„Wszyscy artyści to prostytutki” śpiewał swego czasu Kazik. Jego piosenkę ilustrowały archiwalne zdjęcia przedstawiające znanych aktorów podskakujących jak pieski, by złapać kwiatki rzucane przez komunistycznych bonzów. Pamiętam, że pojawiają się tam też tzw. „artyści słowa” maszerujący z szyldem Związku Literatów Polskich. Teraz postępowanie niektórych z nich usprawiedliwia się tym, że przecież, gdyby czegoś tam nie podpisali, nie porozmawiali z panami z bezpieki, to nie mieliby możliwości wyjazdów zagranicznych i pisania tych swoich cudownych, wspaniałych książek. Zawsze w takiej sytuacji przypomina mi się „uciekinier z Europy”, który wybrawszy wolność wbrew wszelkim niedogodnościom, pisał w liście z Gwatemali do swojej matki tak:
„Z Kazimierzem miałem hecę, bo koniecznie chciał mnie ściągać do N. Yorku i nawet gwarantował pracę za 600 dolarów miesięcznie. (...) Musiałem mu długo klarować, że tak ciężko wywalczonej wolności i niezależności (jemenw-dupizm absolu, jak to nazywam) nie rzuca się lekko, że kocham tropik, że dopiero tu odżyłem i może coś więcej zdołam napisać itd. Mało ludzi może to zrozumieć. Kilka miesięcy temu koniecznie mnie chcieli w Monachium, płacąc podróż, dając darmowe mieszkanie i dobrą pensję. Odesłałem do wszystkich diabłów. Z rosnącym strachem konstatuję, że ludzie zaczynają nie rozumieć, co to znaczy, że „chce się być wolnym”. To ja dziesięć lat męczę się jak zwierzę, jak bydle pociągowe i wreszcie dochodzę do momentu, w którym jestem jednym z bardzo nielicznych, którzy peuvent avoir dans la dupe tout ce qui leur plait – to nie, ciągną na posadki, żeby faceta uzależnić, bo jakże to, intelektualista, pisarz i musi zarabiać pracą rąk na chleb, sklepikarz. A między nami ja jestem bardziej dumny z tych dziesięciu lat „niedania się” i z tej sklepiczyny niż z wszystkich wypocin, które napisałem”.
(Andrzej Bobkowski, Listy z Gwatemali do matki, Warszawa 2008, s. 214-215.)
Opowiadał mi kiedyś ktoś, że pewna młoda i dobrze znana pisarka (ponieważ nie jestem w stanie tego zweryfikować, pominę jej nazwisko milczeniem) stwierdziła, że gdyby tylko miała wystarczająco dużo pieniędzy, wyjechałaby z Polski. W domyśle chodziło o to, że za rządów tych okrutnych „faszystów” z PiS-u jest tak strasznie, tak przerażająco źle, że nic, tylko emigrować. Nie wiem, kto jej bronił wyjechać do Wielkiej Brytanii i pracować przy zmywaku lub roznoszeniu ulotek, skoro jej było tak niewygodnie w „kaczystowskiej” Polsce. No tak! Ale przecież pani pisarka nie będzie sobie brudzić rączek przeznaczonych do wznioślejszych celów!
Że Bobkowskiemu nie było łatwo, świadczą nie tylko listy do matki, w których z pewnością wielu rzeczy też nie pisał, by jej nie martwić. Widać to również w korespondencji, jaką prowadził z innymi, m.in. z Anielą Mieczysławską, która próbowała pisarzowi pomóc. Autor „Szkiców piórkiem” wahał się, będąc w ciężkiej sytuacji rozważał przyjęcie oferty wsparcia finansowego, ale nawet wówczas pomysł ubiegania się o nią kwitował w ten sposób:
„Wyjeżdżając z Europy przysiągłem sobie, że więcej w moim życiu nie będę pisał żadnych podań, próśb, zwracań się itd., że nie będę stał w ogonku, że nie będę się pchał i że jeśli umrę, to nie w tłumie i nie jako socjalnie ubezpieczony. Tutaj, jak tylko w autobusie jest więcej ludzi, nie pcham się – czekam. Mój dowód osobisty guatemalski zamknąłem w żelaznym pudełku, klucz wyrzuciłem i od trzech lat chodzę bez jednego papierka przy sobie. A tu masz – pisać podanie, mizdrzyć się, dobierać słowa – fe”.
(Andrzej Bobkowski, Aniela Mieczysławska, Korespondencja z lat 1951-1961, Wałbrzych 2003.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz