Ponoć zima ma jeszcze wrócić do Breslau...
sobota, 28 lutego 2009
piątek, 27 lutego 2009
Zdarzenia: Greenforest Business Centre
Wreszcie! Nareszcie! Nowy architektoniczny koszmarek Wrocławia dumnie piętrzący się przy rondzie Ronalda Reagana ma godną siebie nazwę! Jadąc rano do pracy zobaczyłem, że oto pojawiła się wśród rusztowań: „Grunwaldzki Centre”.
Niestety! Siedziałem zaskoczony w samochodzie, szczęka mi opadła, zbaraniałym wzrokiem gapiłem się w widniejące litery i nie byłem na tyle szybki, by zrobić zdjęcie przed zmianą świateł. Proszę mi wybaczyć.
Szkoda, że twórcy tej jakże wspaniałej budowli, nie wpadli na pomysł, aby nadać jej jeszcze wspanialsze miano. Proponowałbym na przykład: „Greenforest Business Centre”. Ten prostacko nazwany „Pasaż Grunwaldzki” chyba pękłby z zazdrości!
Niestety! Siedziałem zaskoczony w samochodzie, szczęka mi opadła, zbaraniałym wzrokiem gapiłem się w widniejące litery i nie byłem na tyle szybki, by zrobić zdjęcie przed zmianą świateł. Proszę mi wybaczyć.
Szkoda, że twórcy tej jakże wspaniałej budowli, nie wpadli na pomysł, aby nadać jej jeszcze wspanialsze miano. Proponowałbym na przykład: „Greenforest Business Centre”. Ten prostacko nazwany „Pasaż Grunwaldzki” chyba pękłby z zazdrości!
czwartek, 26 lutego 2009
środa, 25 lutego 2009
„A wszystkie nasze dobre czyny jak...”
Jak co? Biblia Tysiąclecia podaje: „jak skrwawiona szmata”. Studyta zwrócił mi uwagę, że w staropolskim tłumaczeniu ks. Jakuba Wujka ten cytat z Księgi Izajasza jest ostrzejszy: „a jako szmat miesięcznej niewiasty wszytkie sprawiedliwości nasze”.
Do tej pory tkwi mi w pamięci zwłaszcza jeden fragment z filmu „Pasja” Mela Gibsona. I choć takich scen można wybrać oczywiście więcej, ta jedna nieodmiennie powraca od paru lat. To wizerunek upadającego i zwijającego się z bólu Chrystusa, który już nawet nie przypomina człowieka. Wygląda właśnie jak zakrwawiona szmata ciśnięta ze wstrętem na ziemię. Automatycznie w trakcie oglądania filmu nasunął mi się wówczas na myśl przytoczony urywek z Biblii.
W środę popielcową przypominam go sobie ponownie w przekładzie ks. Jakuba Wujka:
I staliśmy się jako nieczysty wszytcy my,
a jako szmat miesięcznej niewiasty wszytkie sprawiedliwości nasze
i opadliśmy wszytcy jako liście,
Do tej pory tkwi mi w pamięci zwłaszcza jeden fragment z filmu „Pasja” Mela Gibsona. I choć takich scen można wybrać oczywiście więcej, ta jedna nieodmiennie powraca od paru lat. To wizerunek upadającego i zwijającego się z bólu Chrystusa, który już nawet nie przypomina człowieka. Wygląda właśnie jak zakrwawiona szmata ciśnięta ze wstrętem na ziemię. Automatycznie w trakcie oglądania filmu nasunął mi się wówczas na myśl przytoczony urywek z Biblii.
W środę popielcową przypominam go sobie ponownie w przekładzie ks. Jakuba Wujka:
I staliśmy się jako nieczysty wszytcy my,
a jako szmat miesięcznej niewiasty wszytkie sprawiedliwości nasze
i opadliśmy wszytcy jako liście,
a nieprawości nasze jako wiatr zniosły nas.
wtorek, 24 lutego 2009
Z cyklu: Myszkując po Internecie
Dziecko, które krzyczy: „Król jest nagi”
Ukazały się ostatnimi czasy dwa ciekawe teksty o chrześcijaństwie: „Chrześcijaństwo jest barbarzyńskie i kontrkulturowe” autorstwa Filipa Memchesa oraz „Barbarzyństwo chrześcijaństwa” Szczepana Twardocha. Mam wrażenie, że w tym sporze jestem bardziej po stronie tego ostatniego, choć militarny aspekt całego zagadnienia jakoś nie budzi mojego szczególnego entuzjazmu.
Jeśli jako miś o małym rozumku, czytający po łebkach i próbujący zrozumieć, o co toczy się spór, mógłbym dorzucić swoje trzy grosze, to powiedziałbym mniej więcej tyle:
Chrześcijaństwo jest i kontrkulturowe, i kulturotwórcze. Bo chrześcijaństwo to zarówno Boży „wariat” św. Franciszek z Asyżu ogołacający się dla Boga z wszystkiego, jak i benedyktyńscy mnisi przepisujący księgi czy budowniczowie gotyckich katedr świadczących o potędze średniowiecznego ducha wznoszącego się do Wszechmocnego.
Natomiast zamiast do barbarzyńcy, porównałbym chrześcijaństwo bardziej do małego dziecka z baśni Andersena wołającego – pośród dookolnych posykiwań wszystkich „dorosłych”, dających do zrozumienia, by się nie wygłupiać – że król jest nagi.
I tyle. Dziękuję, Państwu, za uwagę.
Ukazały się ostatnimi czasy dwa ciekawe teksty o chrześcijaństwie: „Chrześcijaństwo jest barbarzyńskie i kontrkulturowe” autorstwa Filipa Memchesa oraz „Barbarzyństwo chrześcijaństwa” Szczepana Twardocha. Mam wrażenie, że w tym sporze jestem bardziej po stronie tego ostatniego, choć militarny aspekt całego zagadnienia jakoś nie budzi mojego szczególnego entuzjazmu.
Jeśli jako miś o małym rozumku, czytający po łebkach i próbujący zrozumieć, o co toczy się spór, mógłbym dorzucić swoje trzy grosze, to powiedziałbym mniej więcej tyle:
Chrześcijaństwo jest i kontrkulturowe, i kulturotwórcze. Bo chrześcijaństwo to zarówno Boży „wariat” św. Franciszek z Asyżu ogołacający się dla Boga z wszystkiego, jak i benedyktyńscy mnisi przepisujący księgi czy budowniczowie gotyckich katedr świadczących o potędze średniowiecznego ducha wznoszącego się do Wszechmocnego.
Natomiast zamiast do barbarzyńcy, porównałbym chrześcijaństwo bardziej do małego dziecka z baśni Andersena wołającego – pośród dookolnych posykiwań wszystkich „dorosłych”, dających do zrozumienia, by się nie wygłupiać – że król jest nagi.
I tyle. Dziękuję, Państwu, za uwagę.
poniedziałek, 23 lutego 2009
niedziela, 22 lutego 2009
Ostre opowiadania
Porównuje się prozę Wojciecha Chmielewskiego do twórczości Marka Hłaski i Marka Nowakowskiego. Wspomina się też Kazimierza Orłosia, którego notkę o autorze można przeczytać na okładce „Brzytwy”. Gdybym miał opisać te utwory przez nawiązanie do czegoś znanego, to wymieniłbym jeszcze jednego prozaika – Wojciecha Albińskiego. Podobna jest u obu autorów oszczędność słowa, krótkie zdania, odrzucenie wszelkich zbędnych ozdobników. Chmielewski, również tak jak Albiński, nie wszystko dopowiada, pewne rzeczy pozostawia domysłowi czytelnika.
Pominąwszy te literackie paralele, trzeba stwierdzić, że jest to proza ostra jak tytułowa „Brzytwa”. Z jednej strony jest to znakomity zapis polskiej rzeczywistości okresu przełomu i ostatnich dwudziestu lat. Opowiadania są osadzone bowiem w konkretnym tu i teraz, nawet jeśli to „tu i teraz” nie jest akurat najistotniejsze. Autor jednak nie przedstawia ludzi sukcesu, ale bohaterów okaleczonych, choć niekoniecznie dosłownie okaleczonych brzytwą. A jeśli już są to tzw. „ludzie sukcesu”, to tylko zachowujący pozory życiowego powodzenia. Jest to więc rzeczywistość ułomna, zdegradowana, skrywająca czasami za piękną fasadą brak, pustkę, poczucie niespełnienia, również lęk.
Z drugiej strony intryguje mniej lub bardziej dyskretna obecność w tej twórczości wątku religijnego, duchowego. Nie jest to bynajmniej jakieś moralizatorstwo czy nachalne propagowanie chrześcijaństwa. Nie znam „Białego boksera”, więc nie wiem, jak to tam wyglądało, ale w ostatniej książce Chmielewskiego ta obecność elementu religijnego wydaje mi się znamienna, istotna. Pojawiają się tutaj bowiem pytania o sens takiego ułomnego bytowania, jakie przedstawiono na przykład w otwierającym tom „Romanie i dziewczynie” oraz zamykającym go „Opowiadaniu”. Są to utwory przejmujące, bowiem pokazują człowieczą nędzę, ból i cierpienie, sponiewierane, wręcz utytłane w błocie i ekskrementach ludzkie pragnienie szczęścia, aspiracje do lepszego życia.
Drugi motyw, który według mnie ma takie religijne nacechowanie, to wspomniane wyżej poczucie pustki, braku. Temat ten jest wyraźnie obecny w tytułowej „Brzytwie”, ale również w „Zgonie”, „Pyzie”, „Urodzinach” czy „Brulionie”. Jest to jakieś ewidentne niezadowolenie z życia, świadomość klęski, braku tego najistotniejszego pierwiastka, który nadałby własnemu życiu sens i poczucie pełni, przywrócił mu radość. Być może zresztą bohaterowie tych opowiadań nie zawsze sobie uświadamiają, co to dokładnie jest, nawet jeśli tego „czegoś” są blisko, jak główna postać „Pyzy”, nominalny katolik uczestniczący w drodze krzyżowej, a potem szarpiący z wściekłości siatkę, miotający się w jakiejś wewnętrznej rozpaczy po spotkaniu przypominającym czasy młodości i uzmysławiającym mizerię własnej egzystencji.
Trudno nie przywołać z pamięci ewangelicznego „Nie lękajcie się”, gdy czyta się o lękach bohaterki „Zgonu”, również mającej poczucie przegranej, uciekającej od czegoś, co miało być jakąś jej życiową szansą, a okazało się brudne, skażone. Ogromne wrażenie wywarły też na mnie w tym tomie, należące do moich ulubionych, dwa opowiadania będące zapisem chwili umierania, stawiające pytania o rzeczy ostateczne: „Zasypana wieś” oraz „Przy drodze”, wzruszające, a jednocześnie przejmująco piękne.
Reasumując, jest to proza bogata mimo swoich skromnych rozmiarów. Sporo można by na przykład napisać nie tylko o obecnych w niej inspiracjach literaturą, ale również sztuką, a zwłaszcza malarstwem. Warto wyłowić tę książkę spośród pojawiających się na rynku czytelniczym propozycji literackich współczesnych pisarzy polskich.
Wojciech Chmielewski, Brzytwa, Warszawa 2008.
Pominąwszy te literackie paralele, trzeba stwierdzić, że jest to proza ostra jak tytułowa „Brzytwa”. Z jednej strony jest to znakomity zapis polskiej rzeczywistości okresu przełomu i ostatnich dwudziestu lat. Opowiadania są osadzone bowiem w konkretnym tu i teraz, nawet jeśli to „tu i teraz” nie jest akurat najistotniejsze. Autor jednak nie przedstawia ludzi sukcesu, ale bohaterów okaleczonych, choć niekoniecznie dosłownie okaleczonych brzytwą. A jeśli już są to tzw. „ludzie sukcesu”, to tylko zachowujący pozory życiowego powodzenia. Jest to więc rzeczywistość ułomna, zdegradowana, skrywająca czasami za piękną fasadą brak, pustkę, poczucie niespełnienia, również lęk.
Z drugiej strony intryguje mniej lub bardziej dyskretna obecność w tej twórczości wątku religijnego, duchowego. Nie jest to bynajmniej jakieś moralizatorstwo czy nachalne propagowanie chrześcijaństwa. Nie znam „Białego boksera”, więc nie wiem, jak to tam wyglądało, ale w ostatniej książce Chmielewskiego ta obecność elementu religijnego wydaje mi się znamienna, istotna. Pojawiają się tutaj bowiem pytania o sens takiego ułomnego bytowania, jakie przedstawiono na przykład w otwierającym tom „Romanie i dziewczynie” oraz zamykającym go „Opowiadaniu”. Są to utwory przejmujące, bowiem pokazują człowieczą nędzę, ból i cierpienie, sponiewierane, wręcz utytłane w błocie i ekskrementach ludzkie pragnienie szczęścia, aspiracje do lepszego życia.
Drugi motyw, który według mnie ma takie religijne nacechowanie, to wspomniane wyżej poczucie pustki, braku. Temat ten jest wyraźnie obecny w tytułowej „Brzytwie”, ale również w „Zgonie”, „Pyzie”, „Urodzinach” czy „Brulionie”. Jest to jakieś ewidentne niezadowolenie z życia, świadomość klęski, braku tego najistotniejszego pierwiastka, który nadałby własnemu życiu sens i poczucie pełni, przywrócił mu radość. Być może zresztą bohaterowie tych opowiadań nie zawsze sobie uświadamiają, co to dokładnie jest, nawet jeśli tego „czegoś” są blisko, jak główna postać „Pyzy”, nominalny katolik uczestniczący w drodze krzyżowej, a potem szarpiący z wściekłości siatkę, miotający się w jakiejś wewnętrznej rozpaczy po spotkaniu przypominającym czasy młodości i uzmysławiającym mizerię własnej egzystencji.
Trudno nie przywołać z pamięci ewangelicznego „Nie lękajcie się”, gdy czyta się o lękach bohaterki „Zgonu”, również mającej poczucie przegranej, uciekającej od czegoś, co miało być jakąś jej życiową szansą, a okazało się brudne, skażone. Ogromne wrażenie wywarły też na mnie w tym tomie, należące do moich ulubionych, dwa opowiadania będące zapisem chwili umierania, stawiające pytania o rzeczy ostateczne: „Zasypana wieś” oraz „Przy drodze”, wzruszające, a jednocześnie przejmująco piękne.
Reasumując, jest to proza bogata mimo swoich skromnych rozmiarów. Sporo można by na przykład napisać nie tylko o obecnych w niej inspiracjach literaturą, ale również sztuką, a zwłaszcza malarstwem. Warto wyłowić tę książkę spośród pojawiających się na rynku czytelniczym propozycji literackich współczesnych pisarzy polskich.
Wojciech Chmielewski, Brzytwa, Warszawa 2008.
sobota, 21 lutego 2009
Zdarzenia: „Wilgoć” czyli chwila w ciemności
Trudno napisać w kilku słowach o obejrzanym wczoraj przedstawieniu „Wilgoć” Leszka Mądzika. Nic też bez wątpienia mądrego nie wymyślę. Byłem w niewiele mniejszej konsternacji niż publiczność, która po zapaleniu świateł nie była pewna, czy to już faktycznie koniec. Dla mnie był to przejmujący spektakl o przemijaniu, który kojarzył się bardziej ze snem niż namacalną rzeczywistością. Jednak czy namacalna rzeczywistość nie staje się już za chwilę snem tylko? (Banał, prawda?)
Tak się złożyło, że w moim przypadku patrzyłem na wszystko pod wpływem silnych, acz niespodziewanych (a może jednak spodziewanych? Może sam je sprowokowałem?) emocji. Nagle przypomniała się inna chwila, inny spektakl, inna ciemność w trakcie jego trwania – w górach w pewnym małym teatrze. Być może tamten moment żyje też w czyjeś pamięci, pewnej osoby, która wciąż jest tak bardzo bliska, a jednak ogromnie daleka.
I wówczas zapragnąłem, by tamta chwila, zagubiona w otchłani czasu, zaistniała na nowo. Bez żadnego przedtem i potem. By poprzez ciemność przenieść się tam chociaż na... chwilę. Przez moment wydawało się to niemal możliwe.
„Wilgoć” – reżyseria Leszek Mądzik
Tak się złożyło, że w moim przypadku patrzyłem na wszystko pod wpływem silnych, acz niespodziewanych (a może jednak spodziewanych? Może sam je sprowokowałem?) emocji. Nagle przypomniała się inna chwila, inny spektakl, inna ciemność w trakcie jego trwania – w górach w pewnym małym teatrze. Być może tamten moment żyje też w czyjeś pamięci, pewnej osoby, która wciąż jest tak bardzo bliska, a jednak ogromnie daleka.
I wówczas zapragnąłem, by tamta chwila, zagubiona w otchłani czasu, zaistniała na nowo. Bez żadnego przedtem i potem. By poprzez ciemność przenieść się tam chociaż na... chwilę. Przez moment wydawało się to niemal możliwe.
„Wilgoć” – reżyseria Leszek Mądzik
piątek, 20 lutego 2009
Magia, tajemnica i... tajniki dobrego rzemiosła
Gdyby ktoś miał mnie poprosić o rekomendację utworów Maraiego, to chyba ze znanych mi wybrałbym dwa: „Żar” i zbiór opowiadań „Magia”. Osobno potraktowałbym „Dziennik” jako książkę do powolnej lektury, coś, po co się sięga i czyta zaznaczając ciekawsze lub kontrowersyjne fragmenty, by do nich powracać.
O „Żarze” już wspominałem w swoim dzienniku. „Magię” skończyłem czytać niedawno i poleciłbym ją mimo, a może właśnie z powodu, moich wątpliwości. Sądzę bowiem, że w zbiorze tych opowiadań można odnaleźć to, co w prozie węgierskiego pisarza najlepsze i najsłabsze.
Większość z nich pokazuje znakomite rzemiosło, ale też wyjawia tajniki warsztatu: można dostrzec miejsca zszywania, łączenia, ślady ołówka, którym rysowano schemat. Jeśli bowiem przeczyta się kilka opowiadań, to potem wystarczy praktycznie jedna strona lektury i bez trudu można odgadnąć puentę przynajmniej części z zamieszczonych tu krótkich form. Do takich zaliczyłbym m.in. „Sierotę”, „Trzy łabędzie”, „Odległość” czy „Pomyłkę”. Ma się wrażenie, że Marai stworzył sobie matrycę, a może kilka matryc, które potem wypełniał za każdym razem innymi pomysłami, jakby realizował zamówienie.
Każdego czytelnika w tym tomie zainteresuje pewnie co innego. Jest tutaj parę naprawdę pięknych, nie pozbawionych poezji fragmentów. Do mnie przemawiają te najmniej „realistyczne”, nasycone dozą liryzmu, wprowadzające element niezwykłości, dziwności. Ciekawe wydały mi się też pytania o granice wolnej woli, o to, na ile jesteśmy w stanie zbuntować się przeciw nie zawsze do końca dającym się określić czynnikom, jakie kierują naszym losem. Tak odczytuję np. „Kąpiel”, „Śmiertelną ranę”, „Zmianę” czy „Pomyłkę”.
Szczególnie intrygujące są te opowiadania, w których świat oglądany jest okiem dziecka. Mam wrażenie, że w takich utworach jak „Trzęsienie ziemi”, „Śnieżyca” i „Bal” autor dotknął czegoś ważnego, jeśli chodzi o nasze postrzeganie rzeczywistości. Dla dziecka świat dorosłych może niejednokrotnie wydawać się niezwykle tajemniczy, niezrozumiały, wręcz napawający grozą. To, co dla osoby dojrzałej jest oczywiste, dla dziecka jawi się jako zagadkowe, potencjalnie złowrogie, niepewne. Można się zastanawiać więc, czy podobnie nie jest ze światem dorosłych, czy to, co wydaje się nam enigmatyczne, niepojęte, budzące przerażenie, na jakimś wyższym poziomie poznania nie jest czymś zwykłym, wręcz banalnym, dziecinnie prostym? Czy nie stanie się któregoś dnia tak, jak w pięknym wierszu Emily Dickinson, którego fragment chyba warto przy tej okazji przytoczyć:
I shall know why – when Time is over –
And I have ceased to wonder why –
Christ will explain each separate anguish
In the fair schoolroom in the sky –
Sandor Marai, Magia, tłum. Irena Makarewicz, Warszawa 2008.
O „Żarze” już wspominałem w swoim dzienniku. „Magię” skończyłem czytać niedawno i poleciłbym ją mimo, a może właśnie z powodu, moich wątpliwości. Sądzę bowiem, że w zbiorze tych opowiadań można odnaleźć to, co w prozie węgierskiego pisarza najlepsze i najsłabsze.
Większość z nich pokazuje znakomite rzemiosło, ale też wyjawia tajniki warsztatu: można dostrzec miejsca zszywania, łączenia, ślady ołówka, którym rysowano schemat. Jeśli bowiem przeczyta się kilka opowiadań, to potem wystarczy praktycznie jedna strona lektury i bez trudu można odgadnąć puentę przynajmniej części z zamieszczonych tu krótkich form. Do takich zaliczyłbym m.in. „Sierotę”, „Trzy łabędzie”, „Odległość” czy „Pomyłkę”. Ma się wrażenie, że Marai stworzył sobie matrycę, a może kilka matryc, które potem wypełniał za każdym razem innymi pomysłami, jakby realizował zamówienie.
Każdego czytelnika w tym tomie zainteresuje pewnie co innego. Jest tutaj parę naprawdę pięknych, nie pozbawionych poezji fragmentów. Do mnie przemawiają te najmniej „realistyczne”, nasycone dozą liryzmu, wprowadzające element niezwykłości, dziwności. Ciekawe wydały mi się też pytania o granice wolnej woli, o to, na ile jesteśmy w stanie zbuntować się przeciw nie zawsze do końca dającym się określić czynnikom, jakie kierują naszym losem. Tak odczytuję np. „Kąpiel”, „Śmiertelną ranę”, „Zmianę” czy „Pomyłkę”.
Szczególnie intrygujące są te opowiadania, w których świat oglądany jest okiem dziecka. Mam wrażenie, że w takich utworach jak „Trzęsienie ziemi”, „Śnieżyca” i „Bal” autor dotknął czegoś ważnego, jeśli chodzi o nasze postrzeganie rzeczywistości. Dla dziecka świat dorosłych może niejednokrotnie wydawać się niezwykle tajemniczy, niezrozumiały, wręcz napawający grozą. To, co dla osoby dojrzałej jest oczywiste, dla dziecka jawi się jako zagadkowe, potencjalnie złowrogie, niepewne. Można się zastanawiać więc, czy podobnie nie jest ze światem dorosłych, czy to, co wydaje się nam enigmatyczne, niepojęte, budzące przerażenie, na jakimś wyższym poziomie poznania nie jest czymś zwykłym, wręcz banalnym, dziecinnie prostym? Czy nie stanie się któregoś dnia tak, jak w pięknym wierszu Emily Dickinson, którego fragment chyba warto przy tej okazji przytoczyć:
I shall know why – when Time is over –
And I have ceased to wonder why –
Christ will explain each separate anguish
In the fair schoolroom in the sky –
Sandor Marai, Magia, tłum. Irena Makarewicz, Warszawa 2008.
czwartek, 19 lutego 2009
Z cyklu: Myszkując po Internecie
A śnieg sypie...
I inspiruje.
I inspiruje.
Ostatnio znalazłem dwa ciekawe wpisy w internetowych blogach poświęcone zimie, które polecam uwadze czytelników:
Pierwszy zatytułowany po prostu „Zima” można przeczytać w dzienniku Szczepana Twardocha. Z drugim, wcześniejszym i bardziej trafiającym w mój gust i moje odczuwanie tej pory roku, można się zapoznać na stronie Anarchy pod datą 08.01.2009.
środa, 18 lutego 2009
wtorek, 17 lutego 2009
Opowieść zimowa
Lubię śnieg. Lubię, kiedy przykrywa szarość ulic, domów, podwórek. Lubię, kiedy w nocy okna rozjaśnia blask świeżego białego puchu z cichutkim szmerem zasypującego świat, kiedy ta nieskalana biel od czasu do czasu skrzypi pod butami późnego przechodnia.
Gdy ktoś narzeka na zimę, mam wrażenie, że utracił w sobie coś z dziecka, z tej dziecięcej radości klaszczącej w dłonie na myśl o sankach i lepieniu bałwana.
Zapewne dlatego, gdybym miał wybrać kilka najlepszych przedstawień z wrocławskich teatrów, jakie dane było mi obejrzeć w ostatnim roku, to wskazałbym na spektakl „Don Juan wraca z wojny”. Wymieniłbym go bowiem nie z racji gry aktorów, ale ze względu na... śnieg. Tak, śnieg.
Wprawdzie obsada aktorska jest niezła. Na przykład Kinga Preis jest jak zwykle rewelacyjna. Jednak to śnieg sprawia, że sztuka wystawiona na deskach Teatru Polskiego długo pozostaje w pamięci. A ściślej, olśniewająca, pomysłowa scenografia odgrywająca pierwszoplanową rolę. Dlatego warto na tym przedstawieniu może usiąść trochę dalej, aby się dać uwieść iluzji, aby ta oniryczna wizja trwalej zapisała się pod powiekami. A to, że się zapisze, nie ulega dla mnie wątpliwości.
Gdy ktoś narzeka na zimę, mam wrażenie, że utracił w sobie coś z dziecka, z tej dziecięcej radości klaszczącej w dłonie na myśl o sankach i lepieniu bałwana.
Zapewne dlatego, gdybym miał wybrać kilka najlepszych przedstawień z wrocławskich teatrów, jakie dane było mi obejrzeć w ostatnim roku, to wskazałbym na spektakl „Don Juan wraca z wojny”. Wymieniłbym go bowiem nie z racji gry aktorów, ale ze względu na... śnieg. Tak, śnieg.
Wprawdzie obsada aktorska jest niezła. Na przykład Kinga Preis jest jak zwykle rewelacyjna. Jednak to śnieg sprawia, że sztuka wystawiona na deskach Teatru Polskiego długo pozostaje w pamięci. A ściślej, olśniewająca, pomysłowa scenografia odgrywająca pierwszoplanową rolę. Dlatego warto na tym przedstawieniu może usiąść trochę dalej, aby się dać uwieść iluzji, aby ta oniryczna wizja trwalej zapisała się pod powiekami. A to, że się zapisze, nie ulega dla mnie wątpliwości.
poniedziałek, 16 lutego 2009
niedziela, 15 lutego 2009
Z cyklu: Myszkując po Internecie
Równi i równiejsi
Pisząc na temat programu „System 09” wspomniałem o pewnych niepokojących symptomach choroby toczącej życie publiczne w Polsce. Poniżej zamieszczam coś, co jest kolejnym tego przykładem i w zasadzie nie wymaga komentarza. Rzecz sprzed kilku miesięcy, ale jakże charakterystyczna.
Pisząc na temat programu „System 09” wspomniałem o pewnych niepokojących symptomach choroby toczącej życie publiczne w Polsce. Poniżej zamieszczam coś, co jest kolejnym tego przykładem i w zasadzie nie wymaga komentarza. Rzecz sprzed kilku miesięcy, ale jakże charakterystyczna.
sobota, 14 lutego 2009
Jeszcze o lustrach i rzeczywistości/nierzeczywistości
„(...) Pascal mówi – przypominasz sobie ten ściskający serce i poruszający fragment z Myśli? – że także ta jasna część życia, na jawie, nie jest niczym innym, jak pewnego rodzaju snem, tak jak kiedy człowiek w swoim śnie śni o tym, że śni... Wiele jest luster za nami, a z każdego macha w naszą stronę jednakowo wypaczone i znajome przeznaczenie... Czym jest pisanie? Czym jest życie? Co jest życiem na jawie, a co snem? Co jest światem, a co jest imaginacją?”
Sandor Marai, Magia, tłum. Irena Makarewicz, Warszawa 2008, s. 300.
Sandor Marai, Magia, tłum. Irena Makarewicz, Warszawa 2008, s. 300.
piątek, 13 lutego 2009
Z cyklu: Myszkując po Internecie
Powrót półkowników, czyli System kontratakuje
Młodszym, a może niezorientowanym, czytelnikom wyjaśniam od razu, że w tytule nie ma błędu. „Półkownikiem” określano w czasach PRL-u film lub program telewizyjny, który ze względu na swoją nieprawomyślność lądował na półce (stąd jego nazwa), a jego emisję przesuwano ad Calendas Graecas. Gdzieżbym ja przypuszczał, że w czasach wolnej Polski dożyję chwili powrotu półkowników! Choć może nie powinienem się dziwić, bo już takie hece się zdarzały. Wystarczy wspomnieć nie tak dawny przykład filmu Grzegorza Brauna „Plusy dodatnie, plusy ujemne”.
Zdaje się, że mamy oto kolejnego półkownika – serię programów zatytułowanych „System 09”, której miał towarzyszyć również cykl artykułów zamieszczanych na łamach „Rzeczpospolitej”. Wyświetlono pierwszy odcinek i... dalszą emisję przesunięto na marzec. Można podejrzewać, że w marcu dalszej serii nie zobaczymy. Nie będę się na ten bulwersujący temat rozwodził, bo więcej informacji można znaleźć na stronach internetowych „44/Czterdzieści i Cztery” oraz „Frondy”.
Wygląda na to, że to nie jedyny symptom tego, iż dzieje się coś niepokojącego. Wystarczy wymienić kilka ostatnich:
Oto niedawno legenda Solidarności ogłosiła, że należy postawić pomnik nie Ronaldowi Reaganowi, ale raczej zwykłemu sprzedawczykowi, kapuśowi i zdrajcy w jednym.
Oto grupa intelektualistów, z których część zapisała piękną kartę w walce o wolność słowa, opowiedziała się w kuriozalnym liście zatytułowanym „Przeciw kłamstwu” de facto przeciw... wolności słowa właśnie.
Oto pewien naukowiec nie może zrobić habilitacji, bo naraził się antylustracyjnemu lobby.
Młodszym, a może niezorientowanym, czytelnikom wyjaśniam od razu, że w tytule nie ma błędu. „Półkownikiem” określano w czasach PRL-u film lub program telewizyjny, który ze względu na swoją nieprawomyślność lądował na półce (stąd jego nazwa), a jego emisję przesuwano ad Calendas Graecas. Gdzieżbym ja przypuszczał, że w czasach wolnej Polski dożyję chwili powrotu półkowników! Choć może nie powinienem się dziwić, bo już takie hece się zdarzały. Wystarczy wspomnieć nie tak dawny przykład filmu Grzegorza Brauna „Plusy dodatnie, plusy ujemne”.
Zdaje się, że mamy oto kolejnego półkownika – serię programów zatytułowanych „System 09”, której miał towarzyszyć również cykl artykułów zamieszczanych na łamach „Rzeczpospolitej”. Wyświetlono pierwszy odcinek i... dalszą emisję przesunięto na marzec. Można podejrzewać, że w marcu dalszej serii nie zobaczymy. Nie będę się na ten bulwersujący temat rozwodził, bo więcej informacji można znaleźć na stronach internetowych „44/Czterdzieści i Cztery” oraz „Frondy”.
Wygląda na to, że to nie jedyny symptom tego, iż dzieje się coś niepokojącego. Wystarczy wymienić kilka ostatnich:
Oto niedawno legenda Solidarności ogłosiła, że należy postawić pomnik nie Ronaldowi Reaganowi, ale raczej zwykłemu sprzedawczykowi, kapuśowi i zdrajcy w jednym.
Oto grupa intelektualistów, z których część zapisała piękną kartę w walce o wolność słowa, opowiedziała się w kuriozalnym liście zatytułowanym „Przeciw kłamstwu” de facto przeciw... wolności słowa właśnie.
Oto pewien naukowiec nie może zrobić habilitacji, bo naraził się antylustracyjnemu lobby.
czwartek, 12 lutego 2009
środa, 11 lutego 2009
Potęga powagi
Przyznam się bez bicia – węgierski prozaik nie należy do moich ulubionych. Czytam go bardziej z obowiązku niż z prawdziwej potrzeby serca czy rozumu. Choć z reguły omijam szerokim łukiem pisarzy w danym okresie modnych, to robię też wyjątki na rzecz niektórych z nich. Zapewne po części tych, którym dobrą opinię zapewnia nazwisko innego wybitnego autora. Ale i z tym trzeba być ostrożnym. Być może rację mają ci twórcy lub intelektualiści – niedawno pisał o nich Krzysztof Masłoń recenzując „Po śniadaniu” Rylskiego – unikający gromadzenia w swoich zbiorach książek pisarzy współczesnych, a otaczający się klasykami, trzymający pod ręką dzieło Prousta czy Homera, współczesną zaś powieść dający w prezencie znajomym, by nie zaśmiecać biblioteki.
Marai należy raczej już do tej pierwszej kategorii – klasyków. I mam z nim kłopot. Czytam, krzywię się i... za jakiś czas sięgam po kolejną książkę. Czyżby masochizm? Czyżbym faktycznie czytał go tylko "z obowiązku"?
Ze znanej mi twórczości Maraiego cenię w zasadzie dwa jego dzieła: „Dziennik” i „Żar”. Choć i w trakcie lektury tego drugiego miałem chwile wahania, wątpliwości, gdy wydawało mi się, że nawet to drobne arcydzieło jest przegadane. Ależ oczywiście! To w większości monolog, więc trudno czasami nie dryfować myślami w trakcie lektury!
Szczepan Twardoch napisał na swoim blogu: „nikt nie oczekuje (...) nagłych zwrotów akcji od świetnych przecież powieści eseistycznych Sándora Máraiego, takie są po prostu reguły gatunku”. Zapewne to prawda. Nikt nie oczekuje na przykład nagłych zwrotów akcji od filmów Tarkowskiego. Typowy miłośnik kina „zabili go i uciekł” już po paru minutach przestanie oglądać „Stalkera”. Jednak filmowe dzieła rosyjskiego reżysera zachwycają np. niezwykłym pięknem zdjęć. U Tarkowskiego nawet wizje rozkładu, rozpadu, ruiny mają nie tylko siłę rażenia największych arcydzieł malarstwa, one są po prostu niesamowicie piękne! Filmy autora „Zwierciadła” kontempluje się. Urzekają one swoją poetycką i malarską wizyjnością. Jeśli natomiast proza Maraiego to „powieść eseistyczna”, to wolałbym chyba jednak przeczytać zwykły esej niż torturować się przez kolejną setkę stron. Mogę czytać powoli, z namysłem „Dziennik”, ale do powieści węgierskiego patrycjusza nie mam po prostu serca.
Dlaczego więc do autora „Krwi świętego Januarego” wracam? Skąd ta dziwna ambiwalencja czy też niekonsekwencja? Gdy o tym myślę, odpowiedź z miejsca przychodzącą mi do głowy mogę sprowadzić do jednego słowa: powaga.
Już niemal od samego początku czytając prozę Maraiego miałem odczucie, jakbym spotkał człowieka, który rzadko się uśmiecha. A jeśli już, to jest to bardziej grymas ust niż serdeczny śmiech pochodzący gdzieś z głębi jestestwa. Dlatego Marai tak mnie drażni, dlatego po paru stronach jego powieści mam ochotę zawyć jak pies, mam chęć poszukać sobie bardziej rozrywkowego towarzystwa.
A potem? Potem, po jakimś czasie, będąc w gronie tych wszystkich żartownisiów, pajaców, kawalarzy, kpiarzy, trefnisiów i błaznów nagle zaczynam odczuwać, że czegoś mi brak, że to towarzystwo mnie... nudzi, że mam dosyć kpin, kpinek, żartów i żarcików, że ten ich sarkazm i cynizm ślizga się po powierzchni życia, nie dotyka jego istoty, zbywa zgrywą to, co domaga się zgłębienia. Wówczas zaczynam odczuwać tęsknotę za tym poważnym Węgrem, który wyciągając powoli kolejnego papierosa, patrząc nieobecnym wzrokiem gdzieś ponad moją głową w okno, krzywi usta w czymś, co zdaje się być cieniem uśmiechu i zaczyna opowiadać na przykład o mieście swojego dzieciństwa, Kassie. Bywa, że w takich chwilach traci swój stoicki spokój, że widzę, jak niespodziewanie targają nim emocje i takiego lubię go najbardziej. Wkrótce jednak się uspokaja, strzepuje popiół z papierosa do popielniczki i ku mojej rozpaczy monotonnym głosem, odchrząknąwszy, niespiesznie mówi coś o Wiedniu, ubogich dzielnicach Neapolu, o jakimś Generale lub Baronie...
Marai należy raczej już do tej pierwszej kategorii – klasyków. I mam z nim kłopot. Czytam, krzywię się i... za jakiś czas sięgam po kolejną książkę. Czyżby masochizm? Czyżbym faktycznie czytał go tylko "z obowiązku"?
Ze znanej mi twórczości Maraiego cenię w zasadzie dwa jego dzieła: „Dziennik” i „Żar”. Choć i w trakcie lektury tego drugiego miałem chwile wahania, wątpliwości, gdy wydawało mi się, że nawet to drobne arcydzieło jest przegadane. Ależ oczywiście! To w większości monolog, więc trudno czasami nie dryfować myślami w trakcie lektury!
Szczepan Twardoch napisał na swoim blogu: „nikt nie oczekuje (...) nagłych zwrotów akcji od świetnych przecież powieści eseistycznych Sándora Máraiego, takie są po prostu reguły gatunku”. Zapewne to prawda. Nikt nie oczekuje na przykład nagłych zwrotów akcji od filmów Tarkowskiego. Typowy miłośnik kina „zabili go i uciekł” już po paru minutach przestanie oglądać „Stalkera”. Jednak filmowe dzieła rosyjskiego reżysera zachwycają np. niezwykłym pięknem zdjęć. U Tarkowskiego nawet wizje rozkładu, rozpadu, ruiny mają nie tylko siłę rażenia największych arcydzieł malarstwa, one są po prostu niesamowicie piękne! Filmy autora „Zwierciadła” kontempluje się. Urzekają one swoją poetycką i malarską wizyjnością. Jeśli natomiast proza Maraiego to „powieść eseistyczna”, to wolałbym chyba jednak przeczytać zwykły esej niż torturować się przez kolejną setkę stron. Mogę czytać powoli, z namysłem „Dziennik”, ale do powieści węgierskiego patrycjusza nie mam po prostu serca.
Dlaczego więc do autora „Krwi świętego Januarego” wracam? Skąd ta dziwna ambiwalencja czy też niekonsekwencja? Gdy o tym myślę, odpowiedź z miejsca przychodzącą mi do głowy mogę sprowadzić do jednego słowa: powaga.
Już niemal od samego początku czytając prozę Maraiego miałem odczucie, jakbym spotkał człowieka, który rzadko się uśmiecha. A jeśli już, to jest to bardziej grymas ust niż serdeczny śmiech pochodzący gdzieś z głębi jestestwa. Dlatego Marai tak mnie drażni, dlatego po paru stronach jego powieści mam ochotę zawyć jak pies, mam chęć poszukać sobie bardziej rozrywkowego towarzystwa.
A potem? Potem, po jakimś czasie, będąc w gronie tych wszystkich żartownisiów, pajaców, kawalarzy, kpiarzy, trefnisiów i błaznów nagle zaczynam odczuwać, że czegoś mi brak, że to towarzystwo mnie... nudzi, że mam dosyć kpin, kpinek, żartów i żarcików, że ten ich sarkazm i cynizm ślizga się po powierzchni życia, nie dotyka jego istoty, zbywa zgrywą to, co domaga się zgłębienia. Wówczas zaczynam odczuwać tęsknotę za tym poważnym Węgrem, który wyciągając powoli kolejnego papierosa, patrząc nieobecnym wzrokiem gdzieś ponad moją głową w okno, krzywi usta w czymś, co zdaje się być cieniem uśmiechu i zaczyna opowiadać na przykład o mieście swojego dzieciństwa, Kassie. Bywa, że w takich chwilach traci swój stoicki spokój, że widzę, jak niespodziewanie targają nim emocje i takiego lubię go najbardziej. Wkrótce jednak się uspokaja, strzepuje popiół z papierosa do popielniczki i ku mojej rozpaczy monotonnym głosem, odchrząknąwszy, niespiesznie mówi coś o Wiedniu, ubogich dzielnicach Neapolu, o jakimś Generale lub Baronie...
wtorek, 10 lutego 2009
Dwa wiersze o przemijaniu, czyli jestem tym, którego nie ma
Jeden z moich ulubionych tomików poetyckich to "Czynnik liryczny" Piotra Sommera. Wracam do niego nieodmiennie od lat osiemdziesiątych. Jest to skromna, acz przez to też paradoksalnie piękna, wydana w roku 1986 nakładem podziemnej Oficyny Literackiej, książeczka. Moim zdaniem to jeden z najlepszych zbiorków poetyckich tamtych i nie tylko tamtych czasów.
Czytając go po raz enty, nagle uświadomiłem sobie, że jeden z wierszy, „Balkon w Kazimierzu”, przypomina mi krótki utwór Ryszarda Krynickiego „Nic, noc”. Oba dotyczą przemijania. W obu pojawia się motyw okna i odbicia. To pewnie przypadek, zwykły zbieg okoliczności, ale bardzo ciekawy. Intrygujące, że obu poetów jakby zainspirowało to samo. Obaj wykorzystują motyw lustra. A to przywodzi z kolei na myśl znany obraz zwierciadła odbijanego w nieskończoność w drugim zwierciadle. A potem zaraz odbicia twarzy ojca, syna, jego syna... I przecież też tak w nieskończoność niemal.
Aczkolwiek cenię sobie oba utwory, to mam wrażenie, że ten Krynickiego przez swoją niebywałą kondensację jest dużo bardziej przejmujący. Choć, gdy myślę o tym teraz... hmm... nie jestem już taki pewien.
Od tamtego czasu, gdy sobie uświadomiłem to podobieństwo, oba wiersze istnieją w mojej świadomości nierozerwalnie powiązane ze sobą, wzajemnie się w sobie przyglądając, nawzajem się naświetlając, nachodząc i rozchodząc.
Wiersz „Nic, noc” Krynickiego jest bardziej „uniwersalny”, nie ma w nim czegoś, co sugerowałoby konkretne miejsce lub czas. W zasadzie jest on destylatem tego, co najważniejsze. Na dnie poetyckiej retorty pozostają tylko niezbędne słowa, słowa tnące jak obosieczny miecz, uderzające w sam środek duszy. Czytając go nie sposób uciec od skojarzeń biblijnych, religijnych czy mistycznych. Czyż nie ma w nim bowiem nawiązania do imienia Boga – „Jestem, który Jestem”? Czy nie można się dopatrzyć wyraźnej aluzji do słów z objawienia św. Katarzyny ze Sienny: „Ja jestem ten, który Jest. Ty jesteś ta, której nie ma”?
A jak wygląda to w nieco dłuższym, choć też oszczędnym w słowa, liryku Sommera? Mamy tutaj więcej konkretów, odwołania do szczególnego miejsca i czasu. Jest to więc określone miasto – Kazimierz, jest określona pora roku – marzec, jest dym rozwiewający się nad kominem i są okoliczne wzgórza, jest „jemioła zrośnięta z brzozą”. Jest tytułowy balkon. Jest więc osadzenie w jakimś realnym „tu i teraz”, choć rzecz jasna resztę musimy sobie dopowiedzieć wyobraźnią.
U Krynickiego jest noc, u Sommera dzień („niebieskie oko marca, słońce”). U Sommera w lustrzanym czy raczej okiennym odbiciu własnej twarzy dostrzega się rysy ojca. To wywołuje z kolei przeskok czasowy i tym razem ojciec przygląda się dziecku wpatrującemu się we... własny wizerunek odzwierciedlony na szybie okiennej. Być może nieświadomie syn ogląda za szklaną taflą jednocześnie w twarzy ojca swoją własną wiele lat później. Kółko się zamyka. A więc może nie tylko nieskończoność odbić, ale też koło, powtarzalność doświadczenia. U Krynickiego następuje wspomniana już wyżej kondensacja, cały ten proces skojarzeń istnieje poza słowami, trzeba się go domyślić. Stąd to spojrzenie „chłopca, którym byłem, nie/jestem, nie będę”.
Okno to szczególny rodzaj zwierciadła. Pozwala dostrzec swoje odbicie, ale jednocześnie to odbicie jest przezroczyste, jeśli przestaniemy się na nim koncentrować, dostrzeżemy świat zaokienny. To uświadomienie sobie znikomości, przezroczystości, ulotności własnej osoby objawionej w lustrze szyby, sprawia, że ciarki przechodzą po plecach: jestem tym, którego nie ma.
Czytając go po raz enty, nagle uświadomiłem sobie, że jeden z wierszy, „Balkon w Kazimierzu”, przypomina mi krótki utwór Ryszarda Krynickiego „Nic, noc”. Oba dotyczą przemijania. W obu pojawia się motyw okna i odbicia. To pewnie przypadek, zwykły zbieg okoliczności, ale bardzo ciekawy. Intrygujące, że obu poetów jakby zainspirowało to samo. Obaj wykorzystują motyw lustra. A to przywodzi z kolei na myśl znany obraz zwierciadła odbijanego w nieskończoność w drugim zwierciadle. A potem zaraz odbicia twarzy ojca, syna, jego syna... I przecież też tak w nieskończoność niemal.
Aczkolwiek cenię sobie oba utwory, to mam wrażenie, że ten Krynickiego przez swoją niebywałą kondensację jest dużo bardziej przejmujący. Choć, gdy myślę o tym teraz... hmm... nie jestem już taki pewien.
Od tamtego czasu, gdy sobie uświadomiłem to podobieństwo, oba wiersze istnieją w mojej świadomości nierozerwalnie powiązane ze sobą, wzajemnie się w sobie przyglądając, nawzajem się naświetlając, nachodząc i rozchodząc.
Wiersz „Nic, noc” Krynickiego jest bardziej „uniwersalny”, nie ma w nim czegoś, co sugerowałoby konkretne miejsce lub czas. W zasadzie jest on destylatem tego, co najważniejsze. Na dnie poetyckiej retorty pozostają tylko niezbędne słowa, słowa tnące jak obosieczny miecz, uderzające w sam środek duszy. Czytając go nie sposób uciec od skojarzeń biblijnych, religijnych czy mistycznych. Czyż nie ma w nim bowiem nawiązania do imienia Boga – „Jestem, który Jestem”? Czy nie można się dopatrzyć wyraźnej aluzji do słów z objawienia św. Katarzyny ze Sienny: „Ja jestem ten, który Jest. Ty jesteś ta, której nie ma”?
A jak wygląda to w nieco dłuższym, choć też oszczędnym w słowa, liryku Sommera? Mamy tutaj więcej konkretów, odwołania do szczególnego miejsca i czasu. Jest to więc określone miasto – Kazimierz, jest określona pora roku – marzec, jest dym rozwiewający się nad kominem i są okoliczne wzgórza, jest „jemioła zrośnięta z brzozą”. Jest tytułowy balkon. Jest więc osadzenie w jakimś realnym „tu i teraz”, choć rzecz jasna resztę musimy sobie dopowiedzieć wyobraźnią.
U Krynickiego jest noc, u Sommera dzień („niebieskie oko marca, słońce”). U Sommera w lustrzanym czy raczej okiennym odbiciu własnej twarzy dostrzega się rysy ojca. To wywołuje z kolei przeskok czasowy i tym razem ojciec przygląda się dziecku wpatrującemu się we... własny wizerunek odzwierciedlony na szybie okiennej. Być może nieświadomie syn ogląda za szklaną taflą jednocześnie w twarzy ojca swoją własną wiele lat później. Kółko się zamyka. A więc może nie tylko nieskończoność odbić, ale też koło, powtarzalność doświadczenia. U Krynickiego następuje wspomniana już wyżej kondensacja, cały ten proces skojarzeń istnieje poza słowami, trzeba się go domyślić. Stąd to spojrzenie „chłopca, którym byłem, nie/jestem, nie będę”.
Okno to szczególny rodzaj zwierciadła. Pozwala dostrzec swoje odbicie, ale jednocześnie to odbicie jest przezroczyste, jeśli przestaniemy się na nim koncentrować, dostrzeżemy świat zaokienny. To uświadomienie sobie znikomości, przezroczystości, ulotności własnej osoby objawionej w lustrze szyby, sprawia, że ciarki przechodzą po plecach: jestem tym, którego nie ma.
poniedziałek, 9 lutego 2009
niedziela, 8 lutego 2009
Kopnąć smoka w zadek
Okazało się, że kryzys, w który nie wierzę, dosięgnął także mnie i grono działających ze mną przyjaciół.
Niecały tydzień temu dowiedziałem się na niemiłym spotkaniu, że tracimy pracę w firmie, z którą współpracowaliśmy od ładnych paru lat i po miesiącu mamy zwinąć manatki. Spodziewaliśmy się różnych rzeczy: np. ograniczenia zleceń, zmniejszenia zarobków... Jednak do głowy nie przyszło nam, że mogą pożegnać się z nami w ten właśnie sposób, nie dając żadnej szansy na jakąś próbę wspólnego wybrnięcia z trudnej sytuacji. Rozmawiająca z nami pani dyrektor zasłoniła się po prostu tym, że przychodzi oznajmić nam decyzję zarządu i nie jest po to, by z nami negocjować. Jednocześnie wyraziła troskę o bezpośrednich pracowników jej firmy (działaliśmy jako organizacja z zewnątrz) i podkreśliła, że jest ona teraz własnością Amerykanów, a Amerykanów obchodzą tylko... pieniądze.
To nie jedyny paradoks w tym całym wydarzeniu. Ponoć polski oddział firmy ma się bardzo dobrze, wyniki są znakomite, ale feler w tym, że teraz jest ona częścią światowego koncernu i z góry przychodzą polecenia cięcia kosztów. A akurat nas wyciąć z budżetu było najłatwiej, choć słyszałem opinie, że są to oszczędności tylko pozorne (podejrzewam, że średnia pensja członka zarządu jest wyższa niż to, co zarabialiśmy miesięcznie łącznie jako grupa).
Inną ciekawostką jest fakt, że większość pracowników, korzystających z naszych usług, dowiedziała się o wszystkim najpierw od nas, a potem od działu personalnego. Tak więc zatroskana o los swoich podwładnych dyrektor nie tylko nie usiłowała dogadać się z nami, ale nawet nie przyszło jej ani innym członkom zarządu do głowy, by spróbować porozmawiać wspólnie z własnymi pracownikami i jakoś rozwiązać problem tak, by jak najmniej osób zostało poszkodowanych. Po prostu wykorzystano to, że pokładając nadmiernie zaufanie w firmie, nie poczyniliśmy odpowiednich zabezpieczeń prawnych – dodam, że nie tylko nam w podobnie mało elegancki sposób podziękowano za współpracę. Pretensje mogę więc mieć jedynie do siebie.
Wiem, że przemawia przeze mnie gorycz, choć traktuję też zaistniałą sytuację jako wyzwanie, pobudkę do nowych działań, wytrącenie z wygodnej drzemki. Już kiedyś znalazłem się w podobnych okolicznościach. Pomogli mi wówczas przyjaciele i wyszedłem na tym lepiej niż przedtem. Jak będzie teraz, zobaczymy.
Być może jestem naiwny, chciałbym jednak usłyszeć, że oto jakiś prezes albo dyrektor czy członek zarządu mający w takich warunkach podjąć decyzję o cięciach budżetowych, przypomina sobie, że przecież liczą się także ludzie i zwykła ludzka solidarność w trudnych czasach, że przecież podobne sprawy można rozwiązać „po ludzku”.
Chciałbym, aby taka ważna persona obudziła się rano i przypomniała sobie, jak niegdyś chodziła być może na pielgrzymki i wyciągała palce w znaku zwycięstwa krzycząc: „Solidarność, Solidarność!”. Chciałbym, aby przestała być taką trzęsącą dupą bezwzględną kanalią i uświadomiła sobie, że walka ze smokiem nie skończyła się pod koniec lat osiemdziesiątych, lecz trwa nadal i tylko smok przybrał inną postać. Chciałbym, aby ów prezes czy inny dyrektor doszedł do wniosku, iż nie liczą się tylko wyniki makro czy mikroekonomiczne, a hasło: „Po pierwsze gospodarka, głupcze” jest po prostu... głupie. Chciałbym, aby zachciało mu się kopnąć smoka mocno w zadek. A niechby się nawet i gadzina wściekła! Wówczas można by ponownie sięgnąć po przerdzewiały nieco miecz i bezlitośnie ciąć odradzające się łby. Zawsze jest szansa, że dołączą się inni. A nawet jeśli się przegra, to łatwiej potem spojrzeć w lustro.
Chciałbym... ale może jestem po prostu naiwny.
Niecały tydzień temu dowiedziałem się na niemiłym spotkaniu, że tracimy pracę w firmie, z którą współpracowaliśmy od ładnych paru lat i po miesiącu mamy zwinąć manatki. Spodziewaliśmy się różnych rzeczy: np. ograniczenia zleceń, zmniejszenia zarobków... Jednak do głowy nie przyszło nam, że mogą pożegnać się z nami w ten właśnie sposób, nie dając żadnej szansy na jakąś próbę wspólnego wybrnięcia z trudnej sytuacji. Rozmawiająca z nami pani dyrektor zasłoniła się po prostu tym, że przychodzi oznajmić nam decyzję zarządu i nie jest po to, by z nami negocjować. Jednocześnie wyraziła troskę o bezpośrednich pracowników jej firmy (działaliśmy jako organizacja z zewnątrz) i podkreśliła, że jest ona teraz własnością Amerykanów, a Amerykanów obchodzą tylko... pieniądze.
To nie jedyny paradoks w tym całym wydarzeniu. Ponoć polski oddział firmy ma się bardzo dobrze, wyniki są znakomite, ale feler w tym, że teraz jest ona częścią światowego koncernu i z góry przychodzą polecenia cięcia kosztów. A akurat nas wyciąć z budżetu było najłatwiej, choć słyszałem opinie, że są to oszczędności tylko pozorne (podejrzewam, że średnia pensja członka zarządu jest wyższa niż to, co zarabialiśmy miesięcznie łącznie jako grupa).
Inną ciekawostką jest fakt, że większość pracowników, korzystających z naszych usług, dowiedziała się o wszystkim najpierw od nas, a potem od działu personalnego. Tak więc zatroskana o los swoich podwładnych dyrektor nie tylko nie usiłowała dogadać się z nami, ale nawet nie przyszło jej ani innym członkom zarządu do głowy, by spróbować porozmawiać wspólnie z własnymi pracownikami i jakoś rozwiązać problem tak, by jak najmniej osób zostało poszkodowanych. Po prostu wykorzystano to, że pokładając nadmiernie zaufanie w firmie, nie poczyniliśmy odpowiednich zabezpieczeń prawnych – dodam, że nie tylko nam w podobnie mało elegancki sposób podziękowano za współpracę. Pretensje mogę więc mieć jedynie do siebie.
Wiem, że przemawia przeze mnie gorycz, choć traktuję też zaistniałą sytuację jako wyzwanie, pobudkę do nowych działań, wytrącenie z wygodnej drzemki. Już kiedyś znalazłem się w podobnych okolicznościach. Pomogli mi wówczas przyjaciele i wyszedłem na tym lepiej niż przedtem. Jak będzie teraz, zobaczymy.
Być może jestem naiwny, chciałbym jednak usłyszeć, że oto jakiś prezes albo dyrektor czy członek zarządu mający w takich warunkach podjąć decyzję o cięciach budżetowych, przypomina sobie, że przecież liczą się także ludzie i zwykła ludzka solidarność w trudnych czasach, że przecież podobne sprawy można rozwiązać „po ludzku”.
Chciałbym, aby taka ważna persona obudziła się rano i przypomniała sobie, jak niegdyś chodziła być może na pielgrzymki i wyciągała palce w znaku zwycięstwa krzycząc: „Solidarność, Solidarność!”. Chciałbym, aby przestała być taką trzęsącą dupą bezwzględną kanalią i uświadomiła sobie, że walka ze smokiem nie skończyła się pod koniec lat osiemdziesiątych, lecz trwa nadal i tylko smok przybrał inną postać. Chciałbym, aby ów prezes czy inny dyrektor doszedł do wniosku, iż nie liczą się tylko wyniki makro czy mikroekonomiczne, a hasło: „Po pierwsze gospodarka, głupcze” jest po prostu... głupie. Chciałbym, aby zachciało mu się kopnąć smoka mocno w zadek. A niechby się nawet i gadzina wściekła! Wówczas można by ponownie sięgnąć po przerdzewiały nieco miecz i bezlitośnie ciąć odradzające się łby. Zawsze jest szansa, że dołączą się inni. A nawet jeśli się przegra, to łatwiej potem spojrzeć w lustro.
Chciałbym... ale może jestem po prostu naiwny.
sobota, 7 lutego 2009
niedziela, 1 lutego 2009
No to fru?
Pisanie codziennika jest kuszące i wciągające. Postanowiłem jednak na jakiś czas zawiesić swój experyment z blogiem*. Być może na tydzień, a niewykluczone, że i na miesiąc, by powrócić z nową serią. A może poszukam innych form wyrazu i pod innym pseudonimem? Zobaczymy. No to frrrruuu!
* Popularny chwyt stosowany m.in. na Forum Frondy. Po czymś takim autor oczekuje protestów, wyrazów rozpaczy, prób zatrzymania. Gorzej, gdy nie ma żadnej reakcji. Ale to już jego/jej zmartwienie.
* Popularny chwyt stosowany m.in. na Forum Frondy. Po czymś takim autor oczekuje protestów, wyrazów rozpaczy, prób zatrzymania. Gorzej, gdy nie ma żadnej reakcji. Ale to już jego/jej zmartwienie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)