czwartek, 22 sierpnia 2019

Azbestowe gacie na ławce w Sandomierzu

Jak już wspomniałem w poprzednim wpisie, spędziliśmy parę dni wśród lasów i gór, gdzie dostęp do Internetu był kiepski. Była za to telewizja i kilkadziesiąt programów do wyboru. Ponieważ nie mamy telewizji w domu, więc z ciekawością zacząłem przeglądać dostępny repertuar. Moja małżonka oczywiście domagała się jakiegoś dobrego filmu. Cóż z tego. Wśród tych wszystkich kanałów znalezienie jakiegoś dobrego filmu i to w „długi łykend” graniczyło z cudem.

Jednego wieczora z braku laku zdecydowaliśmy się obejrzeć odcinek polskiego serialu, w którym polski ks. Brown rozwiązywał kryminalną zagadkę. Autorom tego serialu chyba brakowało już pomysłów na wiarygodną fabułę, bo wszystko było tak kiepsko pozszywane, że ciężko było w to uwierzyć, a niezaradnym policjantom pomagał nie tylko polski ks. Brown, ale też szczęśliwe zbiegi okoliczności. Zresztą może taka to uroda tej produkcji od samego początku – nie wiem, bo jeśli coś z tego oglądałem, to już bardzo dawno temu. Żeby unaocznić poziom tego badziewia, przytoczę jedną scenkę. Otóż pada deszcz. Ojciec z synem rozmawiają pod parasolem. W pewnym momencie, jakby nigdy nic, siadają na odsłoniętej ławce i dalej kontynuują rozmowę. Pod tym parasolem i w tym deszczu. Spodnie widać mają z azbestu.

Mizeria oferty programowej przy tak bogatym wyborze była też niestety widoczna wówczas, gdy zdecydowaliśmy się obejrzeć film fabularny na podstawie powieści kryminalnej pewnego popularnego skandynawskiego pisarza. Autorzy tego filmu mieli z pewnością dużo większy budżet niż twórcy polskiego ks. Browna, a jednak nie potrafili znaleźć autora, który napisałby im wiarygodny scenariusz (a może po prostu bał się poprawić znanego pisarza?). Pomijam już ten interesujący szczegół, że chyba nikt w tym filmie nie miał normalnej rodziny. To, co ów zagraniczny obraz jako tako ratowało, to skandynawskie klimaty i krajobrazy. To jednak za mało, by ograny motyw seryjnego zabójcy uczynić naprawdę wciągającym. Trudno też było uwierzyć w co bardziej absurdalne pomysły, jak np. ten, że morderca potrafił przetransportować niezauważony przez nikogo z hotelowego pokoju ciało swojej ofiary, którą najpierw w tymże hotelu zamordował, by potem w malowniczej pozie umieścić je w aucie na ulicy. Chyba miał czapkę niewidkę (w którą ubrał też zwłoki), o czym jakoś w filmie nie wspomniano ani razu. W każdym razie ów film skutecznie wybił mi z głowy pomysł (gdyby taki mi strzelił), żeby którąś z książek owego skandynawskiego pisarza dla rozrywki przeczytać. Wolałbym już raczej Muminki.

Skoro już narzekam, to ponarzekam sobie też i na współczesne monitory. Z jednej strony fajnie jest mieć w pokoju olbrzymi ekran, bo wrażenie jest takie, jakby siedziało się w kinie. Jednak z tymi nowoczesnymi ekranami wyraźnie coś jest nie tak. Zetknąłem się z tym już kiedyś i tłumaczono mi, że to tylko pierwsze wrażenie, które potem mija. Nam przez te kilka dni „prób, błędów i wypaczeń” nie minęło. W czym rzecz? Cokolwiek byśmy oglądali, nieustannie towarzyszyło nam wrażenie sztuczności. Jakby były to inscenizacje Wołoszańskiego albo tzw. teatr telewizji. Światło było po prostu płaskie, sztuczne – jakby cały czas wszystkie oglądane filmy były kręcone w studio, bez odrobiny światła dziennego. To wrażenie towarzyszyło nam zarówno w przypadku filmów, które już znaliśmy, jak i przy oglądaniu filmów nowych. To dodatkowo nieustannie irytowało i psuło (oprócz faktu, że i tak nic nie było do wyboru) przyjemność oglądania. Po prostu obojętnie, czy w filmie był słoneczny letni dzień, czy zimowe pochmurne popołudnie – różnica była prawie żadna.

Oprócz faktu, że mogliśmy się odprężyć i zrelaksować w otoczeniu pięknej przyrody, nasz wyjazd miał zatem jeszcze i tę korzyść, iż skutecznie utwierdził nas w przeświadczeniu, że brak telewizji nie jest dla nas żadną stratą.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz