenie ramion i
pozostawia w pamięci muzykę i parę obrazów.
Zakończenie filmu jest tak naprawdę zerżnięte z Kroniki
wypadków miłosnych Tadeusza Konwickiego, jak również adaptacji tej powieści w
reżyserii Andrzeja Wajdy. To jeszcze bardziej podkreśla infantylność całej
fabuły. Gdyby to była historia dwojga nastolatków, pewnie nie pozostawiałaby
ona nas obojętnymi. Również pomysł ze zrujnowanym kościołem czy cerkwią nasuwa skojarzenie z innym filmem - z Gnojmi Jerzego Zalewskiego. Choć tutaj inspiracja wydaje się może mniej oczywista, to z początku nawet myślałem, że jest to ten sam budynek.
Jeśli chodzi o grę aktorów, to można odnieść wrażenie, że
jest ona żadna. Wiem – brak przesady, spokój i opanowanie z pewnością wymagają
od aktorów sporych umiejętności. A Pawlikowski zdaje się unikać w swoich
filmach przesadnych gestów – wszystko jakby odbywa się poza słowami, gdzieś w
głowach bohaterów może. „Tylko spokój i wolne ruchy”, jak powiadał mój szwagier. Stąd może poczucie nudy. Stąd śmieszna
jest wściekłość Zuli, granej przez Joannę Kulig, kiedy w Paryżu wyrzuca ona
Wiktorowi, granemu przez Tomasza Kota, że się zmienił, że w Polsce był inny, a
kiedy ten strzela ją nagle w twarz, że oto wreszcie przez chwilę jest sobą.
Widz patrzy, przeciera oczy ze zdumienia i pyta się: Naprawdę? A czymże różni
się nasz Wiktor od tego oportunisty z Polski, który nie potrafił zaprotestować
przeciwko mieszaniu komunistycznej agitki w występy jego zespołu? Ach! No tak!
On był wówczas pewnie tylko przebiegły, bo już planował ucieczkę na drugą
stronę żelaznej kurtyny. Trudno także tak naprawdę uwierzyć w trwanie tej miłości mimo wszystkich barier i w zdolność Wiktora do takich gestów, jak jechanie na drugi kraniec Europy, by spotkać swoją ukochaną. Prędzej już w tę podstarzałą kochankę, niezbyt utalentowaną francuską poetkę.
No cóż, gdyby Pawlikowski nakręcił jedynie czarno-biały
teledysk, byłoby naprawdę nieźle. Na nasze nieszczęście nakręcił piękną, pełnometrażową
wydmuszkę, którą będą się zachwycać nasi rodzimi i zagraniczni krytycy. Jeśli
nie dostanie za nią Oskara, to będzie to bardzo dziwne. W końcu otrzymał go tak
głupi, propagandowy gniot jak Kształt wody. Również pięknie sfilmowany.
Zimna wojna, reż. Paweł Pawlikowski, Polska,
Francja 2018.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz