Santorini to niewątpliwie jedno z tych miejsc, które warto
zobaczyć. Położenie jest urokliwe, a świadomość, że jest to fragment wulkanu,
dodaje całej wyprawie dodatkowej ekscytacji.
Z drugiej strony tak naprawdę to swego rodzaju grecki
Disneyland dla turystów. Kiedy to piszę, czuję się nieco niezręcznie, bo od
razu przypomina mi się afera związana ze znaną siecią supermarketów, która na
greckich produktach, wykorzystujących wizerunki z Santorini właśnie, pousuwała
krzyże. Używając więc słowa „Disneyland” mam wrażenie, jakbym też popełniał
jakąś profanację. Nie zmienia to jednak faktu, że wszystko tu jest zrobione pod
turystów: odnowione białe domki lśniące w blasku słońca, niebieskie dachy
cerkiewek, osiołki czekające na pasażerów... Jestem nawet gotów podejrzewać, że
także sam wjazd z portu – autokarem lub samochodem – został specjalnie tak
przygotowany, by wyglądało to spektakularnie i budziło dreszczyk emocji i
grozy, że oto za chwilę wszyscy runą w dół, bo kierowca wykona nieostrożny
ruch.
Jeśli wierzyć przewodniczce, która nas po tej wyspie
oprowadzała, to poza sezonem na Santorini zostaje tylko garstka tubylców –
reszta wraca do innych rejonów Grecji. W samym sezonie może zdarzyć się
natomiast, że zabraknie wody, bo nawała turystów jest tak olbrzymia, a słodkiej
wody jest generalnie niedostatek.
Usłyszycie też od tych, którzy Santorini zobaczyli, dwie
opinie: jedni będą mówić, że warto, drudzy, że nie warto się tam wybrać. Otóż i
jedni i drudzy mają rację. Wszystko tak naprawdę zależy od tego, jakimi funduszami
dysponujecie.
Myśmy planowali wybrać się na Santorini jeszcze za naszym
pierwszym pobytem na Krecie. Jednak cena – dość wysoka – takiej wycieczki,
krótkość czasu i fakt, że chcieliśmy zobaczyć także coś na samej Krecie – to
wszystko przesądziło o tym, że zrezygnowaliśmy. Drugim razem – za sprawą znanej
polskiej sieci biur podróży, która na parę dni przed wyjazdem poinformowała
nas, że zarezerwowany pół roku wcześniej hotel jest niedostępny – znaleźliśmy
się w zupełnie innym miejscu Krety niż planowaliśmy, co ogólnie kompletnie
popsuło nam wszelkie plany. Dopiero w tym roku, w ramach prezentu urodzinowego
dla siebie nawzajem, zdecydowaliśmy się zaszaleć i wybrać na tę drogą
wycieczkę.
Kiedy już dotarliśmy na Santorini, moją pierwszą reakcją
było głębokie niezadowolenie. W gruncie rzeczy taka zorganizowana wyprawa to
koszmar dla kogoś, kto jak ja nie lubi tłoku. Przez wąziutkie uliczki
miasteczek Santorini przewalają się tłumy. Ścisk jest taki, jak w czasie
wyprzedaży na głównych ulicach handlowych Londynu czy Paryża. Przy okazji
wszyscy próbują zrobić sobie zdjęcie na tle jakiegoś ładnego widoczku. A na
dodatek cała rzecz odbywa się praktycznie w biegu – do zobaczenia są dwa
miasteczka, a jeśli ktoś ma jeszcze kondycję, to również czarna plaża. Tak przy
okazji – nie poinformowano nas, że ta czarna plaża była w gruncie rzeczy
opcjonalnie, bo oznaczało to rzut oka na drugie miasteczko i pęd do kolejnego
autokaru, który zabierał chętnych na te wulkaniczne piaski. Myśmy zamiast biegu
wybrali obfity lunch w greckiej tawernie, gdzie otrzymaliśmy porcję dla dwojga,
której czterech biesiadników by nie zmogło, a do rachunku po darmowym
kieliszeczku ouzo.
Biorąc więc pod uwagę czas, jaki jest potrzebny, by dotrzeć
na Santorini z Krety i wrócić z powrotem na Kretę (około dwóch godzin promem w
jedną stronę, a zatem grubo ponad cztery godziny rejsu + czekanie na prom),
czas, jaki zostaje na samo zwiedzanie, koszt całej wyprawy – muszę stwierdzić,
że nie warto. Za te pieniądze, wypożyczywszy samochód, moglibyśmy sobie zobaczyć
całkiem spory kawałek Krety, odwiedzając różne miejsca w swoim tempie i na
spokojnie.
I w tym właśnie sęk. Wycieczkę na Santorini mogę porównać do
swojej dwukrotnej wyprawy na irlandzką wyspę Skellig Michael. To niezwykłe
miejsce może śmiało konkurować z grecką atrakcją. Wprawdzie nie jest tak duże,
ale widoki są równie spektakularne. Na Skellig Michael wybrałem się małą łodzią
rybacką. Koszt był dość spory, jak na moją kieszeń wówczas, ale nie żałowałem
ani jednego funta czy pensa (w Irlandii wówczas nie było jeszcze euro). A
przede wszystkim było aż nadto czasu, by zobaczyć samą wyspę, wspiąć się na
szczyt, gdzie można zobaczyć ruiny klasztoru (część budynków w kształcie
kamiennych igloo bardzo dobrze zachowanych), którego początki sięgają jeszcze VI
wieku, i nacieszyć się niesamowitymi widokami. To wszystko bez pośpiechu, bez
ścisku, bez niepotrzebnej nerwówki.
Jeśli zatem ktoś chce się wybrać na Santorini i skorzystać z
tego pobytu jak najwięcej, to po pierwsze musi mieć pieniądze albo zacząć je odkładać
na długo przed wyprawą. Po drugie lepiej zaplanować tę wycieczkę na okres poza
sezonem lub po sezonie (myśmy byli tuż przed sezonem, a tłok był taki, jak
opisałem – trudno mi nawet wyobrazić sobie, co tam się dzieje w okresie letnich
wakacji!). Po trzecie lepiej wybrać się na Santorini na 2-3 dni, a więc
zarezerwować sobie hotel – wówczas będzie czas na spokojne pozwiedzanie wyspy,
zobaczenie także tych atrakcji, których normalnie turyści pędzący w
zorganizowanych wycieczkach nie są w stanie zobaczyć, a poza tym na cieszenie
się posiłkiem czy szklaneczką wina w jednej z tych restauracji z pięknym
widokiem na morze.
Jeśli już natomiast ktoś decyduje się mimo wszystko wybrać
na zorganizowaną wycieczkę na Santorini, to lepiej załatwić ją na Krecie w jednym
z biur oferujących takie atrakcje turystom niż u rezydenta biura podróży, z
którym przyjechało się na wakacje. Nasi znajomi, nie mogąc dodzwonić się do
rezydentki, tak postąpili i mieli niższą cenę i nawet lepszą klasę na promie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz