Każdy były uczeń
szkoły średniej bez wątpienia pamięta (a przynajmniej tak było w moich czasach)
scenę z III części „Dziadów” Adama Mickiewicza, kiedy Konrad wadząc się z
Bogiem traci przytomność, co chroni go przed wypowiedzeniem bluźnierstwa. Jakie
to bluźnierstwo? Że Bóg jest... carem! Dla przeciętnego Polaka zatem to zestawienie:
Bóg i car, nałożenie się obrazu Boga i obrazu cara tak, że stają się jednym,
wydaje się czymś niewyobrażalnym, profanacją, która tylko może przyjść do głowy
chyba jedynie... demonom.
Tymczasem Caryll Houselander miała – tak to przynajmniej
relacjonuje – dokładnie sto lat temu wizję cara jako ukrzyżowanego Chrystusa
Króla, choć z początku nie zdawała sobie sprawy, co dokładnie ogląda. Była to
druga w jej życiu wizja Chrystusa umęczonego. Miała ją, idąc londyńską ulicą do
sklepu po... ziemniaki. Oddajmy zresztą głos bezpośrednio samej autorce:
Nagle znieruchomiałam, jakby magnes przykuł moje stopy do
tego konkretnego miejsca pośrodku drogi. Przede mną, nade mną, dosłownie
wymazując nie tylko szarą ulicę i niebo, ale cały świat, było coś, co mogę
jedynie nazwać gigantyczną i żywą rosyjską ikoną. Nigdy wówczas nie widziałam
rosyjskiej ikony ani – jak sądzę – żadnej reprodukcji jakiejkolwiek z nich.
Później widziałam ich wiele, ale żadnej, która byłaby choć w przybliżeniu tak
piękna.
Była to ikona Chrystusa Króla ukrzyżowanego.
Rozciągnięty na krzyżu ognia, w szacie, która skrzyła się i
płonęła od klejnotów, ukoronowany wspaniałą koroną ze złota, która przytłaczała
mu głowę, Chrystus unosił się ponad światem na naszej ponurej ulicy, tak
uniesiony wypełniał niebo. Jego ramiona zdawały się sięgać od jednego krańca
świata do drugiego, rany na Jego dłoniach i stopach to były rubiny, ale rubiny
roztopione, które krwawiły światłem. Wszystko, nawet żarzące się fałdy szaty,
wydawało się płonąć i poruszać życiem i ruchem płomieni ognia; rozłożone
ramiona – z wydłużonymi dłońmi, wynurzającymi się ze zdobionych klejnotami
rękawów – były jak olśniewające skrzydła przykrywające świat. Sam Chrystus – z
głową pochyloną przez koronę, w zamyśleniu nad światem. Pośród tej wspaniałości
surowa prostota tej pięknej twarzy ostro odróżniała się od całej reszty swoim
smutkiem. Jednak oczy i usta uśmiechały się w nieopisanej miłości, która
pochłania żałość i cierpienie, tak jak szmaty zostają pochłonięte przez płonące
ognisko.
Nie wiem, jak długo tam stałam ani jak długo to wrażenie
trwało. Myślę, że nie było to dłużej niż kilka minut, gdyż kiedy się skończyło,
choć nad ulicą zmierzchało, to nie było zupełnie ciemno.
Byłam zażenowana, kiedy się okazało po moim dojściu do
warzywnego, że łzy spływają mi po twarzy. Życzliwa kobieta, która sprzedawała
mi ziemniaki, usiłowała mnie pocieszyć, przypuszczając, jak sobie wyobrażam, że
mam jakieś kłopoty, ale nie mogłam powstrzymać tych łez. W końcu dała mi w
podarunku jabłko i poszłam do domu.
Nie wiem, jak szybko potem opublikowano wiadomości o zamachu
na cara – być może było to następnego dnia. Wiem tylko, że kiedy wyszłam
ponownie z domu i zobaczyłam na tym samym rogu ulicy, na którym widziałam
uprzednio ukrzyżowanego króla, afisz ogłaszający zamach na cara Rosji,
zrozumiałam sens tego, co wcześniej bardzo żywo widziałam. Albowiem twarz cara
na gazetowych zdjęciach była twarzą mojego Chrystusa Króla, ale bez tej
wspaniałości.
Od tamtej pory całkowicie zawładnęła mną myśl o Rosji. Rosja
stała się dla mnie krajem, w którym Męka Chrystusa się urzeczywistniała. Byłam
przekonana, że dzięki ziarnu krwi męczenników, które tam zasiano, a nade
wszystko dzięki krwi namaszczonego króla, świętokradczo tam przelanej, Chrystus
– którego widziałam zstępującego na świat i w życie ludzi, by być w nich
ukrzyżowanym – powróci na świat biorąc w posiadanie całą ludzkość poprzez
Rosję; że nawrócenie świata do Chrystusa (nie mówiłam wówczas, że na
katolicyzm) zacznie się – tak naprawdę już się zaczęło – w „Świętej
Rusi” wraz z zabójstwem jej króla.
Ta wizja „ikony Chrystusa Króla” miała ogromny wpływ na moją
postawę wobec innych ludzi.
Ostatnie zacytowane tu słowa przypominają objawienia w
Fatimie. Są niemal powtórzeniem tego, co Matka Boska mówiła o nawróceniu Rosji.
Być może Houselander świadomie lub nieświadomie zinterpretowała po latach
własną wizję w świetle objawień fatimskich. Jej autobiografia wyszła w
pierwszej połowie lat pięćdziesiątych XX wieku, musiała zatem wiedzieć o
Fatimie.
Jak już pisałem, Polakowi bez wątpienia trudno przyjąć ze
spokojem wizję Chrystusa Króla, który ma twarz cara Mikołaja II. A jednak
obraz, który Houselander zobaczyła tamtej nocy sto lat temu, wydaje się kryć w
sobie przesłanie, wobec którego nie sposób pozostać obojętnym. Sama autorka
skomentowała to w następujący sposób:
Teraz nagle, między jednym uderzeniem serca a drugim,
ujrzałam dramat i rzeczywistość Męki Chrystusa w królach. Kiedy stałam na
swojej londyńskiej ulicy po drodze, by kupić ziemniaki, król w Rosji umarł
śmiercią Chrystusa. Tragedia i okropne tego piękno przeniknęło do mojej duszy;
przeniknęło także do mojego serca, jak włócznia płonącego światła, która je
otworzyła. W ciągu chwili stałam się głęboko świadoma świętokradztwa, jakie
wiąże się z zabójstwem namaszczonego króla, a imię „Chrystus” – „Namaszczony” –
nagle nabrało dla mnie niezwykłego znaczenia.
(...)
Nie bez znaczenia okazał się fakt, że mój pierwszy przebłysk
wizji Chrystusa w człowieku był w najpokorniejszej ze świeckich sióstr,
pochylonej pod wielką koroną cierniową, a drugi – w królu w jego splendorze,
królu przytłoczonym wielką koroną ze złota. Uświadomiłam sobie, że każda korona
jest koroną Chrystusa, a korona ze złota jest koroną cierniową.
Wszystkie cytaty są w moim przekładzie i pochodzą z
elektronicznego wydania „A Rocking Horse Catholic” (wszelkie ich wykorzystanie
wyłącznie za moją zgodą). Sama książka Houselander zasługuje na osobne
omówienie. Ale na to może jeszcze w cyklu „Corner Shop” przyjdzie czas innym
razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz