A nawet wcześniej.
Roberta Mazurka miałem do tej pory za kutego na cztery nogi
dziennikarza. Nie śledziłem wprawdzie jego kariery, nie byłem też regularnym
słuchaczem jego audycji ani stałym czytelnikiem jego tekstów, jednak wydawało
mi się, że potrafił celnie wypunktować polityków, wykazać ich ignorancję, brak
kompetencji, załatwić ich przytoczeniem ich własnej wypowiedzi, której nie
pamiętali itd., itp. Stąd – choć pamiętam jego wypowiedzi, z którymi się nie
zgadzałem – traktowałem go jako jednego z ważniejszych i cwańszych żurnalistów.
Żywiłem też do niego pewny szacunek, a pamiętałem go jeszcze z czasów, kiedy
chyba nie występował w żadnym radio, a z Igorem Zalewskim pisywał zabawne
komentarze polityczne w piśmie „Nowe Państwo” i chyba – poza czytelnikami
„naszych” mediów – nie był tak dobrze znany.
W ostatnich dniach głośno było o jego wywiadzie z Kają
Godek. Ponieważ jak co roku ograniczyłem sobie dostęp do Internetu i mediów na
okres Wielkiego Postu, dopiero dzisiaj postanowiłem odsłuchać tę rozmowę, a w
zasadzie... Hm, jak to w ogóle określić? Nawalankę? Próbę linczu? Masakrę piłą
tarczową à la Monika Olejnik?
Nim włączyłem sobie ten wywiad, sądziłem, że pewnie w
krytycznych komentarzach jest pewna przesada, zwłaszcza że padały one, jak mi
się wydawało, ze strony zainteresowanych promowaniem Konfederacji.
Podejrzewałem, że Mazurek po prostu wypunktował jakieś słabości w przygotowaniu
pani Godek do tego, by kandydować do europarlamentu. Tymczasem już po pierwszej
minucie szczęka zaczęła mi opadać coraz niżej, a oczy otwierać się coraz
szerzej i szerzej. Ze zdumienia. Ze zgrozy. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom.
Mazurek albo wziął sobie za wzór słynną blondynkę i zrobił z tego wersję
„hardcore”, przebijając swój pierwowzór, albo zrobił celową parodię stylu pani
Olejnik (tylko dlaczego musiał wziąć pod swój bucior panią Godek?).
Co ciekawe, sam Mazurek wydawał się chyba nie widzieć
(czyżby?), co wyprawia. Przerywając pani Kai Godek praktycznie od samego
początku, już po chwili zwrócił uwagę zaproszonej do studia, że to ona mu
przerywa (sic!). Myślałem, że spadnę z krzesła! Nie potrafił ukryć, że żywi do
rozmówczyni niechęć (to aż z niego biło), a gdy po raz kolejny sobie z niej
szydził i zwróciła mu na to uwagę, stwierdził, że to „ironia” (sic!). Jatka, którą urządził ten dziennikarz była tak niesmaczna, że miałem ochotę wyłączyć już po pierwszych paru minutach, ale dociągnąłem do końca, by nie być gołosłownym i wiedzieć, o czym piszę. Jeśli to była „mokra robota” na zlecenie, to spisał się znakomicie, ale stracił honor.
Kto nie wierzy, niech sobie sprawdzi. Naprawdę nietrudno
znaleźć. Ja w każdym razie będę omijał odtąd pana Mazurka szerokim łukiem, tak
jak paru innych „prawicowych” i „niezależnych” dziennikarzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz