Przyznam się bez bicia – węgierski prozaik nie należy do moich ulubionych. Czytam go bardziej z obowiązku niż z prawdziwej potrzeby serca czy rozumu. Choć z reguły omijam szerokim łukiem pisarzy w danym okresie modnych, to robię też wyjątki na rzecz niektórych z nich. Zapewne po części tych, którym dobrą opinię zapewnia nazwisko innego wybitnego autora. Ale i z tym trzeba być ostrożnym. Być może rację mają ci twórcy lub intelektualiści – niedawno pisał o nich Krzysztof Masłoń recenzując „Po śniadaniu” Rylskiego – unikający gromadzenia w swoich zbiorach książek pisarzy współczesnych, a otaczający się klasykami, trzymający pod ręką dzieło Prousta czy Homera, współczesną zaś powieść dający w prezencie znajomym, by nie zaśmiecać biblioteki.
Marai należy raczej już do tej pierwszej kategorii – klasyków. I mam z nim kłopot. Czytam, krzywię się i... za jakiś czas sięgam po kolejną książkę. Czyżby masochizm? Czyżbym faktycznie czytał go tylko "z obowiązku"?
Ze znanej mi twórczości Maraiego cenię w zasadzie dwa jego dzieła: „Dziennik” i „Żar”. Choć i w trakcie lektury tego drugiego miałem chwile wahania, wątpliwości, gdy wydawało mi się, że nawet to drobne arcydzieło jest przegadane. Ależ oczywiście! To w większości monolog, więc trudno czasami nie dryfować myślami w trakcie lektury!
Szczepan Twardoch napisał na swoim blogu: „nikt nie oczekuje (...) nagłych zwrotów akcji od świetnych przecież powieści eseistycznych Sándora Máraiego, takie są po prostu reguły gatunku”. Zapewne to prawda. Nikt nie oczekuje na przykład nagłych zwrotów akcji od filmów Tarkowskiego. Typowy miłośnik kina „zabili go i uciekł” już po paru minutach przestanie oglądać „Stalkera”. Jednak filmowe dzieła rosyjskiego reżysera zachwycają np. niezwykłym pięknem zdjęć. U Tarkowskiego nawet wizje rozkładu, rozpadu, ruiny mają nie tylko siłę rażenia największych arcydzieł malarstwa, one są po prostu niesamowicie piękne! Filmy autora „Zwierciadła” kontempluje się. Urzekają one swoją poetycką i malarską wizyjnością. Jeśli natomiast proza Maraiego to „powieść eseistyczna”, to wolałbym chyba jednak przeczytać zwykły esej niż torturować się przez kolejną setkę stron. Mogę czytać powoli, z namysłem „Dziennik”, ale do powieści węgierskiego patrycjusza nie mam po prostu serca.
Dlaczego więc do autora „Krwi świętego Januarego” wracam? Skąd ta dziwna ambiwalencja czy też niekonsekwencja? Gdy o tym myślę, odpowiedź z miejsca przychodzącą mi do głowy mogę sprowadzić do jednego słowa: powaga.
Już niemal od samego początku czytając prozę Maraiego miałem odczucie, jakbym spotkał człowieka, który rzadko się uśmiecha. A jeśli już, to jest to bardziej grymas ust niż serdeczny śmiech pochodzący gdzieś z głębi jestestwa. Dlatego Marai tak mnie drażni, dlatego po paru stronach jego powieści mam ochotę zawyć jak pies, mam chęć poszukać sobie bardziej rozrywkowego towarzystwa.
A potem? Potem, po jakimś czasie, będąc w gronie tych wszystkich żartownisiów, pajaców, kawalarzy, kpiarzy, trefnisiów i błaznów nagle zaczynam odczuwać, że czegoś mi brak, że to towarzystwo mnie... nudzi, że mam dosyć kpin, kpinek, żartów i żarcików, że ten ich sarkazm i cynizm ślizga się po powierzchni życia, nie dotyka jego istoty, zbywa zgrywą to, co domaga się zgłębienia. Wówczas zaczynam odczuwać tęsknotę za tym poważnym Węgrem, który wyciągając powoli kolejnego papierosa, patrząc nieobecnym wzrokiem gdzieś ponad moją głową w okno, krzywi usta w czymś, co zdaje się być cieniem uśmiechu i zaczyna opowiadać na przykład o mieście swojego dzieciństwa, Kassie. Bywa, że w takich chwilach traci swój stoicki spokój, że widzę, jak niespodziewanie targają nim emocje i takiego lubię go najbardziej. Wkrótce jednak się uspokaja, strzepuje popiół z papierosa do popielniczki i ku mojej rozpaczy monotonnym głosem, odchrząknąwszy, niespiesznie mówi coś o Wiedniu, ubogich dzielnicach Neapolu, o jakimś Generale lub Baronie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz