Jak już wspomniałem w poprzednim wpisie, spędziliśmy parę
dni wśród lasów i gór, gdzie dostęp do Internetu był kiepski. Była za to
telewizja i kilkadziesiąt programów do wyboru. Ponieważ nie mamy telewizji w
domu, więc z ciekawością zacząłem przeglądać dostępny repertuar. Moja małżonka
oczywiście domagała się jakiegoś dobrego filmu. Cóż z tego. Wśród tych
wszystkich kanałów znalezienie jakiegoś dobrego filmu i to w „długi łykend”
graniczyło z cudem.
Jednego wieczora z braku laku zdecydowaliśmy się obejrzeć
odcinek polskiego serialu, w którym polski ks. Brown rozwiązywał kryminalną
zagadkę. Autorom tego serialu chyba brakowało już pomysłów na wiarygodną
fabułę, bo wszystko było tak kiepsko pozszywane, że ciężko było w to uwierzyć,
a niezaradnym policjantom pomagał nie tylko polski ks. Brown, ale też
szczęśliwe zbiegi okoliczności. Zresztą może taka to uroda tej produkcji od
samego początku – nie wiem, bo jeśli coś z tego oglądałem, to już bardzo dawno
temu. Żeby unaocznić poziom tego badziewia, przytoczę jedną scenkę. Otóż pada
deszcz. Ojciec z synem rozmawiają pod parasolem. W pewnym momencie, jakby nigdy
nic, siadają na odsłoniętej ławce i dalej kontynuują rozmowę. Pod tym parasolem
i w tym deszczu. Spodnie widać mają z azbestu.
Mizeria oferty programowej przy tak bogatym wyborze była też
niestety widoczna wówczas, gdy zdecydowaliśmy się obejrzeć film fabularny na
podstawie powieści kryminalnej pewnego popularnego skandynawskiego pisarza.
Autorzy tego filmu mieli z pewnością dużo większy budżet niż twórcy polskiego
ks. Browna, a jednak nie potrafili znaleźć autora, który napisałby im
wiarygodny scenariusz (a może po prostu bał się poprawić znanego pisarza?).
Pomijam już ten interesujący szczegół, że chyba nikt w tym filmie nie miał
normalnej rodziny. To, co ów zagraniczny obraz jako tako ratowało, to
skandynawskie klimaty i krajobrazy. To jednak za mało, by ograny motyw
seryjnego zabójcy uczynić naprawdę wciągającym. Trudno też było uwierzyć w co
bardziej absurdalne pomysły, jak np. ten, że morderca potrafił
przetransportować niezauważony przez nikogo z hotelowego pokoju ciało swojej
ofiary, którą najpierw w tymże hotelu zamordował, by potem w malowniczej pozie
umieścić je w aucie na ulicy. Chyba miał czapkę niewidkę (w którą ubrał też
zwłoki), o czym jakoś w filmie nie wspomniano ani razu. W każdym razie ów film
skutecznie wybił mi z głowy pomysł (gdyby taki mi strzelił), żeby którąś z
książek owego skandynawskiego pisarza dla rozrywki przeczytać. Wolałbym już
raczej Muminki.
Skoro już narzekam, to ponarzekam sobie też i na współczesne
monitory. Z jednej strony fajnie jest mieć w pokoju olbrzymi ekran, bo wrażenie
jest takie, jakby siedziało się w kinie. Jednak z tymi nowoczesnymi ekranami
wyraźnie coś jest nie tak. Zetknąłem się z tym już kiedyś i tłumaczono mi, że
to tylko pierwsze wrażenie, które potem mija. Nam przez te kilka dni „prób,
błędów i wypaczeń” nie minęło. W czym rzecz? Cokolwiek byśmy oglądali,
nieustannie towarzyszyło nam wrażenie sztuczności. Jakby były to inscenizacje
Wołoszańskiego albo tzw. teatr telewizji. Światło było po prostu płaskie,
sztuczne – jakby cały czas wszystkie oglądane filmy były kręcone w studio, bez
odrobiny światła dziennego. To wrażenie towarzyszyło nam zarówno w przypadku
filmów, które już znaliśmy, jak i przy oglądaniu filmów nowych. To dodatkowo nieustannie
irytowało i psuło (oprócz faktu, że i tak nic nie było do wyboru) przyjemność
oglądania. Po prostu obojętnie, czy w filmie był słoneczny letni dzień, czy
zimowe pochmurne popołudnie – różnica była prawie żadna.
Oprócz faktu, że mogliśmy się odprężyć i zrelaksować w
otoczeniu pięknej przyrody, nasz wyjazd miał zatem jeszcze i tę korzyść, iż
skutecznie utwierdził nas w przeświadczeniu, że brak telewizji nie jest dla nas
żadną stratą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz