Czy przypuszczałbym, kiedy komuchy dokonywały tzw. „transformacji
ustrojowej” wraz z przedstawicielami ze strony „naszych”, że dożyję czasów,
kiedy znowu zacznie się wprowadzać cenzurę? A jednak! Posłuchajcie:
środa, 20 lutego 2019
wtorek, 19 lutego 2019
Szekspir i trzęsienie ziemi w Anglii
Pisałem w sobotę o artykule Andrzeja Wadasa zamieszczonym w
zeszłorocznym 141 numerze krakowskich „Arcanów”. Wspomniałem, że na postawione
w tytule pytanie – „Szekspir jako świadek i kronikarz rewolucji tudorańskiej?” –
można by odpowiedzieć przytaczając interpretacje 2-3 sztuk Szekspira, jakie
można znaleźć w fascynującej książce Clare Asquith (cytowanej zresztą przez
autora). Aby nie być gołosłownym, podam jeden interesujący przykład.
Najprościej, aby udowodnić, że Szekspir w swej twórczości
odzwierciedlał (i komentował). czasy mu współczesne, byłoby wziąć jedną ze
sztuk historycznych dramaturga. Dlaczego? Dlatego, że historia była dla
ówczesnych twórców pretekstem do mówienia o otaczającej ich brutalnej
rzeczywistości. Polakom chyba nie trzeba tego za długo tłumaczyć. Dość
wspomnieć, że praktyka ta musiała być mocno upowszechniona, skoro główny cenzor
królestwa w roku 1599 wydał zakaz publikacji sztuk o tematyce związanej z
historią Anglii. Stąd prawdopodobnie, aby obejść te obostrzenia cenzorskie,
Szekspir sięgnął do historii rzymskiej i tak powstał jego dramat Juliusz Cezar.
Jeślibyśmy więc chcieli sprawdzić, co wielki dramaturg miał
do powiedzenia o swoich czasach, moglibyśmy poddać krótkiej interpretacji taką
sztukę, jak Makbet (notabene tutaj z kolei autor sięgnął do historii Szkocji,
co mogło być pozornym hołdem dla króla Jakuba I, ale też kolejnym przykładem
igrania z cenzurą).
Co jednak, jeślibyśmy sięgnęli po coś, co w żaden sposób nie
kojarzy się z prześladowaniem katolików, mordowaniem w imieniu prawa
katolickich kapłanów, niszczeniem katolickich sanktuariów i relikwii? Na
przykład, gdybyśmy wzięli tragedię Romeo i Julia? Albo jeszcze lepiej –jedną z
komedii? Czy to możliwe, żeby taka z pozoru niewinna farsa, jak Wiele hałasu o
nic, miała w sobie jakieś nawiązania do czasów współczesnych Szekspirowi? Co
więcej – żeby dotyczyła w jakiś sposób prześladowania katolików, mówiła o
najświeższej historii Anglii? Sztuka umiejscowiona we Włoszech? Clare Asquith
udowadnia, że tak. A swoją drogą: skąd w ogóle pomysł, by sytuować akcje
dramatów we Włoszech? Moda tylko?
Juliusz Kydryński w posłowiu do tłumaczenia komedii Wiele
hałasu o nic pisze, że „dowcipne” dialogi Beatrice i Benedicka współczesnemu
czytelnikowi nie wydają się wcale takie zabawne, a nawet te „inteligentne”
potyczki mogą nużyć. Ot, po prostu się „zestarzały”. Autor posłowia jednak nie
próbuje drążyć tematu i odpowiedzieć na pytanie: Dlaczego humor tych dialogów
się zestarzał, a scenki ze strażnikami miejskimi wciąż mogą wywoływać śmiech?
Plebejski humor śmieszy nas zawsze, niezależnie od epoki, a wyrafinowane gry
słowne i aluzje są już dla nas jedynie sztuką dla sztuki? A może najzwyczajniej
w świecie czegoś nie dostrzegamy?
Clare Asquith sugeruje to ostatnie. Twierdzi, że te
błyskotliwe dialogi (nie tylko Beatrice i Benedicka) – których sensu dzisiaj
nie rozumiemy, a nawet jesteśmy gotowi posądzać tłumacza o spapranie
translatorskiej roboty – są usiane aluzjami do współczesnych Szekspirowi
wydarzeń lub najnowszej (dla autora) historii.
Weźmy dwa przykłady. Oto w pewnym momencie w dialogu
bohaterów pada data 6 lipca. Dzisiaj czytelnik nie ma pojęcia, dlaczego w ogóle
taka data w tekście się pojawia, nie znajduje dla niej żadnego uzasadnienia.
Tymczasem wystarczy sobie uświadomić, że jest to data stracenia Tomasza Morusa,
którego ścięto dokładnie 6 lipca 1535 roku. Co więcej, właśnie 6 lipca roku
1483 zmarł w Tower Edward V, a koronowany został Ryszard III (tytułowy bohater
jednej ze sztuk historycznych Szekspira). Ale nie koniec na tym! 6 lipca 1553
roku zmarł Edward VI! Zadziwiająca koincydencja, prawda? Zwróćmy również uwagę
na zwierciadlane odbicie roku: 1535-1553.
Daje do myślenia? To może jeszcze ten drugi szczegół, który
może współczesnemu czytelnikowi czy widzowi umknąć. W pewnym momencie w dialogu
pojawia się wzmianka o trzęsieniu ziemi. Tym razem nawet w kontekście ma to
jakiś sens. Poza tym Włochy to rejon sejsmiczny. Jesteśmy nawet gotowi to
pominąć i czytać czy oglądać dalej. Ale zaraz, zaraz... Mało kto kojarzy Anglię
z trzęsieniami ziemi. Tymczasem w roku 1580 doszło do trzęsienia ziemi właśnie
w Anglii. Jeśli dobrze się orientuję, to było to największe trzęsienie, jakie
nawiedziło ten rejon, a jego skutki odczuwano także w samym Londynie. Za jaki znak
to wówczas brano, nie muszę chyba wyjaśniać. Dodajmy, że wydarzyło się to w
środę wielkanocną.
Jeśli wspomnimy jeszcze wzmianki bohaterów tej sztuki o
„heretyckiej” postawie Benedicka, zwrócimy uwagę na to, że obie główne
bohaterki – ich cechy fizyczne – uosabiają w zakodowany sposób protestantyzm
(Hero) i katolicyzm (Beatrice), nagle zaczynamy dostrzegać w tej komedii coś
więcej niż zwykłą, mniej lub bardziej zabawną romantyczną historyjkę...
Więc jak to będzie z tym kronikarzem i świadkiem?
poniedziałek, 18 lutego 2019
Katolickiego celebryty mini wykłady o maxi sprawach
Abp. Fulton J. Sheen, Warto żyć, tłum. Anna Skucińska, Esprit, Kraków 2017.
sobota, 16 lutego 2019
Szekspir jako świadek i kronikarz?
Dopiero niedawno wpadł mi w ręce 141 numer „Arcanów” i
dlatego dopiero teraz rzuciłem się z zaciekawieniem na artykuł Andrzeja Wadasa
„Szekspir jako świadek i kronikarz rewolucji tudoriańskiej?” Rzuciłem się,
przeczytałem i... odłożyłem rozczarowany.
Na postawione w tytule pytanie autor w zasadzie nie
odpowiada. Wprawdzie podejmuje tematykę trzech utworów Szekspira: poematu Gwałt
na Lukrecji i dwóch dramatów: Peryklesa oraz Troilusa i Cressidy, ale niewiele
z tego podjęcia wynika. Autor jedynie dotyka tematyki tych utworów, a
czytelnik, który nie ma odpowiedniego przygotowania, w zasadzie nie do końca
rozumie intencji, jaka stoi za przywołaniem tych utworów. Komuś mogłoby się
wydać wręcz, że utwory te zostały dobrane nieco przypadkowo i że równie dobrze
mógłby to być Hamlet albo Makbet. W końcu ten ostatni najbardziej pasuje to
reszty tego, co czytelnik znajduje w tekście.
Chyba jedynie pobieżne i krótkie streszczenie poematu Gwałt
na Lukrecji może sugerować, że autor odpowiada na tytułowe pytanie. W gruncie rzeczy
lektura tego artykuły pozostawia czytelnika w stanie konfuzji i sam zaczyna
siebie pytać: Czy autor chciał na pewno podać nam odpowiedź na tytułowe
pytanie? A może dać nam garść refleksji o rewolucji? A może w ramach względnie
krótkiego artykułu chciał zawrzeć jak w pigułce kluczowe wydarzenia, które
mogły wpłynąć na twórczość Szekspira i zaważyć na jego życiu? A może pragnął
przedstawić nam kontrast pomiędzy katolicką Anglią przedreformacyjną a Anglią
po zerwaniu jedności z Rzymem? A może chodziło mu o katolickich męczenników w
Anglii? Tak naprawdę jest tu kilka tematów, które mogłyby stanowić materiał
kilku artykułów.
Nie rozumiem więc za bardzo zamiarów Andrzeja Wadasa. Tytuł
jego tekstu, tak jak tytuły na niektórych portalach informacyjnych, zapowiada
więcej, niż w rzeczywistości czytelnik znajdzie w środku. A przecież
wystarczyło streścić choćby ze trzy interpretacje dramatów Szekspira z
przytaczanej w tekście książki Clare Asquith, by na to pytanie odpowiedzieć.
Z drugiej strony lektura artykułu w „Arcanach” nie była
zmarnowanym czasem. Wadas faktycznie dostarcza garść cennych informacji na
temat zniszczeń, jakich w Anglii dokonał Henryk VIII i reformacja. Uświadamia
też do pewnego stopnia grozę czasów, w jakich przyszło żyć twórcy Makbeta.
Dla mnie cenną informacją jest w szczególności wzmianka o
profesorze Władysławie Tarnawskim i jego badaniach nad katolickością Szekspira.
Sama postać profesora, jego badania nad twórczością Szekspira oraz nasuwające
się analogie między jego losem a losami męczenników katolickich w
elżbietańskiej Anglii to zresztą jeden z tematów, który aż się prosi o
rozwinięcie w osobnym artykule albo nawet dwóch czy trzech takich szkicach.
A czy Szekspir był świadkiem i kronikarzem rewolucji
tudoriańskiej? Ależ oczywiście, że tak! Opowiada o tym Clare Asquith w swojej
pasjonującej książce Shadowplay. Myślę, że jeszcze Wam o tej lekturze parę słów napiszę.
piątek, 15 lutego 2019
Nieudane inscenizacje Szekspira jako świadectwo mizerii naszych czasów
Pisałem już parę razy na tym blogu o karkołomnych
interpretacjach sztuk Szekspira, które spłycają wymowę jego dzieł, robiąc z
nich wręcz jakąś polityczną agitkę, niedostrzegając prawdziwej głębi i sensów,
jakie kryją się w jego dramatach. Można wręcz powiedzieć, że teatralne dzieła
wielkiego Anglika to utwory wielowarstwowe, a powierzchowna interpretacja
dostrzega tylko to, co jest pozorem jedynie, nawet nie pierwszą warstwą. Jak
zauważyła jedna z cytowanych na tym blogu badaczek, nawiązując do motywu trzech
szkatułek w Kupcu weneckim, większość interpretatorów wybiera złotą szkatułkę i
odchodzi z kwitkiem. Choć różnica pomiędzy nimi a bohaterami tej najczęściej
mylnie interpretowanej komedii jest taka, że ci interpretatorzy nie zdają sobie
sprawy, że wybrali błędnie.
Filmowe czy teatralne interpretacje Szekspira świadczą więc
dobitnie o mizerii naszych czasów. Owe adaptacje przypominają wręcz wypaczające
świat w sposób szczególny krzywe zwierciadło, które zamiast prawdziwych sensów
i głębi, pokazuje w istocie jakąś parodię tych wielkich dramatów.
A co ciekawe, to te oryginale dzieła, których nieudane
interpretacje sceniczne oglądamy, często mówią wiele tak naprawdę o nas samych,
to znaczy o świecie, w którym przyszło nam żyć dzisiaj. Czym innym jest bowiem
Makbet, jeśli nie zwierciadłem naszego świata, w którym staczanie się w
szaleństwo nabiera przyspieszenia, gdy człowiek ustanawia siebie samego panem
własnego losu, buntując się przeciwko normom i prawom Bożym? Czy masowe
szlachtowanie nienarodzonych dzieci nie przypomina morderczego pragnienia
zapanowania nad przyszłością, jakie kieruje Makbetem?
Nie, nie jest Szekspir żadnym prekursorem teatru absurdu ani
egzystencjalizmu. W jego świecie Bóg istnieje, a naruszenie Jego praw kończy
się klęską bohaterów, subiektywną, a nie obiektywną utratą sensu. Świat
szekspirowskich dramatów ma sens, to jedynie grzech zaślepia jego bohaterów
tak, że tracą poczucie rzeczywistości i przestają dostrzegać prawdę.
Przytaczane często z lubością słowa Makbeta o życiu, które „jest cieniem
ruchomym jedynie” czy „bajką opowiedzianą przez głupca, pełnego furii i
wrzasków, które nic nie znaczą” (tłum. M. Słomczyńskiego”), tak naprawdę mówią
wiele o stanie duszy głównego bohatera, a nie są opisem świata według
Szekspira.
Coś takiego właśnie zdaje się mówić James Bemis w swoim
szkicu „Macbeth on Film” w krytycznym wydaniu tego dramatu oficyny Ignatius
Press, w którym poddaje analizie pięć adaptacji filmowych:
Na swoim najbardziej podstawowym poziomie, poza wspaniałą
poezją i znakomitą charakterystyką postaci, Szekspir pokazuje Makbeta
ulegającego pokusie pychy, tego samego grzechu, któremu uległ Adam. Obaj
chcieli żyć bez Boga, wieść swoje własne życie, iść swoją własną ścieżką i
lekceważyć granice swojej wolności narzucone przez Boże ograniczenia. Jednak
czy ta „wolność od Boga” poprawiła światy tych ludzi, uczyniła ich
szczęśliwszymi? Wprost przeciwnie, Adam został wygnany na zawsze z rajskiego
ogrodu, a Makbet stoczył się w mordercze szaleństwo, które doprowadziło do
śmierci sumienia i duszy, rozpadu jego małżeństwa, samobójstwa jego żony oraz
chaosu i destrukcji jego królestwa. To zatem jest wielka lekcja, jaką Szekspir
przekazuje w Makbecie: że próba życia bez Boga może jedynie przynieść cielesną
i duchową śmierć, zarówno jednostek, jak i społeczeństw. Wziąwszy to pod uwagę,
niepowodzenie tak wielu filmowych adaptacji w przywołaniu tego podstawowego
sensu świadczy o bezmyślności czasów, w których żyjemy.
czwartek, 14 lutego 2019
„Zimna wojna” – piękna, czarno-biała wydmuszka
Po dłuższym czasie przełamałem się i zdecydowałem się z żoną
obejrzeć Zimną wojnę Pawła Pawlikowskiego. „Przełamałem się” – bo po naszym
poprzednim doświadczeniu z Idą bałem się, że film będzie rozczarowaniem, choć
piękny, czarno-biały „trailer” zapowiadał wiele. Niestety moje obawy okazały
się prawdziwe.
Zacznijmy jednak od pozytywów. Film jest przepięknie
sfilmowany, każda scena starannie dopracowana, plenery perfekcyjnie dobrane. To
bez wątpienia atut filmu. Widać tutaj mistrzostwo Pawlikowskiego albo operatora
kamery, albo i jednego, i drugiego. Osadzenie tej historii głównie w latach
czterdziestych i pięćdziesiątych także mi odpowiada. Atmosferę tamtych lat
podkreślają czarno-białe zdjęcia, co pewnie świadczy do jakiegoś stopnia o
filmowych inspiracjach samego autora. Dodatkowo Paryż czy nawet Jugosławia na
tle siermiężnej rzeczywistości PRL-u wyglądają niemal jak utracony raj.
Niebywałym atutem całego filmu jest muzyka. Ponieważ lubię
jazz lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, to jest to cecha filmu, którą
reżyser był w stanie mnie ująć. Także wątki ludowe, zwłaszcza muzyka, nadają
całemu obrazowi swoistej atmosfery. Chociaż tutaj mam wrażenie, że chodziło
również o dodanie do tego obrazu pewnej egzotyki, a taką dla zagranicznego
widza bez wątpienia będzie folklor.
Jeśli wszystko jest tak piękne, to dlaczego jest tak źle? Po
pierwsze film, podobnie zresztą jak Ida, jest tak naprawdę nudny. Już po paru
pierwszych minutach – no, może kilkunastu – zacząłem się nudzić. Jedyne, co mi
tę nudę jakoś rekompensowało, to raz jeszcze: piękna muzyka i zdjęcia. Ale
pięknymi zdjęciami i muzyką mogę się delektować w filmach Tarkowskiego, gdzie
nadają one całości głębi i tajemnicy, a film Pawlikowskiego to piękna wydmuszka.
Cóż z tego, że jest w tym jakaś nostalgia? W połowie filmu miałem już naprawdę
dosyć, gdybym siedział w kinie i był sam, pewnie bym zasnął albo ostentacyjnie
wyszedł. Zacisnąłem zęby i dotrwałem do końca.
Fabuła tego filmu jest tak naprawdę idiotyczna i straszliwie
infantylna. Wiem – tu pewnie chodzi również o pokazanie tej całej beznadziei
PRL-u. Choć nie jestem do końca tego pewien. Zresztą, jeśli o to chodzi, to
znacznie lepiej beznadzieję PRL-u pokazuje choćby mniej wysmakowany, mniej
doskonały czy mniej dopracowany (i pewnie dysponujący mniejszym budżetem) Wyklęty Konrada Leckiego. Przy wszystkich
możliwych do wytknięcia wadach obraz Leckiego wzrusza i nie pozostawia
obojętnym. Obraz Pawlikowskiego budzi co najwyżej wzruszenie ramion i
pozostawia w pamięci muzykę i parę obrazów.
Zakończenie filmu jest tak naprawdę zerżnięte z Kroniki
wypadków miłosnych Tadeusza Konwickiego, jak również adaptacji tej powieści w
reżyserii Andrzeja Wajdy. To jeszcze bardziej podkreśla infantylność całej
fabuły. Gdyby to była historia dwojga nastolatków, pewnie nie pozostawiałaby
ona nas obojętnymi. Również pomysł ze zrujnowanym kościołem czy cerkwią nasuwa skojarzenie z innym filmem - z Gnojmi Jerzego Zalewskiego. Choć tutaj inspiracja wydaje się może mniej oczywista, to z początku nawet myślałem, że jest to ten sam budynek.
Jeśli chodzi o grę aktorów, to można odnieść wrażenie, że
jest ona żadna. Wiem – brak przesady, spokój i opanowanie z pewnością wymagają
od aktorów sporych umiejętności. A Pawlikowski zdaje się unikać w swoich
filmach przesadnych gestów – wszystko jakby odbywa się poza słowami, gdzieś w
głowach bohaterów może. „Tylko spokój i wolne ruchy”, jak powiadał mój szwagier. Stąd może poczucie nudy. Stąd śmieszna
jest wściekłość Zuli, granej przez Joannę Kulig, kiedy w Paryżu wyrzuca ona
Wiktorowi, granemu przez Tomasza Kota, że się zmienił, że w Polsce był inny, a
kiedy ten strzela ją nagle w twarz, że oto wreszcie przez chwilę jest sobą.
Widz patrzy, przeciera oczy ze zdumienia i pyta się: Naprawdę? A czymże różni
się nasz Wiktor od tego oportunisty z Polski, który nie potrafił zaprotestować
przeciwko mieszaniu komunistycznej agitki w występy jego zespołu? Ach! No tak!
On był wówczas pewnie tylko przebiegły, bo już planował ucieczkę na drugą
stronę żelaznej kurtyny. Trudno także tak naprawdę uwierzyć w trwanie tej miłości mimo wszystkich barier i w zdolność Wiktora do takich gestów, jak jechanie na drugi kraniec Europy, by spotkać swoją ukochaną. Prędzej już w tę podstarzałą kochankę, niezbyt utalentowaną francuską poetkę.
No cóż, gdyby Pawlikowski nakręcił jedynie czarno-biały
teledysk, byłoby naprawdę nieźle. Na nasze nieszczęście nakręcił piękną, pełnometrażową
wydmuszkę, którą będą się zachwycać nasi rodzimi i zagraniczni krytycy. Jeśli
nie dostanie za nią Oskara, to będzie to bardzo dziwne. W końcu otrzymał go tak
głupi, propagandowy gniot jak Kształt wody. Również pięknie sfilmowany.
Zimna wojna, reż. Paweł Pawlikowski, Polska,
Francja 2018.
środa, 13 lutego 2019
Dlaczego mężczyźni zasilają szeregi islamu?
Michael Voris w jednym ze swoich nowszych programów poruszył
temat męskości. Męskość we współczesnych czasach nie wydaje się być w cenie.
Przynajmniej w kulturze Zachodu. I nie chodzi tylko o „zwariowane” pomysły na
modę „męską” serwowane przez projektantów mody, którzy chcą, by mężczyźni
nosili coś, co bardziej przypomina damskie fatałaszki, ale o rzeczy dużo
poważniejsze.
Feminizacja kultury Zachodu postępuje. Zniewieściałość
objawia się na każdym kroku. Jednym z symptomów jest podważenie samego konceptu
płci, którą według najnowszych koncepcji można sobie wybrać, która nie jest
rzeczą daną raz na zawsze. Szkodliwe zasługi położyła tutaj zwłaszcza teoria
gender. A jednym ze skutków takiego traktowania płci jest jednocześnie
podważenie samej koncepcji męskości jako takiej, próba eliminacji tych cech,
które stanowią o charakterze mężczyzny. Głośna niedawno reklama producenta
męskich utensyliów była tego znakomitym przykładem.
Ta szkodliwa tendencja niestety dotknęła również Kościół.
Wielu hierarchom Kościoła brak takich męskich cech, jak zwyczajna męska odwaga,
by głosić prawdę, bronić jej, przeciwstawiać się złu, choćby nawet konsekwencją
była utrata życia. Z reguły jednak chodzi o rzeczy dużo bardziej trywialne niż
utrata życia: o utratę wsparcia polityków, utratę świętego spokoju, utratę
popularności, utratę łaskawości tych, którzy są w hierarchii wyżej.
Michael Voris, mówiąc o tym wszystkim, zauważył, że
mężczyźni jednak szukają jakiegoś „ujścia”, które zapewni im realizację swoich
naturalnych pragnień i ambicji. Takim rozwiązaniem okazuje się dla wielu islam,
„męska” religia, która oferuje wypaczoną i wykrzywioną wizję męskości. Zresztą najlepiej
zobaczcie i posłuchajcie sami: film można obejrzeć na stronie PCh24TV.
wtorek, 12 lutego 2019
Artyści odchodzą po cichu
Przeglądając wiadomości w różnych mediach, nie zauważyłem
informacji o śmierci polskiego artysty Michała Świdra. Gdyby nie wpis na blogu Wojciecha Wencla, prawdopodobnie to to smutne wydarzenie kompletnie umknęłoby
mojej uwadze.
Malarstwo Michała Świdra znam głównie dzięki „Frondzie” i z
ilustracji do tomików Wojciecha Wencla, który poinformował o śmierci artysty.
Nie znam się na tyle na sztuce współczesnej, by powiedzieć na przykład, że jego
sława będzie z czasem rosnąć. Tego nie wiem. Oby.
Dla mnie jednak jest to malarstwo, które z pewnością
wywierało na mnie silne wrażenie, ilekroć te dzieła sztuki oglądałem.
Powiedziałbym – niezapomniane wrażenie. W przeciwieństwie do wielu „dzieł”
sztuki współczesnej, które nie wywierają żadnego wrażenia albo o których
chciałoby się zapomnieć zaraz po obejrzeniu wystawy.
Pamiętam, jak kiedyś poszliśmy z żoną do muzeum, by zobaczyć
wystawę dawnego malarstwa. Coś mnie podkusiło, by potem udać się na wyższe
piętra Muzeum Narodowego we Wrocławiu, gdzie prezentowane są okazy sztuki
współczesnej. Wrażenie było szokujące. Nagle, jakbyśmy wkroczyli do rzeźni. To
była prawdziwa jatka – strzępy, kości, fragmenty, rozkład, śmierć. Na dole
królowało piękno, nawet w tych eksponatach, w których przedstawiona była wojna.
Tutaj – na górze – była masakra i brzydota.
Otóż malarstwa Michała Świdra wydaje mi się być
przeciwieństwem tego, co znajduję we współczesnej sztuce. To, co głównie mnie
uderza w tych dziełach zmarłego artysty, to spokój, opanowanie, dostojeństwo, piękno...
A także nawiązanie do wieków malarstwa i sztuki europejskiej. Do Biblii i do
antyku. Wokół wrzask i chaos, a w tych pracach skupiona cisza i mądrość wieków. I tajemnica... Zarówno w sztuce o wyraźnej tematyce religijnej czy w np. aktach kobiecych.
Może jest w tym nawet pewien chłód, ale taki chłód, który jest wyrazem
wewnętrznego spokoju i pewności, czy może po prostu wiary, nadziei i miłości...
Zresztą oceńcie sami na stronie autora, który już niestety
dla nas odszedł na drugą stronę... Wieczne odpoczywanie racz dać mu, Panie...
poniedziałek, 11 lutego 2019
„Manifest wiary” kardynała Gerharda Müllera
Koniec zeszłego tygodnia przyniósł szczególne wydarzenie,
jakim była publikacja „Manifestu wiary” kardynała Gerharda Müllera.
„Manifest
wiary” jest ważnym dokumentem wybitnego hierarchy Kościoła katolickiego w tych
czasach zamętu, zamętu, który wtargnął także w mury samego Kościoła i do
którego przyczynia się wielu samych wysokich dostojników albo słowem i działaniem,
albo brakiem potrzebnego działania i słowa. W ostatnich czasach, oprócz
pomysłów, by udzielać Komunii św. rozwiedzionym żyjącym w nowych związkach,
pojawiły się również takie „oryginalne” propozycje, jak uznanie przez Kościół
par jednopłciowych, a nawet błogosławienia takich związków. Jeśli np. w
Kościele katolickim w Niemczech nie dojdzie do schizmy, to chyba tylko będziemy
to zawdzięczać Opatrzności.
W innych czasach być może nie byłoby w tym tekście nic nadzwyczajnego,
bo „Manifest” potwierdza „tylko” ortodoksyjną naukę Kościoła katolickiego.
Jednak w dzisiejszych czasach głos niemieckiego hierarchy musi zabrzmieć jak
dzwon o czystym głosie – dzwon na trwogę – bo po prostu mówi prawdę. Zdajemy
się albowiem żyć w momencie, o którym tak pisał św. Paweł w 2 Liście do
Tymoteusza:
Przyjdzie bowiem chwila, kiedy zdrowej nauki nie będą
znosili, ale według własnych pożądań – ponieważ ich uszy świerzbią – będą sobie
mnożyli nauczycieli. Będą się odwracali od słuchania prawdy, a obrócą się ku
zmyślonym opowiadaniom.
O „Manifeście wiary” można przeczytać tutaj, a polską wersję
tekstu można znaleźć tu (warto przeczytać, bo to jedynie tak naprawdę trzy
strony druku.
sobota, 9 lutego 2019
Gdańsk jako pars pro toto
Bardzo ciekawą sytuację mamy w Gdańsku – zakwestionowano
dokumenty rejestrujące kandydaturę Grzegorza Brauna pod jakimś dziwnym, jak się
wydaje, pretekstem. Nie jestem prawnikiem, ale wygląda na to, że ów pretekst,
pod jakim je zakwestionowano, nawet dla laika jest niepoważny.
Wydaje się też, że Gdańsk zdaje się jak w soczewce pokazywać
to, co w ogóle się u nas w Polsce dzieje w większej skali. Warto to obserwować.
Tymczasem przejrzałem pobieżnie media. O sprawie z „naszych”
mediów poinformowały (w chwili, kiedy to piszę): portale: PCh24.pl, „Magna
Polonia” i „Najwyższy Czas!” Inne chyba tego zdarzenia w ogóle nie zauważyły
albo ja czegoś nie dostrzegłem. Warto to zapamiętać.
Czekam też na reakcję tych różnych organizacji
pozarządowych, które zajmują się monitorowaniem uczciwości wyborów. A także
tych bardzo zatroskanych o wysmażoną nam przez postkomunistów Konstytucję oraz
o wolność i demokrację – tych różnych KODziarzy, Ubywateli i tym podobnych.
Jeśli ktoś chce zapoznać się z problemem, może przeczytać
tekst tutaj. Niżej zamieszczam natomiast wideo samego Grzegorza Brauna:
Jan Olszewski
Zmarły przedwczoraj Jan Olszewski zawsze będzie mi się kojarzył z 4 czerwca 1992
roku. Tak jak sama data 4 czerwca będzie mi się kojarzyć głównie właśnie z tym
przewrotem, który obalił rząd Jana Olszewskiego, a nie z rokiem 1989. W
wyborach kontraktowych nie brałem udziału i nie zamierzałem swoim głosem
przyczynić się do zalegalizowania transformacji, choć niektórzy z moich kolegów
wówczas uważali, że to rodzaj plebiscytu.
Część graczy, którzy przyczynili się do obalenia rządu
Olszewskiego, w dalszym ciągu bryluje w polityce i w mediach, a nawet składa
kondolencje, łącznie z tym, który wówczas mówił: „Panowie, policzmy głosy”.
Nie chcę oceniać, czy Jan Olszewski był znakomitym
premierem, czy takim sobie. Nie będę wypowiadał się o nim jako osobie, bo za
mało go znałem. Myślę, ufam, że mógł po tamtych wydarzeniach spokojnie i bez
wstydu spojrzeć ludziom prosto w oczy. A tego nie można powiedzieć o paru politykach, którzy wówczas brali udział w obalaniu jego rządu.
Wieczne odpoczywanie racz dać mu, Panie. A światłość
wiekuista niechaj mu świeci.
piątek, 8 lutego 2019
Angielska telewizja jak dr Jekyll i pan Hyde?
Pisałem wczoraj o zwycięstwie agitpropu w Hollywood, co
tłumaczy niski standard takich filmów, jak Kształt wody. Joseph Pearce, autor
m.in. biografii H. Belloca, G.K. Chestertona, A. Sołżenicyna, O. Wilde’a oraz
prac o Szekspirze, na swoim blogu na portalu The Imaginative Conservative
odnotował nieco podobne spostrzeżenie, ale nie o mediach amerykańskich czy
amerykańskim przemyśle filmowym, tylko brytyjskim BBC.
Pearce, który jest Anglikiem, mieszka w Stanach
Zjednoczonych. Oglądając BBC America stwierdził rzecz następującą: „BBC nigdy
nie przestaje mnie zadziwiać. W najlepszym przypadku jest tym, co najlepsze z
dostępnych rzeczy, w najgorszym – spada na dno deprawacji. Przypomina dziwną
postać Roberta Louisa Stevensona – dr Jekylla, który przemienia się od czasu do
czasu w złego pana Hyde’a”.
Zachwycając się telewizyjną adaptacją prozy Elizabeth
Gaskell, która jest przykładem tego, co „najlepsze” w BBC, Pearce ironizuje
jednak na temat wywiadów udzielonych przez występujących w filmie aktorów, powtarzających
jak mantrę, że Gaskell „wyprzedzała swój czas”. W skrócie autor stwierdza po
prostu, że Gaskell, która „ulegała wiktoriańskiej iluzji scjentyzmu i
progresywizmu”, prawdopodobnie byłaby załamana „postępem”, jaki dokonał się w
XX wieku, z jego dwiema wojnami światowymi, niemieckimi i bolszewickimi obozami
koncentracyjnymi, zrzuceniem bomby atomowej na Hiroszimę i Nagasaki oraz
dzieciobójstwem traktowanym jako „prawo” do aborcji.
Ale jeśli adaptacja prozy Gaskell to przykład jaśniejszej
strony słynnego brytyjskiego kanału, to – jak pisze Pearce – ma ta telewizja
również swoją mroczną stronę. I stwierdza on rzecz następującą:
Jako Anglik żyjący w Stanach Zjednoczonych, jestem całkiem
szczerze zażenowany banalną deprawacją programu na kanale BBC America. Służy on
jako okno na ciemne podbrzusze współczesnej Anglii ze wszystkimi jej
jarmarcznymi oznakami. Jest to voyeuryzm najbardziej nikczemnego i wulgarnego
rodzaju. Zasadniczo BBC wybiera najbardziej dziwaczne przykłady dewiacji
seksualnych i społecznych, zachowań, które każda inna epoka opisałaby jako
perwersyjne i chore psychicznie i serwuje to nam jako „rozrywkę”. Nie mam
zamiaru plugawić tej strony internetowej listą tytułów tych widowisk, ale
chciałbym po prostu ostrzec odwiedzających ten portal, by unikali BBC America
jak zarazy, którą jest bez wątpienia. Jako Anglik chciałbym także przeprosić za
to zanieczyszczanie amerykańskich fal telewizyjnych śmieciami mojego narodu.
Nawiązując do przytoczonego już zdania z początku swojego
tekstu, Pearce stwierdza, że „W najgorszym przypadku BBC jest jak potwór, pan
Hyde, który odrzucił wszelkie poczucie moralności na rzecz narcystycznego
rozpasania”. Widać telewizja amerykańska musi jeszcze zachowywać jakiś poziom
przyzwoitości, skoro Pearce zdecydował się przepraszać Amerykanów za plugastwa
telewizji brytyjskiej.
czwartek, 7 lutego 2019
Pełny sukces agitpropu w Hollywood
Pisałem już na tym blogu o moim zdumieniu, z jakim oglądałem
nagradzany film Kształt wody. Film przypominający czasy najgorszej propagandy
komunistycznej – stwierdziłem, że tak właśnie mogłaby wyglądać socrealistyczna
baśń dla dorosłych, socrealistyczne fantasy. Jedyna różnica to uwzględnienie
wątku homoseksualnego.
Ponieważ nie jestem jakimś szczególnie zapalonym kinomanem,
więc pewnie wiele mi umyka (choć nie umknęła mi obecność wątku homoseksualnego
w jakimś nowym epizodzie Star Trek, który obejrzałem licząc na dobre kino
science-fiction). Wiem jednak, że wątki homoseksualne pakuje się do popularnych
seriali telewizyjnych, że pojawiają się one już nawet w kreskówkach dla dzieci,
że wręcz nie sposób się od nich uwolnić choćby w niby niewinnej komedii
romantycznej (obojętnie: polskiej czy zagranicznej).
To samo dotyczy lewicowej propagandy, jeśli chodzi o wszelkie
inne sfery życia, w których lewacy chcą nas wywzolić. Kształt wody jest wręcz
modelowym tego przykładem.
Na łamach pisma „Crisis” ukazał się ciekawy artykuł Toma
Allena, który współpracował m.in. z Melem Gibsonem. Artykuł Allena zdaje się
wiele wyjaśniać, jeśli chodzi o moje zaskoczenie, że taki gniot jak Kształt
wody mógł w ogóle dostać jakąkolwiek nagrodę.
Autor pisze m.in.: „w filmach Hollywoodu jest tendencja
komunistyczna – niemal we wszystkich z nich. Kulturowy marksizm wywołany niemal
wiek temu przez „szkołę frankfurcką” stał się dominującą filozofią świata
zachodniego. Jej jawny prozelityzm jest wszechobecny i niepowstrzymany.
Hollywoodzka propagandowa machina zmieniła naszą kulturę w zdumiewający sposób
w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat, a następnie musimy spodziewać się
wymuszonej zmiany samej naszej tożsamości męskiej i żeńskiej”.
Autor przypomina dokument ze stycznia roku 1963 wprowadzony
do archiwów Kongresu Stanów Zjednoczonych, który był zatytułowany
„Komunistyczne cele przejęcia Ameryki” („Communist Goals for Taking Over
America”). Wśród komunistycznych celów, które obejmowały m.in. „promowanie ONZ
jako jedynej nadziei dla ludzkości, przechwycnie jednej albo obu politycznych
partii w Stanach Zjednoczonych, rozmiękczenie programu szkół i infiltrację
prasy”, znajdujemy tam również takie, które dotyczą już bezpośrednio mediów i
kultury:
-
Pozyskanie kontroli nad kluczowymi stanowiskami w radiu, telewizji
i filmie.
-
Kontynuowanie dyskredytowania kultury amerykańskiej poprzez
degradację wszystkich form artystycznego wyrazu.
-
Złamanie kulturalnych standardów moralności poprzez promowanie
pornografii i nieprzyzwoitości w książkach, czasopismach, filmie, radiu i
telewizji.
-
Przedstawianie homoseksualizmu, degeneracji i swobody
seksualnej jako „normalnych, naturalnych, zdrowych”.
-
Wyeliminowanie wszystkich praw panujących nad sprośnością
poprzez nazwanie ich „cenzurą” i naruszaniem wolności słowa i wolnej prasy.
Dorzućmy do tego jeszcze infiltrację Kościoła w Stanach
Zjednoczonych prze komunistów, o której mówiła Bella Dodd (1100 kleryków
wprowadzonych do seminariów!), a wszystko staje się jasne. Fragmenty mozaiki
się dopełniają i układają w wyraźną całość. Aż trudno uwierzyć, że ten plan
udało się im – komunistom – tak doskonale zrealizować.
Kiedy więc ktoś mi opowiada o jakimś kolejnym wzruszającym
filmie o tym, jak to intelektualiści cierpieli w Stanach z powodu komisji
senatora McCarthy’ego, mam ochotę kopnąć go mocno w zadek albo poradzić, by sam
silnie walnął się w łeb.
środa, 6 lutego 2019
Monarchista w obronie demokracji
Sytuacja przedwyborcza w Gdańsku wygląda bardzo interesująco.
Po pierwsze zupełnie niezrozumiały jest fakt rezygnacji PiS-u z wystawienia
swojego kandydata lub kandydatki w tych wyborach. To znaczy, może inaczej:
zrozumiałe jest to, że PiS próbuje odsunąć od siebie wszelkie podejrzenia o
ewentualne wykorzystanie tragedii, jaka się tam rozegrała, do swoich celów
politycznych, odrzucenie wszelkich związków z zabójstwem byłego prezydenta
Gdańska.
Z drugiej strony jednak jest to pozbawienie wyborców ich
prawa do podjęcia decyzji poprzez głosowanie, kto będzie zarządzał miastem w
ich imieniu. Ktoś, kto wybrał śp. Pawła Adamowicza na prezydenta miasta
(pomińmy tutaj samą kwestię zasadności takiego wyboru), niekoniecznie musi
chcieć głosować na panią Aleksandrę Dulkiewicz. Tragedia jest tragedią, ale czy
gdyby pan Adamowicz zginął w wypadku samochodowym lub zmarł z przyczyn
naturalnych, to również zrezygnowano by z wystawienia swojego kandydata?
Postawienie wyborców w sytuacji, w której mają do czynienia
z plebiscytem, jest po prostu nie fair, jest pozbawieniem ich elementarnego
prawa, które gwarantuje im rzekomo demokracja. Co więcej, w obecnej sytuacji
tak naprawdę jest stwierdzeniem, że nie liczy się jednostka, że ważna jest
jedynie partia. Jak wołał tow. Majakowski: „Jednostka – zerem, jednostka –
bzdurą”.
Okazuje się, że całą sytuację może uratować... monarchista,
czyli Grzegorz Braun, który nie tylko wystawił swoją kandydaturę w wyborach,
ale także wytknął nieprawidłowości w rejestracji komitetu wyborczego pani
Dulkiewicz. W związku z tym złożył zawiadomienie do PKW o naruszeniu procedury
wyborczej. Państwowa Komisja Wyborcza przyznała mu rację, ale... Sprawa będzie
miała dalszy ciąg. Jaki? To się okaże, bo Grzegorz Braun złożył skargę do Sądu
Najwyższego. Sądzę, że wynik powie nam wiele o stanie tzw. „demokracji” w
Polsce. Jest to też pole do popisu dla wszelkich organizacji pozarządowych
dbających o uczciwość wyborów. Zresztą posłuchajcie:
wtorek, 5 lutego 2019
Kto nam szyje garnitur grubymi nićmi?
Obserwując wydarzenia ostatnich tygodni, widać narastającą
gorączkę przedwyborczą. Ci, którzy niegdyś kpili sobie z „politycznej
nekrofilii”, teraz na morderstwie dokonanym przez psychopatę próbują zbudować
swój polityczny kapitał. Notabene zestawianie Smoleńska z zabójstwem prezydenta
Gdańska ma sens o tyle, o ile się pamięta, że ta pierwsza sprawa była od samego
początku polityczna, ta druga stała się polityczna jedynie za sprawą
wykorzystania jej przez opozycję i sam fakt, że akurat polityka wybrał na swoją
ofiarę chory umysłowo przestępca. Oczywiście nie należy wykluczać, że tak
naprawdę ręką szaleńca kierowały inne siły, co wskazywałoby na to, że Grzegorz
Braun i Pan Nikt są znakomitymi analitykami obecnej sytuacji politycznej, skoro
przepowiedzieli możliwość takiego zdarzenia już w roku 2018. A wówczas i ta
sprawa miałaby ukryte motywy polityczne.
Przyznanie nagrody Donaldowi Tuskowi za przeciwstawianie się
narodowi polskiemu, to już robienie z nas durniów kompletnych i granie nam na
nosie. Nie wiem, czy w tych wszystkich gremiach przyznających te nagrody i
wyróżnienia zasiadają te same osoby, czy po prostu są to te same loże.
Wiosna jeszcze nie nadeszła, a już mamy próbę jej inicjacji
i powtórzenia sukcesu Nowoczesnej (na którą już jej dawni mocodawcy i twórcy
raczej liczyć nie mogą). Przy tym forsowanie agendy homoseksualnej jest tutaj
wyraźnie częścią większego planu i projektu. Choć pan Biedroń gra na to, by
przebić PiS w rozdawnictwie, to prędzej uszczknie głosów lewicowym dinozaurom,
które sprzymierzyły się z liberałami. Nie wykluczone jednak, że może być
zaskoczenie, jak w przypadku Petru. Ważne jednak jest, że będzie głośno i „wesoło”.
Biedroń będzie pokazywał „ludzką”, „nowoczesną” i uśmiechniętą twarz Polski –
tej „lepszej”, „oświeconej”, z której naród zrobiłyby różne Meduzy.
Trudno nie uciec przed pytaniem: Skąd się biorą na to wszystko
pieniądze?
poniedziałek, 4 lutego 2019
Milczenie pasterzy
Media skupiają się głównie na ataku na dziennikarkę TVP. Ten
atak to pewnie taka nowa forma walki z nienawiścią ze strony opozycji. Ciekawe,
czy mieści się to „w granicach przewidzianych prawem”, jakie zakłada Donald
Tusk?
Oczywiście takie burdy należy potępić. Tym bardziej potępić
pasywność policji, jeśli nie wywiązała się ze swoich obowiązków. Aczkolwiek nie
ma wątpliwości, że komuś bardzo zależy na tym, by stworzyć nowych męczenników i
doprowadzić do konfrontacji siłowej.
Tymczasem jest problem, który jakoś nie zaprząta zbytnio, z
pewnymi wyjątkami, mediów prawicowych i katolickich. Tym problemem jest
uchwalenie 14 stycznia przez radę miejską we Wrocławiu dofinansowania z
kieszeni podatnika procedury in vitro. Informacja o tym, wprawdzie ukazała się
w różnych mediach, ale chyba porzuciły już temat zaabsorbowane takimi
chwytliwymi tematami, jak na przykład nagłaśnianie nowej inicjatywy politycznej
homoseksualnego aktywisty.
A tymczasem sprawa jest jak najbardziej aktualna. Po
pierwsze dlatego, że przecież będzie miała konkretne katastrofalne konsekwencje
moralne i społeczne. Po drugie dlatego, że wrocławska hierarchia wydaje się w
ogóle problemu nie dostrzegać. Jako katolik spodziewałem się natychmiastowej i
zdecydowanej reakcji arcybiskupa wrocławskiego, tymczasem mija kolejny tydzień
i nie słyszę nic. W kościołach nie odczytano żadnego oświadczenia potępiającego
tę decyzję, żadnego listu, żadnego protestu, żadnego przypomnienia nauczania
Kościoła katolickiego w sprawie in vitro. Tak jakby sprawy w ogóle nie było.
To rzecz głęboko smutna, bo jest to już kolejny przypadek po
lokalnych wyborach w zeszłym roku, kiedy nasi biskupi milczą. Znam katolików,
którzy mimo wykształcenia i inteligencji są akurat na bakier z nauką moralną
Kościoła o „dzieciach z próbówki”, bo jej nie rozumieją. Głos duchownych jest w
takiej sytuacji, z jaką mamy do czynienia we Wrocławiu, niezbędnie potrzebny.
Milczenie hierarchii w tej sprawie jest jedynie utwierdzaniem w błędnej postawie
katolików „letnich” i tych, którzy nie rozumieją zła sztucznego zapłodnienia,
choć skądinąd są może gorliwymi wyznawcami Chrystusa. Pytanie: Co dalej z Kościołem w
Polsce, jeśli pasterze nie dbają o owce, nie próbują zawrócić ze złej drogi
tych, które schodzą na manowce? Co dalej z Kościołem w Polsce, jeśli pasterze
milczą, gdy powinni reagować?
sobota, 2 lutego 2019
piątek, 1 lutego 2019
Jestem „dosyć prostym człowiekiem”, dlatego nie głosuję na kanalie
Jedną z największych krzywd, jaką wyrządzono Polakom po 1989
roku albo jaką Polacy sobie sami wyrządzili, to brak rozliczenia byłych
komunistycznych aparatczyków, ich sługusów i wszystkich tych szumowin, które
pozbawione kręgosłupa moralnego robiły wówczas kariery lub te kariery
zaczynały. Dzisiaj mogą oni wszyscy puszyć się i pysznić w telewizji, radio i
Internecie. Zamiast przemykać chyłkiem, ze wstydem zasłaniając się rękami lub
przykrywając głowę płaszczem, oni grzeją się w ciepełku jupiterów.
Ich buta jest niesamowita. Oni dalej traktują mieszkańców
„tego-kraju” jako podległy im motłoch (może nawet w większym stopniu niż
dawniej) i są ewidentnie przekonani, że wcześniej czy później odzyskają swoje
koryto. Czują się bezkarni, bo weszli na salony już nie moskiewskie, a
europejskie. Zamiast ruskiego szampana, popijają prawdziwy szampan francuski, a
jeśli nawet wcinają rosyjski kawior, to w wykwintnych brukselskich
restauracjach. Dziś już nie są sekretarzami podstawowych komórek PZPR czy ZSMP,
ale czerwonymi baronami, udzielnymi książętami czy księżnymi, które wchodzą
nawet w związki z prawdziwą arystokracją europejską lub chociażby fotografują się
w stylizowanych arystokratycznych strojach i wnętrzach.
To poczucie elementarnego braku sprawiedliwości można
jedynie przełykać jak gorzką pigułkę, patrząc bezsilnie na te zadowolone z
siebie, udające zatroskanie gęby. Na dodatek, jeśli ktoś miał jeszcze jakieś
wątpliwości co do dawnych bohaterów opozycji solidarnościowej i tej z NZS-u, to
powinien spojrzeć na najnowsze obrazki i wyzbyć się wszelkich złudzeń. Można
sobie kpić z głupoty byłej pani premiery otoczonej „dinozaurami”, ale fakt jest
faktem:
„Zwierzęta w ogrodzie patrzyły to na świnię, to na
człowieka, potem znów na świnię i na człowieka, ale nikt już nie mógł
rozpoznać, kto jest kim” (tłum. Bartłomiej Zborski).
Subskrybuj:
Posty (Atom)