czwartek, 27 września 2018

Polacy – prawdziwi obrońcy Europy


Ktoś może powiedzieć, że to daleko posunięty wniosek na podstawie jednego incydentu, ale jednak będę przy nim obstawał – Polacy wydają się być dzisiaj prawdziwymi obrońcami Europy i wartości, które ją budowały.

Przytaczałem wczoraj słowa Belloca, że Europa to Kościół katolicki. Zapomniałem wspomnieć, że dodawał on, że również Kościół katolicki to Europa. Odejście od Kościoła katolickiego oznacza tak naprawdę schyłek Europy, która będzie zamieszkiwana przez barbarzyńców nierozumiejących jej przeszłości, tradycji, religii. Wypełnienie pustki po Europie przez muzułmańskich barbarzyńców to już tylko konsekwencja tego upadku.

Polacy jeszcze bronią resztek dawnej cywilizacji. W przypadku tej nieszczęsnej restauracji, w której doszło do bluźnierstwa i profanacji, to Polacy interweniowali i obrazy z naszym Panem oraz Matką Boską zdjęto z drzwi toalet. Ta wołająca o pomstę do Nieba profanacja pokazuje jednocześnie, w jakim poważaniu mieszkańcy dzisiejszej Europy mają tak naprawdę wartości europejskie.

Dlaczego twierdzę, że Polacy to prawdziwi obrońcy Europy? Ponieważ to oni okazują się jeszcze reagować w sytuacjach, kiedy inni wykazują się obojętnością. To na przykład Polacy swego czasu w Anglii stanęli w obronie byłego muzułmanina zaatakowanego przez wyznawców „religii pokoju”. To Polak jako jedyny interweniował w obronie napastowanej kobiety w Szwecji, gdy nikt inny nie reagował. Wprawdzie w tym drugim przypadku był to na szczęście jedynie eksperyment, ale przecież interweniujący rodak tego nie wiedział.

Te incydenty zdają się pokazywać, że Polacy stają zarówno w obronie religii, jak i że jest w nich jeszcze duch walki, którego podstawą musi przecież być przekonanie, że jest jeszcze coś, o co warto się bić. Można sobie kpić z określenia „Polska przedmurzem chrześcijaństwa”, ale to po prostu prawda. Może z taką poprawką, że to już nie przedmurze, ale po prostu bastion, który ostał się jeszcze w morzu barbarzyństwa. Chciałbym wierzyć, że to jeden z kilku bastionów, że nie jest to ostatnia twierdza.


I żeby nie było, że mam złudzenia – ten bastion już jest rozsadzany od środka. Trwa drążenie tuneli, by podłożyć materiały wybuchowe pod mury. Przeciwnik wie, co robi. Atak na Kościół katolicki jest tutaj podstawą. Jeśli uda się zniszczyć Kościół katolicki w Polsce, ten ostatni bastion (jeden z ostatnich bastionów?) cywilizacji europejskiej zacznie się kruszyć w zastraszającym tempie, jakby zaprawa utrzymująca jego mury w całości straciła nagle swą moc. Niestety pomagają w tym nie tylko zaprzańcy, ale również „nasi”, idąc na kompromisy z oblegającą twierdzę nawałą barbarzyńskich hord, wpuszczając ich szpiegów i dywersantów do środka.

Gdy upadnie w Polsce Kościół, będzie to faktycznie nie tylko koniec Europy, ale również finis Poloniae. Nawet jeśli następne pokolenia będą jeszcze mówić po polsku albo odmianą języka, która będzie polszczyznę przypominać.

środa, 26 września 2018

Totalny upadek i dno Europy, czyli barbarzyńcy w granicach


Pisałem wczoraj o moich wątpliwościach w sprawie reakcji na różnego rodzaju tzw. „artystyczne” prowokacje. Zazwyczaj protest wobec bluźnierczego przedstawienia czy filmu wywołuje niestety reakcję przeciwną do zamierzonej, to znaczy takie „dzieło” staje się głośne, otrzymuje nagrody, a różnej maści intelektualiści i zwolennicy „tolerancji” wyrażają swoje oburzenie sprzeciwem wobec takich działań i naruszaniem wolności wyrazu artysty.

Dzisiaj niestety pojawiła się na portalu Do Rzeczy szokująca wiadomość, która musi wywołać u każdego katolika głębokie oburzenie i nie może pozostawić go obojętnym na takie postępowanie. To jest po prostu przykład bezprecedensowego barbarzyństwa i totalnego upadku Europy. Tutaj nie można milczeć lub odwracać się plecami!

Europa to Kościół katolicki, jak pisał H. Belloc. I może się to komuś podobać lub nie, ale nie zmieni to faktu, że tak po prostu jest. Dawniej Europa walczyła z barbarzyńcami wdzierającymi się w granice Europy. Dzisiaj barbarzyńcy chodzą bezkarnie po ulicach większości europejskich miast. Ba! Ci barbarzyńcy uważają się za Europejczyków i atakują bezpardonowo jako barbarzyńców tych, którzy są prawdziwymi dziedzicami Europy!

wtorek, 25 września 2018

Jak TVP nabija kabzę obrazoburcy


Kiedy pojawia się jakiś tzw. „kontrowersyjny” spektakl, film czy „kontrowersyjna” książka, zawsze mam wątpliwości, jak najlepiej i skutecznie zareagować. Czy protest i głośny sprzeciw jest faktycznie zawsze najlepszą formą reakcji? Ale przecież nie protestować, to godzić się na zło wprowadzane w przestrzeń publiczną! Z drugiej strony każdy protest, każda forma sprzeciwu to również reklama dla obrazoburcy. Jakiś gniot, który przestałby budzić zainteresowanie ludzi już w pięć minut po pokazie, będzie pompowany na wielkie arcydzieło, które porusza ważki temat. Im więcej protestów, tym lepiej – ludzie gadają, można nagradzać, robić wywiady, protestować przeciwko protestom, wystawiać ostentacyjnie poza sceną, urządzać pokazy specjalne itd., itp.

Swego czasu wykorzystano tę technikę reklamy poprzez skandal z całą premedytacją we Wrocławskim Teatrze Polskim. Świadomie puszczono w obieg wieść, że na scenie wystąpią aktorzy porno. Oczywiście doszło do protestów i wokół spektaklu, który inaczej pewnie przeszedłby bez echa, zrobiło się głośno. Przy okazji zakpiono sobie z ministra kultury. Potem wręcz mówiono, że jego reakcja była na wyrost, tak jakby informacja o aktorach porno była jedynie inscenizacją, którą biedny minister potraktował w swojej naiwności na serio, nie rozumiejąc, że to wszystko przecież fikcja literacka.

Z drugiej strony są i tacy, którzy przez swoją nadgorliwość dolewają tylko oliwy do ognia i zapewniają autorowi prowokacji kolejne minuty sławy. Tak było ostatnio z wycięciem wypowiedzi takiego prowokatora, w której wspomniał on o obecnym prezesie TVP. Dodajmy, że nie było tam wulgaryzmów ani niczego takiego, co jeszcze mogłoby uzasadnić taką interwencję. Jakiś (przepraszam za słowo) idiota, który to zrobił, wydaje się żyć w innej epoce – w której nie ma przede wszystkim Internetu dającego możliwość błyskawicznej reakcji i puszczenia w świat całego nagrania albo tylko wyciętego fragmentu. Zrobił jedynie naszemu krajowemu obrazoburcy reklamę. Nie wyciągnął lekcji z historii. Ot, że np. przejechał się na tej potędze Internetu były prezydent. Oficjalne zaprzyjaźnione telewizje może robiły z niego męża stanu, w Internecie wychodził na pajaca.

Powyższy przykład zresztą trudno uznać za świadomą reakcję na bluźnierstwo czy profanację. Ów reżyser swoimi poglądami na Kościół przypomina Zoję komunistkę – o czym świadczą udzielane przezeń wywiady, w których raczy nas swoimi „mądrościami”. On nawet za bardzo nie wie, o czym mówi, bo gdyby wiedział, to by zamilkł albo zrobił film o męczeństwie Andrzeja Boboli – tutaj miałby prawdziwe pole do popisu, jeśli chodzi o brutalne sceny. Nie zrobi takiego filmu, bo nie dorasta poziomem intelektualnym. On zrobiłby z tego co najwyżej kolejną „Drogówkę” w kontuszach.

W przypadku tego reżysera może po prostu lepiej pomilczeć, nie robić mu reklamy, pomodlić się za niego, publikować zamiast tego teksty i artykuły o bohaterskich księżach i to zarówno polskich, jak i obcych. Jest naprawdę z czego wybierać. W przypadku jawnych bluźnierstw trzeba reagować, nie można milczeć. Trzeba jednak szukać na tyle skutecznych sposobów, by nie robić takim „artystom” dodatkowej reklamy. Bez wątpienia jest to trudne.

poniedziałek, 24 września 2018

O jesieni, stanie wojennym i poetyckich fascynacjach z młodości


Kiedyś, w dawnych czasach, kiedy jeszcze byłem głupim, egotycznym nastolatkiem, bardzo silnie na mnie oddziaływała poezja Jerzego Harasymowicza. Zbierałem jego tomiki, chyba wyszukiwałem je po antykwariatach, wypożyczałem z biblioteki, być może nawet czytałem w czytelni. Miałem małą kolekcję tych tomików. W jego poezji było dla mnie coś magicznego, choć sam ani nigdy nie byłem w Bieszczadach, ani też nie należałem do osób, które chodziłyby namiętnie po górach czy w jakiś szczególny sposób interesowały się tzw. piosenką poetycką albo kulturą Łemków.

Nie wiem, czy dzisiaj ta poezja wywołałaby u mnie jakiś oddźwięk, a jeśli tak, to czy przypominałoby to moje zauroczenie z tamtych dawnych lat. Nie próbowałem do niej wracać. Zresztą nie mam też już tamtych tomików. Tak się składa, że nie interesowałem się zbytnio biografią Harasymowicza, zaczytywałem się po prostu jego wierszami, a któregoś dnia dowiedziałem się o jego poparciu dla stanu wojennego, Wojciecha Jaruzelskiego i PZPR (nie pamiętam, czy należał również do partii) i pozbyłem się wszystkich jego książek. Nigdy potem nie sięgnąłem po żaden zbiór czy wybór jego liryków.

Może kiedyś się przełamię. Może nigdy. A może będzie tak, jak stało się kilka lat temu z inną moją młodzieńczą fascynacją literacką. Mniej więcej w tym samym czasie, w którym ekscytowałem się poezją autora „Powrotu do krainy łagodności”, zaczytywałem się w wierszach Siergieja Jesenina. Kiedy po wielu latach postanowiłem odświeżyć swoją znajomość z tą liryką, przeżyłem rozczarowanie – czar prysł. Coś, co wywoływało jakiś głęboki oddźwięk w mojej duszy, nagle nie było w stanie wywołać najmniejszego drgnienia. Nie potrafiłem tego zrozumieć. Odłożyłem tomik, jak rzecz martwą.

Jest jednak jeden utwór Harasymowicza, który przypomina mi tamten czas młodzieńczego zauroczenia. Zna go pewnie wiele osób, które może nigdy nie czytały jego poezji i może nawet nie kojarzą go z jego twórczością. Lubię po prostu słuchać piosenki w wykonaniu Elżbiety Adamiak, która jest interpretacją jednego z bieszczadzkich wierszy tego poety. Nagłe przyjście jesieni, jesiennego chłodu i jesiennej słoty tworzy znakomite tło dla posłuchania tego utworu.


piątek, 21 września 2018

Episkopat jak drogówka, czyli matka siedzi z tyłu


Żyjemy w chwili być może jednego z największych kryzysów w dziejach Kościoła katolickiego. Niektórzy katolicy świeccy w Stanach Zjednoczonych domagają się wręcz ustąpienia papieża Franciszka, a przede wszystkim solidnego śledztwa na temat świadectwa arcybiskupa Vigano i wyczyszczenia tej stajni Augiasza żelazną miotłą. W mediach amerykańskich zarówno katolickich, jak i świeckich wre, co jakiś czas na światło dzienne wychodzą nowe fakty.

Jednym z ciekawszych wątków w tej całej sprawie jest m.in. infiltracja Kościoła katolickiego w USA przez komunistów i umieszczanie w seminariach kandydatów, których celem było rozwalenie Kościoła od środka. Komentatorzy przypuszczają na podstawie świadectwa nawróconej komunistki Belli Dodd, że to jest jedno ze źródeł obecnej sytuacji w amerykańskim Kościele. Sama Bella Dodd opowiedziała Dietrichowi i Alice von Hildebrand, że udało się jej umieścić ponad 1000 młodych mężczyzn w różnych seminariach, którzy udawali wiernych katolików.

Co z tego dociera do polskich czytelników, widzów i słuchaczy? Czy przeciętny katolik jest świadom tego, co dzieje się w Kościele katolickim? Zaznaczam: tu nie chodzi o jakiś zbór protestancki, który targany jest skandalem i którego hierarchia nie chce potraktować poważnie problemu. Tu chodzi o Kościół katolicki, czyli Kościół powszechny! W ciągu minionych tygodni chyba tylko raz zdarzyło mi się usłyszeć na Mszy kapłana, który w modlitwie wspomniał trudną sytuację w Kościele katolickim. Może mam pecha. A przecież prośba o pomyślne rozwiązanie tego kryzysu powinna być główną intencją każdej Mszy św. i każdego nabożeństwa. 

Wydaje się, że nasi hierarchowie postępują w myśl zasady:

Niech na całym świecie wojna,
byle polska wieś zaciszna,
byle polska wieś spokojna.

Gdzie „wieś” symbolizuje po prostu Polskę. Po co w końcu niepotrzebnie burzyć spokój przeciętnemu Kowalskiemu? Niech żyje sobie w błogiej nieświadomości.

Taki obraz polskiego Kościoła chyba chcą polscy biskupi posłać również w świat, którym wstrząsają wspomniane wyżej kolejne informacje o skandalu homoseksualnym w Kościele katolickim. Cóż bowiem takiego uznano za temat godny uwagi czytelnika zagranicznego i przetłumaczenia na język angielski oraz umieszczenia na oficjalnej stronie Episkopatu? Ekumeniczną (tak, tak – ekumeniczną!) akcję, której celem jest bezpieczeństwo na drodze! Nie wierzycie, to sobie zerknijcie tutaj.



Dodam, że do tej pory angielska wersja strony Episkopatu była dość rzadko aktualizowana, a przynajmniej w nieregularnych odstępach. Wydawałoby się więc, że jeśli już coś zostaje tu zamieszczone, to powinna to być przynajmniej naprawdę istotna kwestia dla Kościoła i wiernych (i nie chodzi mi o to, bym lekceważył bezpieczeństwo na drogach). Być może dla tłumacza zatrudnionego przez biskupów to takie wprawki w różnej tematyce, więc treść tak naprawdę nie jest istotna. Też ciekawe zajęcie.

A swoją drogą, mówiąc poważnie, przykład zdaje się iść z góry. Ojciec święty wśród skandalu molestowania seksualnego uznał, że ważnym tematem są plastykowe butelki wyrzucane do oceanu. Świeccy w Stanach Zjednoczonych domagają się jego ustąpienia, a papież Franciszek mówi o plastykowych butelkach! Może nic dziwnego zatem, że miał ostatnio czas dla proaborcyjnego piosenkarza Bono, a nie ma do tej pory tego czasu na odpowiedź na dubia lub dla argentyńskich kobiet, ofiar molestowania seksualnego, które chciałyby się z nim spotkać.

czwartek, 20 września 2018

Czy Patryk Jaki czytał „Kupca weneckiego”?


Pisałem już tutaj o karkołomnej i spłycającej interpretacji Kupca weneckiego, która pomija treści w tym dziele naprawdę istotne, a wczytuje weń nasze współczesne obsesje. Przypomniała mi się z tego dramatu ostatnio słynna scena przed Trybunałem Sprawiedliwości – mamy w niej m.in. wymianę zdań między Porcją a Basssaniem. Bassanio jest gotów spłacić lichwiarza Shylocka z nawiązką, jest gotów poświęcić swoje własne życie, by ratować przyjaciela, który pomógł mu w potrzebie. A nawet posuwa się do tego, że mówi do Porcji (przebranej za doktora praw):

Błagam ciebie,
Niechaj powaga twa raz ugnie prawo, –
Małym złem, wielkie dobro spowodujesz, –
I złamiesz tego diabła okrucieństwo.

„Diabłem” jest oczywiście Shylock. Bassanio sugeruje tutaj ni mniej, ni więcej tylko posłużenie się złem, by osiągnąć większe dobro. Odpowiedź Porcji jest stanowcza i nie pozostawia żadnych złudzeń:

Tak być nie może, gdyż nie ma w Wenecji
Potęgi, która może prawa zmieniać:
Wnet zapisano by taki precedens
I wiele błędów, wspartych tym przykładem,
W granice wpadłoby. Tak być nie może.

Porcja odrzuca więc pomysł, by naginać prawo, by na chwilę przymknąć oko i użyć podłych metod, by zyskać dobro, którym w tym przypadku jest przecież ocalenie życia weneckiego kupca. Podobna z grubsza problematyka występuje na przykład w Miarce za miarkę – czy dla ocalenia życia można dokonać czynu podłego i narażającego duszę na wieczne potępienie? Notabene wydaje mi się, że i również ten dramat został mylnie odczytany przez Juliusza Kydryńskiego, choć trafnie zauważył on dziwną nieproporcjonalność wymierzonych na końcu kar i uniewinnień. Nie zwrócił jednak uwagi na fakt, że przypuszczalna data powstania tej komedii jakoś dziwnie zbiega się z objęciem tronu Anglii przez Jakuba I. Wskazywałoby to na fakt, że Szekspir miał nieco mniej złudzeń od współczesnych mu katolików, którzy liczyli na złagodzenie lub ustąpienie prześladowań za panowania tego króla. Ale to znowuż temat na zupełnie inny tekst.

Wróćmy do Kupca weneckiego. Porcja mówi, że gdyby zrobić taki wyjątek, jaki sugeruje Bassanio – motywowany przecież szlachetnymi pobudkami – taki precedens doprowadziłby do tego, że „wiele błędów, wspartych tym przykładem, w granice wpadłoby”. A więc nawet szlachetny pobudki nie usprawiedliwiają naginania prawa (tak samo prawdy!), by osiągnąć jakieś dobro. Jeden wyjątek pociągnie za sobą kolejne występki. Jeśli już raz pozwoli się na użycie nikczemnych środków, to otwiera się furtkę dla całej ich masy, bo i inni motywowani takim przykładem pójdą tym samym tropem.

Co ma do tego mój ulubieniec, super konserwatywny kandydat na prezydenta Warszawy – Patryk Jaki? Tak jakoś mi się skojarzyło po kolejnych „wspaniałych” posunięciach Jakiego, jak na przykład ogłoszenie, że wiceprezydentem zostanie zadeklarowany lewak, jeśli „nasz” kandydat zwycięży.

Notabene „nasze” media z kolei zdają się nie widzieć w tym żadnego problemu. Przeszły do porządku dziennego nad in vitro, cóż więc dziwnego, że jakoś zwolennik homomałżeństw im nie przeszkadza? Aha! Zapomniałem – chodzi przecież o Warszawę „nieideologiczną” i ten koszmar z powieści Chestertona Człowiek, który był Czwartkiem (przypominam, że w polskim przekładzie pominięto z jakiegoś powodu podtytuł: KoszmarNightmare, który jest istotny dla zrozumienia tego utworu).

środa, 19 września 2018

Znany reżyser donosił, ale się nie zaciągał


Podana dzisiaj informacja o współpracy znanego reżysera z SB w zasadzie nie dziwi. Nie osądzam tego konkretnego przypadku, bo nie znam dokładnie szczegółów. Ale nie jest to też pierwszy przypadek. Znana jest przecież np. sprawa innego reżysera pewnego kultowego filmu z czasów PRL-u, która zdaje się doskonale wyjaśniać jego późniejszy udział w nagonce na nieżyjącego już senatora Porozumienia Centrum. Niektórzy do tej pory cytują kawałki z jego komedii, która była elementem tego ataku.

Tacy ludzie robili nam kulturę. Tacy ludzie robią nam kulturę w dalszym ciągu. Tacy ludzie uchodzą za autorytety intelektualne czy nawet (horribile dictu!) moralne. Czy dziwi więc, że dotacje z kieszeni podatnika dostają filmy obrzydzające naszą polską rzeczywistość, pokazujące nierzeczywistość udającą zwierciadło przystawione naszym codziennym realiom? Czy dziwi, że prawie 30 lat po tzw. „transformacji ustrojowej” nie doczekaliśmy się pełnokrwistej filmowej wersji dziejów rotmistrza Pileckiego, że nie nakręcono serialu o Brygadzie Świętokrzyskiej czy o czołgistach gen. St. Maczka, a myślano o nowej wersji komunistycznych „Czterech pancernych” (nie wspominając psa)? Czy dziwi, że nie ma filmu, który pokazywałby światu, jak gnojono polskich księży w obozach koncentracyjnych, a posyła się na międzynarodowe festiwale obrazy o polskim antysemityzmie i robi się takie filmy również za ruskie pieniądze; że robi się wulgarny film o polskim duchowieństwie? Czy kogoś to jeszcze dziwi?

wtorek, 18 września 2018

Wydzieliny Smarzowskiego


O Smarzowskim nie zamierzałem pisać, bo wszak każda krytyka czy szum wokół jego nowego filmu to dodatkowa reklama – wiadomo, im więcej mówią, tym lepiej – więcej widzów może pójdzie do kina. Jednak zmieniłem zdanie i postanowiłem wtrącić swoje trzy grosze. Moja opinia raczej nie nagoni mu publiki.


Przede wszystkim: nigdy nie lubiłem kina Smarzowskiego. To, co obejrzałem, wystarczyło, bym poczuł do produkcji tego pana głęboką niechęć, a wręcz odruch wymiotny. Wcale nie dlatego, że podejmuje tematy kontrowersyjne. Smarzowski podejmuje tematy łatwe, takie, które będą przyjmowane przez krytykę z zachwytem, a jemu będą nabijać kasę. To samo w gruncie rzeczy dotyczy filmu Wołyń, choć na jego temat nie zamierzam się wypowiadać, bo należę do tych wyjątkowych rarogów, którzy się nie skusili i filmu nie obejrzeli. Choć być może gdybym miał mniej wrażliwą żonę, przełamałbym niechęć do wytworów pana Smarzowskiego i poszedł do kina, by się przekonać.


Metoda autora Drogówki jest równie prosta, jak podejmowane przez niego tematy: unurzać wszystko w błocie i wszelkich możliwych wydzielinach cielesnych (stąd nie muszę iść na film Kler, by wiedzieć, jak on wygląda – wystarczą zresztą „trailery”, by to potwierdzić). Jak przyciągnąć uwagę? Zanurzyć krucyfiks w urynie – to się z pewnością sprzeda.


To nie jest nawet krzywe zwierciadło, to jest zwierciadło całkowicie i diametralnie zniekształcające obraz świata. W filmach Smarzowskiego nie zobaczycie prawdziwej Polski, zobaczycie tam tylko twór jego chorej wyobraźni. Wcale nie zdziwiła mnie jego deklaracja, że jest ateistą. Chyba tylko ateista może tak nienawidzić świata i swoich bliźnich, patrzeć na wszystko z taką pogardą, widzieć we wszystkich brutalne, utytłane, wulgarne zwierze. W jego filmach nie ma żadnej prawdy, bo też i o prawdę w tych filmach nie chodzi. Artysta może wyolbrzymiać, może przesadzać, może zniekształcać, by uwypuklić jakiś aspekt, ale – jak już napisałem wyżej – to nie jest przypadek filmów Smarzowskiego.


Myślę, że najlepiej jego twórczość podsumował Jan Polkowski w swoim tekście Wojciech i Wojtek, który można znaleźć w tomie Polska moja miłość. Poniższe dwa passusy pewnie znakomicie będą pasować do najnowszej produkcji autora Domu złego:

„Odnoszę wrażenie, że siła obserwacji [Smarzowskiego] opiera się o zwykłe poczucie wyższości, pychę wyniesienia ponad z gruntu pogański pseudokatolicki lud i jego cwanych, interesownych pasterzy lub jeszcze gorzej niż cwanych – ksiądz w Drogówce jest przecież dodatkowo bywalcem burdeli. Ilu takich księży zna Wojtek? Wojciech?

(...)

Na prowincji (...) nie widział prostych ludzi, którzy przeszli z honorem przez codzienne plugawe poniżenie i najzwyklejszą nędzę drugiej połowy XX wieku? Często ze wsparciem księdza, który nie rozbijał się bryką, przekraczając przepisy, i nie szlajał po burdelach. Proponuję, żeby przed wejściem do kinowej sali sprawdzać dokumenty i Polakom wydawać obowiązkową setkę-wejściówkę, żeby mózgi widzów były kompatybilne z gnojowatym Polakiem-cynikiem-alkholikiem”.

Nie sądzę, by w filmach Smarzowskiego zmieniło się coś tak diametralnie, by ta diagnoza Polkowskiego (wraz z ironiczną propozycją) nie była wciąż aktualna. Czytelników zachęcam do sięgnięcia po zbiór felietonów, z którego te dwa fragmenty pochodzą – o dziwo wciąż jest dostępny do kupienia, choć ta książka powinna zniknąć z półek księgarskich jak świeże bułeczki. No tak, ale autor Drzew nie nurza wszystkiego w... Mniejsza o to, w czym. Zamiast więc wydawać pieniądze na bilet do kina, kupcie tom Polkowskiego. Tam jest spory kawałek prawdy o naszym świecie, także tej mniej przyjemnej.


poniedziałek, 17 września 2018

Daty


17 września nasuwa nieodmiennie myśl o sowieckiej napaści na Polskę. Dla moich Rodziców oznaczała ona utratę ich krainy dzieciństwa. Może nie do końca zdawali sobie wówczas z tego sprawę, byli przecież tacy młodzi – moja Mama urodziła się w 1934 roku, mój Tata w roku 1928. Czy się bali? Jaki to był strach? Bali się podczas wojny banderowców – to wiem. O tym często mówiła Mama. A jak to było 17 września 1939 roku?

Patrzyli na te straszne rzeczy oczami dzieci, mieszkali w tej samej wiosce, która teraz znajduje się na terytorium Ukrainy. Kiedy byliśmy tam z Mamą przed kilkoma laty, żałowałem, że Mama nie mogła przypomnieć sobie, w którym dokładnie miejscu był dom Taty. Wiele miejsc rozpoznała. Pamiętała studnię, za którą się chowała i która wciąż była w tym samym miejscu. Był nawet krzyż, w pobliżu Jej domu, ale nie drewniany, tylko murowany. Kościół rzymsko-katolicki był teraz grecko-katolicki. Tylko domu już nie było. Tamten spłonął. Na jego miejscu powstał nowy. Była nawet zapamiętana z dzieciństwa kalina, ale nie w tym samym miejscu, choć na tym samym podwórku. Nie było dworu, w którym pracował dziadek – Mama tylko pokazała, którędy Jej tato szedł do pracy. Cmentarz był w połowie zarośnięty. To była ta polska połowa. Tylko jeden grób był w tej części zadbany i oczyszczony. Grób polskiej zakonnicy. Na drugiej połowie chowano Ukraińców.

Mama całe życie obchodziła swoje urodziny w innym dniu niż ten, który widniał oficjalnie w Jej dowodzie osobistym. Twierdziła, że urodziła się kilka dni wcześniej. Po Jej śmierci, szukając dokumentów, znaleźliśmy świadectwo szkolne z czasów wojny, na którym widniała jeszcze inna data – jak się okazało ta sama data była podana na starym kościelnym świadectwie zawarcia małżeństwa. O tym nie wiedzieliśmy. I też nie pamiętam, by moja Mama kiedykolwiek o tym wspominała. Raczej teraz już nie ustalimy, skąd takie różnice. Ponoć nie było to dawniej takie dziwne, że ludzie mieszkający w wioskach urodzili się w rzeczywistości wcześniej niż data urodzenia, jaka widniała w oficjalnych dokumentach.

Kiedy jednak załatwiałem dokumenty z Urzędu Stanu Cywilnego do poświadczenia aktu dziedziczenia, okazało się, że problem jest również z datą urodzin mojego Taty. Ta, którą podano mi na urzędowym piśmie, nie zgadzała się z numerem PESEL. Ponieważ pani notariusz stwierdziła, że musi być zgodność numeru PESEL z datą urodzenia, musiałem wyjaśnić sprawę. Okazało się, że w archiwach są dwie daty i obie potwierdzone sądownie. Różnica była niewielka – tylko jeden dzień. Na dodatek mój Tato wpisywał do formularzy z jakiegoś powodu raz jedną, a raz drugą. A nawet zdarzyło się, że podał jeszcze inną, ale znowu – różnica była jednego dnia od jednej, a dwóch dni od drugiej urzędowo poświadczonej daty. Dlaczego? Pewnie nigdy się tego nie dowiemy.

Ich świat już nie istnieje. Można tylko żałować, że się więcej nie pytało, nie rozmawiało, nie dociekało. Mój Tato nigdy po wojnie nie odwiedził swojej wioski. Moja Mama pojechała tam, kiedy już była starszą panią chodzącą o lasce. Śmialiśmy się, że miała więcej energii i sił od nas – Jej dzieci. Kiedy chodziliśmy po Jej i Taty wiosce, przypominała sobie historie zasłyszane w dzieciństwie. Niektóre były z gatunku niesamowitych i jeżących włos na głowie. Były takie, które wiązały się konkretnymi miejscami: cmentarzem, rzeką, krzyżem, studnią. Niektóre z nich pewnie były przekazywane z pokolenia na pokolenie. Teraz już nikt ich nie będzie pamiętać, nikt ich nie przekaże dalej. 17 września 1939 roku czerwony sierp zaczął swe krwawe żniwo. 17 września 1939 roku ciężki młot spadł, by burzyć i niszczyć krainę dzieciństwa moich Rodziców.
 

sobota, 15 września 2018

Droga śmierci i droga życia


Czytając niezwykle ciekawą książkę Hansa Georga Wunderlicha Tajemnica Krety, natknąłem się prawie pod koniec tej lektury na takie oto spostrzeżenie dotyczące przeludnienia w okresie między środkiem i końcem epoki brązu:

„Trudny jest wybór między pokojem i porządkiem za cenę zabijania dzieci, a wzrostem zaludnienia z towarzyszącą mu huśtawką: od rewolucji technicznych do wojen, epidemii i skażenia środowiska. Starożytny Egipt poszedł jedną drogą, Europa w ślad za Grekami podążyła inną. Ta pierwsza doprowadziła w przeszłości do społeczeństwa statycznego, zniewolonego, druga – do narodzin zachodniej cywilizacji, wędrującej wszakże ku jakiejś nieznanej nam przyszłości. Dokąd nas zaprowadzi? (tłum. Ireneusz Kania)”

Wunderlich stwierdza, że słowo „przeludnienie” jest „tylko terminem technicznym”, bo w opisywanej epoce chodziło o inny sposób uprawy ziemi, który mógł wyżywić ograniczoną ilość osób itd. A zatem nie należy rzutować współczesnych wyobrażeń o przeludnieniu na tamte czasy. Jako przykład „kontroli urodzin”, która miała zapobiec negatywnym skutkom takiego „przeludnienia”, podaje Egipt i powołuje się na znaną biblijną historię o Mojżeszu.

Sam początek tego akapitu: „Trudny jest wybór... itd.” budzi moje opory i wątpliwości natury moralnej, ale nie zamierzam się teraz na tym skupiać, tak jak nie zamierzam teraz wnikać w to, czy w ogóle opis Wunderlicha jest trafny, bo chodzi mi o co innego. Otóż autor dochodzi tutaj do ciekawego wniosku, a mianowicie, że tzw. „kontrola urodzin”, która dzisiaj wiąże się nie tylko z antykoncepcją, ale także z mordowaniem dzieci w łonach matek, prowadzi do stagnacji. Cywilizacja, zamiast się rozwijać, stoi w miejscu, a społeczeństwo jest zniewolone. Po tej cywilizacji pozostają piękne, może nawet i monumentalne artefakty, ale to wszystko jest jednym wielkim cmentarzyskiem, które nie generuje żadnej pozytywnej energii, żadnej twórczej siły, żadnej dynamiki rozwojowej.

Przeciwieństwem w tej wizji jest cywilizacja zachodnia, która stawia na ryzyko, niepewność, ale też wolność i taką „kontrolę urodzin” odrzuca, a swoje początki ma m.in. w starożytnej Grecji. Taki wybór prowadzi do rozwoju, twórczej dynamiki, innowacji i rozwiązań rodzących się z potrzeby przezwyciężenia piętrzących się problemów. Autor na końcu tego akapitu pyta: Dokąd nas zaprowadzi taka droga?

Wydaje się, że w chwili obecnej zaprowadziła nas do rozdroża (ta „chwila obecna” to też wielki skrót myślowy, bo można powiedzieć, że zaczęła się ona 500 lat temu wraz z rewoltą protestancką i trwa do tej pory). Cywilizacja zachodnioeuropejska (która oczywiście obejmuje też Nowy Świat) zdaje się skręcać w odnogę, która wiedzie ku modelowi wybranemu przez Egipt, czyli mówiąc wprost: na cmentarz. Dzisiaj też jako jedną z przyczyn mordowania nienarodzonych podaje się „przeludnienie”, choć dominować zdaje się nomenklatura mówiąca o tzw. „prawach człowieka”, co oznacza tak naprawdę egoizm, wygodę, unikanie wyzwań, jakie według Wunderlicha pozwoliły na zbudowanie cywilizacji zachodniej.

Kościół katolicki niezmiennie pokazuje inną drogę, tę która szanuje wolność i godność człowieka jako dziecka Bożego, każdego człowieka, niezależnie od jego pozornej „użyteczności społecznej”, także tego nienarodzonego. Ta droga może w rzeczywistości często przypominać wąską i kamienistą ścieżkę, a podążanie nią okazać się trudne, wręcz momentami wydawać się niemożliwe. To droga, która stawia wyzwania, ale też wiedzie ku prawdziwej wolności i rozwojowi, zarówno pod względem duchowym, jak i cielesnym, doczesnym, którego przykładem jest rozwój ziemskiej cywilizacji.

Już Didache, starożytny dokument chrześcijański, który badacze uważają za współczesny niektórym księgom Nowego Testamentu, zaczyna się znamiennym zdaniem:

„Dwie są drogi, jedna droga życia, a druga śmierci – i wielka jest różnica między nimi”.

Wunderlich się mylił zadając swoje pytanie o to, dokąd zaprowadzi nas obrana droga. Już w chwili, kiedy pisał swoją książkę, brzmiało ono inaczej: Czy jako Europa będziemy podążać drogą śmierci, czy jednak wybierzemy drogę życia? To pęknięcie, rozejście się dwóch dróg, do jakiego zdaniem Wunderlicha doszło w zamierzchłej epoce, po czasach, z których pochodzą wykopaliska z Knossos,  nastąpiło ponownie w czasach reformacji. Dzisiaj wydaje się, że Europa konsekwentnie podąża drogą śmierci.

piątek, 14 września 2018

Z cyklu: Myszkując po Internecie: Pieśń grobu


Nie wiem, czy jest to ten typ śpiewania, który by mi szczególnie odpowiadał (bo podoba mi się i nie podoba zarazem), ale sam „klip” muzyczny bardzo mi się podoba. Zarówno pod względem doboru obrazów mówiących o przemijaniu i pięknie świata zarazem, jak i towarzyszących im naturalnych dźwięków, które współgrają z dźwiękami gitary i śpiewem. A ponieważ jest piątek, a więc wspomnienie Męki Pana Jezusa (dla wielu już niestety to zwłaszcza dzień, by dać sobie w gaz i zaszaleć na parkiecie), więc wydaje mi się, że piosenka o śmierci jest jak najbardziej na miejscu. A zatem: Pieśń Grobu Wojciecha Kassa w wykonaniu Jarosława Chojnackiego:



środa, 12 września 2018

Kto naprawdę jest za wolnością, czyli Acta 2

Jeśli będziecie kiedyś się zastanawiać, dlaczego nie ma już takiej wolności słowa w Internecie jak dawniej, to przypomnijcie sobie nazwiska europosłów PO, którzy głosowali za Acta 2. Oni są nie tylko przeciw Polsce, oni są generalnie przeciw prawdziwej wolności. A jeśli coś obiecują, to po to, aby tego nie zrealizować. PiS-owi wiele można zarzucić, ale w większości realizuje swój program wyborczy (z wyjątkiem zakpienia sobie z frankowiczów).

Z cyklu: Myszkując po Internecie: Kot i... orzeł


wtorek, 11 września 2018

Corner Shop: „Tinker’s Leave” Maurice’a Baringa, czyli wojna, miłość i cierpienie, cz. I


Są takie powieści, z których bohaterami ciężko jest się rozstać. Kiedy zbliżamy się do ostatnich stron, chciałoby się, aby w jakiś magiczny sposób nagle zwiększyła się objętość książki i by to nie był jeszcze koniec. Najczęściej takie książki spotyka się chyba w dzieciństwie. Przyzwyczajamy się do bohaterów, lubimy ich, chcemy towarzyszyć im w ich przygodach. Jedną z takich książek był dla mnie w dzieciństwie Robinson Crusoe. A ostatnio takim utworem okazała się powieść Tinker’s Leave
Maurice’a Baringa.

Na twórczość Baringa wpadłem przypadkiem, czytając autobiografię Belloca autorstwa Josepha Pearce’a. W zasadzie to można powiedzieć, że współcześni Chestertona i Belloca kojarzyli tych dwóch słynnych katolickich twórców nieodłącznie z Baringiem i pewnie trudno byłoby im wyobrazić sobie ich inaczej. Tak przynajmniej zostali oni uwieńczeni na obrazie „Conversation Piece” Herberta Jamesa Gunna, a więc nie jako słynny stwór Chesterbelloc (jak określił ich Bernard Shaw), ale jako trójka katolickich twórców i przyjaciół: Chesterton-Belloc-Baring. Sam Pearce porównuje ich do trzech muszkieterów, którzy razem toczyli boje i walczyli jeden za drugiego.

W dużej mierze to Belloc i Chesterton przyczynili się do nawrócenia Baringa, który wywodził się z rodziny anglikańskiej, lecz stopniowo utracił wiarę wyniesioną z dzieciństwa. Sam Baring wcześniej odwodził jednego ze swoich przyjaciół od zamiaru przejścia na katolicyzm, jednak jakiś czas potem poszedł w jego ślady i jak to określił: „było to jedyne działanie w moim życiu, którego z całą pewnością nigdy nie żałowałem”. Pearce sugeruje, że ogromny wpływ na konwersję Baringa mogła wywrzeć Ortodoksja Chestertona.

Maurice Baring raczej nie należy do pisarzy w Polsce znanych. W polskiej Wikipedii brak o nim hasła. A na język polski – jak wykazały moje pobieżne poszukiwania – przełożono i wydano w sumie tylko dwie powieści i to jeszcze przed wojną – Daphne Adeane oraz Tunikę bez szwów. Tunika bez szwów doczekała się drugiego wydania w innym tłumaczeniu po wojnie w roku 1995. I to wszystko, chyba że w jakiejś antologii umieszczono też przekłady jego wierszy, o czym nie wiem. Nic w tym w sumie dziwnego, gdyż w samym świecie anglojęzycznym o Baringu w zasadzie zapomniano, a jeśli książki Belloca i Chestertona można zdobyć z reguły bez wielkiego trudu także w wersjach elektronicznych, to z Baringiem jest znacznie trudniej albo są to wydania papierowe w cenach na polską kieszeń zbyt wysokich.

Z tego też powodu Tinker’s Leave to dla mnie wybór nieco przypadkowy – po prostu powieść ta była wyjątkowo dostępna w wersji elektronicznej i to za darmo. Ale nawet gdybym musiał za nią zapłacić, to nie byłby to pieniądze zmarnowane – czego czytelnik może się domyślić po moim wstępie.

W zasadzie powieść Baringa zaczyna się tak, jak wiele takich powieści z przełomu wieku XIX i XX. Czytelnik, który weźmie ją do ręki przypadkowo, może więc czytać ją nieco nieuważnie. Jednak po paru stronach, a już z pewnością od chwili, kiedy Miles Consterdine – główny bohater znajdzie się w Paryżu, opowieść Baringa wciąga i uwodzi z taką siłą, że z trudem można się od niej oderwać. Tak było w moim przypadku – groziło mi zaniedbanie moich obowiązków, bo mimo zmęczenia mógłbym kontynuować lekturę do białego rana.

Miles Consterdine jest z jednej strony typowym „produktem” epoki, dzieckiem bogatych rodziców, pozbawionym przy tym wielkich trosk i kłopotów, a z drugiej wydaje mi się przypominać te setki lub tysiące dzisiejszych młodych ludzi jeżdżących po współczesnej Europie, nie mających jakichś wybitnych zdolności czy wyjątkowego wykształcenia, nie orientujących się za bardzo w literaturze, sztuce czy muzyce, wiodących życie pozbawione jakichś niezwykłych wrażeń czy doznań. Stąd może przemówić do współczesnej umysłowości. Chociaż różni Milesa od współczesnych młodych ludzi jedna rzecz: w przeciwieństwie do nich jest po dziecięcemu wręcz niewinny.


Ponieważ nie lubię zdradzać fabuły, by nie psuć czytelnikowi przyjemności odkrywania jej na własną rękę (jedna z najgorszych recenzji według mnie to streszczanie własnymi słowami przeczytanego dzieła czy obejrzanego filmu), stwierdzę jedynie, że w wyniku nieprzewidzianych okoliczności życie Milesa ulega zmianie i nagle doświadcza on przygód i wrażeń, które dawniej były mu obce.


poniedziałek, 10 września 2018

Jak Jarosław Kaczyński mnie przeraził


Niestety znowu będzie o moim ulubieńcu, czyli Patryku Jakim. A to za sprawą Prezesa, którego słowa przytoczył ostatnio onet. Mianowicie Jarosław Kaczyński tak się wypowiedział o kandydacie na prezydenta Warszawy: to „ktoś, kto może w polskiej historii następnych dziesięcioleci (...) wiele znaczyć, wiele zrobić, wiele zrobić dobrego”. Ponoć Kaczyński uświadomił to sobie jeszcze dawno temu na jakimś „młodzieżowym spotkaniu”.

Cóż ja mogę na to powiedzieć? „Raczej nieszczęście” – by zacytować klasykę polskiego kabaretu.

Z mojego punktu widzenia właśnie te zalety Jakiego, których w żaden sposób nie podważam, bo wydaje się, że jest to młodzieniec pełen energii i dość pracowity, jak najgorzej wróżą polskiej przyszłości. Jeśli mamy do czynienia z takim politykami, jak Biedroń czy Trzaskowski, od razu wiadomo, że są to politycy na bakier z nauką moralną Kościoła i że będą wprowadzać konsekwentnie rozwiązania, które staną się w Polsce kolejnymi przyczółkami cywilizacji śmierci. Natomiast w przypadku Jakiego dla przeciętnego wyborcy oczywiste to takie nie jest.

Pisałem już na tym blogu, że Jaki jest bardziej niebezpieczny od Trzaskowskiego (co – jeszcze raz podkreślę – nie oznacza, bym głosował na kandydata PO, gdybym mieszkał w Warszawie). Dlaczego? Bo w moim przekonaniu Jaki – przy milczeniu hierarchii Kościoła katolickiego w sprawie jego wypowiedzi o in vitro oraz przy bezkrytycznym chwaleniu go przez „nasze” media (z paroma wyjątkami) – będzie przyczyniał się do niezauważalnego demontażu cywilizacji chrześcijańskiej w Polsce. Jeśli wypowiedzi polityków lewicowych czy liberalnych od razu budzą opór w przeciętnym katoliku, bo wprost mówią oni o tym, co dla przeciętnego człowieka jest horrorem, to w przypadku „naszego” polityka to takie oczywiste nie jest.

Jaki wypowiada się przeciwko aborcji eugenicznej (nie wiem, czy generalnie przeciwko aborcji jako takiej), ale jest już na bakier z nauką Kościoła, gdy chodzi o in vitro. Hierarchia milczy i nie prostuje jego wypowiedzi, gdy polityk ów stwierdza, że jego podejście nie różni się od Episkopatu. Jeśli to nie jest tylko gra wyborcza (co samo w sobie jest oburzające, bo nie wyobrażam sobie, by polityk katolicki w taki sposób zdobywał sobie elektorat), to oznacza, że katolicki wyborca głosując na Jakiego jednocześnie głosuje na cywilizację śmierci wprowadzaną do Polski stopniowo. Albo inaczej: głosuje za tym, by ludzi w Polsce stopniowo do tej cywilizacji przyzwyczajać. Po Jakim przyjdą inni politycy „prawicowi” (jeśli jego poglądy za parę lat nie ewoluują), którzy będą przeciw aborcji, a nawet za oraz przeciw „małżeństwom homoseksualnym”, a nawet za – podobnie jak Jaki jest przeciw in vitro, a nawet za.

To wszystko odbywa się przy medialnej nagonce na krytyków takiego postępowania, jakie uosabia sobą Jaki. Tak jak dzieje się to w przypadku sprzeciwu przedłużania kwestii zakazu aborcji eugenicznej. Znani obrońcy życia są określani jako rozbijający prawicę, kiedy w rzeczywistości prawicę rozbijają politycy, którzy są w prawicowym rzekomo PiS-ie, a powinni znaleźć się w PO, SLD czy jakiejś organizacji feministycznej. Przeciętny wyborca prawicy, który nie ma czasu zaprzątać sobie głowy śledzeniem politycznych debat, bo zaabsorbowany jest wiązaniem końca z końcem, pójdzie i zagłosuje na Jakiego czy Lichocką, nieuświadamiając sobie, że w imię jedności prawicy przyczynia się być może do demontażu cywilizacji chrześcijańskiej w Polsce.

Jeśli zatem za kilka lat doczekamy się upadku katolicyzmu w Polsce i podobnej sytuacji, z jaką obecnie mamy do czynienia w Irlandii, to wielkie „zasługi” położą w tej dziedzinie ci politycy, którzy – słowami Jarosława Kaczyńskiego – mogą „wiele zrobić dobrego”. Niestety spory udział będzie w tym miało duchowieństwo, które milczy i takich polityków nie przywołuje do porządku po imieniu.

sobota, 8 września 2018

„Kupiec wenecki” na opak odczytany, cz. V i ostatnia


Najzabawniejsze w całym tym fragmencie z Kydryńskiego (zamieszczonym w poprzednim odcinku) jest stwierdzenie, że Antonio mści się na lichwiarzu i jeszcze nie oddaje mu długu! Przypomnijmy: Shylock domagał się bezwzględnej realizacji prawa, nie chciał okazać miłosierdzia, do którego przecież nie można zmusić (o czym mówi Porcja), szokował wszystkich swoją bezdusznością. Shylock dostał więc prawo, a nie miłosierdzie. Wyrok wydany przez Księcia był zresztą surowszy. Jednak to Antonio właśnie wstawił się za Żydem, łagodząc werdykt, który mógł kompletnie zrujnować lichwiarza! Co więcej – zadbał o jego córkę, która wcale nie jest taką zołzą, jak odmalował to Kydryński. Przypomnijmy, że Shylock bardziej troszczył się o swoje kosztowności niż o los córki (wbrew temu, co Kydryński wypisuje o jego rzekomej miłości do swojego dziecka). A jak sama Jessica opisuje dom swego ojca? Oto w rozmowie z Launcelotem mówi:


Dom nasz jest piekłem, a ty (miły diable)
Umiałeś czasem nudę tu rozpędzić.

Oczywiście można to też i tak zrozumieć, że jest to jedynie gra słów i Jessica odnosi „piekło” do nudy, o której wspomina, a „diabeł” Launcelot rozprasza jego nudę, ale czy na pewno? Czemuż to sługa Shylocka boryka się z myślą, czy nie uciec od swojego pana i w końcu decyduje się zamienić służbę „u bogatego Żyda” na służbę u „biednego szlachcica” – Bassania? Kolejny „spisek” chrześcijański przeciw „biednemu” lichwiarzowi? Oto w rozmowie ze swoim ojcem Launcelot stwierdza: „Pan mój to wierutny Żyd, – dać mu podarunek? Dać mu stryczek! – Zagłodził mnie w swej służbie. Możesz mi palce żebrami policzyć...”. Oczywiście Launcelot to postać komiczna, niezbyt poważna, co widać też z zacytowanej powyżej wypowiedzi. Jednak zarówno słowa córki Shylocka, jak i jego sługi, stawiają lichwiarza w niezbyt pozytywnym świetle (na wszelki wypadek sprawdziłem też oba passusy w oryginale i Słomczyński okazuje się być w swej translacji bardzo wierny).


Dlaczego zatem – biorąc powyższe pod uwagę – w chwili ogłoszenia wyroku Antonio miałby myśleć o oddaniu długu, czego sam Shylock nie chciał (i to mimo oferowanej wielokrotności faktycznego zadłużenia!), aż do chwili, gdy uświadomił sobie, że przegrał? Trudno doprawdy pojąć taką logikę autora posłowia.


Pomijam już fakt, że samo zagadnienie jest dużo ciekawsze niż interpretacyjne łamańce Kydryńskiego, by zrobić ze sztuki Szekspira antyrasistowski manifest. To również temat na osobny tekst o zagadnieniu miłosierdzia i prawa oraz o wyraźnych nawiązaniach do Biblii, a zwłaszcza Nowego Testamentu i – jak widać z wypowiedzi samego Shylocka – do scen z procesu Chrystusa.


Z dzisiejszego punktu widzenia – ale podkreślmy, że z dzisiejszego – nasz opór budzi przymus nawrócenia narzucony Shylockowi. Weźmy jednak poprawkę na czasy, w których przyszło żyć Szekspirowi i okrucieństwo, z jakim musiał mieć do czynienia i jakiego być może był świadkiem oglądając śmierć św. Roberta Southwella. Kto ma w tej mierze jakieś wątpliwości, niech poczyta sobie autentyczny pamiętnik jezuity Johna Gerarda, o którym już na tym blogu pisałem.


I ostatni już cytat z posłowia Juliusza Kydryńskiego, który by podeprzeć swoją interpretację, tym razem demonizuje postać Antonia (tytułowego „Kupca weneckiego”) i Bassania:


„Sprawa przyjaźni między dwoma mężczyznami, motyw tak chętnie i tak często podejmowany przez elżbietańczyków (...), w przypadku Antonia i jego młodego przyjaciela nabiera o tyle specyficznego wyrazu, że Bassanio – co najzupełniej jasno wynika z tekstu – jest po prostu utrzymankiem Antonia, w dodatku utrzymankiem lekkomyślnym i rozrzutnym, na którego zachcianki kupiec może sobie jednak bez trudu pozwolić. Czy zatem powodem owego niby nie wytłumaczonego smutku Antonia nie jest przypadkiem świadomość, że ów ukochany młodzieniec opuści go wkrótce dla młodej i pięknej damy” (podkreślenie – Juliusz Kydryński).


Autor okładki współczesnego polskiego wydania zrobił z żydowskiego lichwiarza jednocześnie homoseksualistę, nadając sztuce angielskiego geniusza rangę manifestu LGBT-coś-tam. Tymczasem autor posłowia ze schyłku lat 70-tych XX wieku sugeruje niedwuznacznie homoseksualizm dwóch głównych postaci dramatu – Bassania i Antonia. O tempora, o mores! – chciałoby się zawołać. Już sobie wyobrażam ten skandal, to oburzenie, te gwizdy i buczenia na widowni za każdym razem, kiedy aktorzy grający Antonia i Bassania pojawiali się na scenie w czasach Szekspira, gdyby faktycznie takie były intencje samego autora, a widzowie odczytali je tak, jak zinterpretował to XX-wieczny polski tłumacz i znawca teatru elżbietańskiego! Bądźmy poważni! Nawet nie chce mi się wyjaśniać absurdalności stwierdzenia, że Antonio jest smutny, bo traci swego homoseksualnego „utrzymanka”!


Dalej w swoim wywodzie Kydryński sugeruje, że miłość samego Bassania do Porcji jest daleka od doskonałości. Ależ oczywiście, że tak! Interes materialny miesza się tutaj z duchowym, miłość Bassania jest skażona i wiele jej brakuje do doskonałości diamentu, który zresztą potem oddaje wraz z pierścieniem, sprzeniewierzając się jednocześnie przysiędze danej swojej świeżo poślubionej żonie. Ale to też jest tak naprawdę głównym motywem samej sztuki. To jednak już temat na zupełnie inny cykl tekstów, cykl poświęcony pogłębionej interpretacji Kupca weneckiego. Kydryński ma bowiem rację co do „gry pozorów”, ale z wybitnego dzieła teatralnego robi jakąś płytką antyrasistowską agitkę, w której biedny Żyd staje się ofiarą chrześcijańskiej nikczemności. Zainteresowanych pogłębioną analizą tego dramatu, a znających język angielski, zachęcam do sięgnięcia po książkę Through Shakespeare’s Eyes Josepha Pearce’a, gdzie można przeczytać szczegółową analizę Kupca weneckiego, nawiązującą także do wydarzeń z czasów jego powstania, o których wspomina zresztą sam Kydryński (chodzi o przypadek doktora Lopeza).


Dlaczego o tym wszystkim piszę? Wiem, że porywam się z motyką na księżyc. Juliusz Kydryński (starszy brat Lucjana) był zarówno krytykiem teatralnym, jak i tłumaczem z języków: francuskiego, niemieckiego i angielskiego. Spolszczył m.in. Hamleta, a oprócz dzieł dramatu elżbietańskiego (Marlowe, Jonson), udostępnił nam utwory takich pisarzy, jak Kafka, Twain czy Steinbeck. A zatem to on będzie traktowany jako autorytet, a nie jakiś pętak, który szarpie go za nogawki. Niech tam! Nie mogłem jednak po przeczytaniu posłowia do Kupca weneckiego przejść nad powypisywanymi tam bzdurami do porządku dziennego.


Posłowie Kydryńskiego jest poza tym doskonałym przykładem aberracji interpretacyjnych, o jakich pisze Joseph Pearce: wczytywania w tekst współczesnych (XX-wiecznych, jak u Kydryńskiego, lub XXI-wiecznych, jak u autora wspomnianej tu parę razy okładki) koncepcji filozoficznych i ideologii, które w czasach Szekspira były ówczesnym ludziom całkowicie obce. Szekspir był z pewnością genialnym twórcą i jak każdy geniusz wykraczał poza swoją epokę. Ale nie przesadzajmy też ze zdolnościami ludzkiego umysłu – autor Kupca weneckiego z całą pewnością nie mógł przewidzieć takiej grozy, jaką zgotowali Żydom Niemcy pod wpływem ideologii hitlerowskiej! Pearce twierdzi, że aby wiernie odczytać zamysł dzieła, należy poznać dobrze samego twórcę, jego epokę i kontekst, w jakim powstał jego utwór. Inaczej jesteśmy skazani na dowolność interpretacyjną, która wczytuje w tekst rzeczy, które jego twórcy się nawet nie śniły. Co ciekawe – to już moje spostrzeżenie – te interpretacje nie dają się nawet usprawiedliwić samym tekstem, z którym interpretator przestaje się w ogóle liczyć, co próbowałem pobieżnie w swoim blogowym cyklu wykazać. Kropka.


William Shakespeare, Najwyborniejsza opowieść o Kupcu weneckim, tłum. Maciej Słomczyński, Kraków 1979.

piątek, 7 września 2018

Suczka zmarła, czyli TV Republika w awangardzie postępu


Wyjdzie na to, że się uwziąłem na „naszą” telewizję, tak jak uwziąłem się na „konserwatywnego” kandydata (byle)Jakiego, ale nic na to nie poradzę, sama się podstawia. Okazuje się oto, że po zaniżaniu standardów językowych, o czym pisałem tutaj, Telewizja Republika zniża się też intelektualnie do poziomu walczących o prawa zwierząt do równego traktowania z ludźmi. Nie wierzycie, to przeczytajcie sobie tutaj tę jakże wzruszającą informację o śmierci... suczki znanej piosenkarki muzyki pop! Tak, tak! „Nie żyje”! „Zmarła ukochana suczka”! Nie wiemy tylko, na jakim cmentarzu zostanie pochowana i jaki ksiądz wygłosi kazanie nad jej trumną (urną z prochami?). I czy będą wyrazy współczucia przesłane przez głowę państwa i hierarchów kościelnych.


Mogę zrozumieć, że ktoś podchodzi emocjonalnie do zwierząt, zwłaszcza, jeśli sam je hoduje. Jednak traktowanie informacji o tym, że zdechł piesek jakiejś pani, na równi ze śmiercią człowieka, stosowanie określeń, które powiązane są ze zgonem istoty ludzkiej, to już chyba więcej niż „lekka przesada”. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy ta pani sama niedawno zmarła na raka. Że już nie wspomnę o tytule tego tekściku, który mógłby się znaleźć w brukowcu dla jakichś nastoletnich półgłówków.


Niniejszym usuwam zatem link do Telewizji Republika z działu Prawe media. Notabene niektóre inne linki powinny również stamtąd zniknąć, a to ze względu na uprawianie bezmózgiej propagandy przez niektóre z tych mediów i uważanie swoich czytelników i widzów za debili, którzy nie potrafią myśleć i kojarzyć faktów. Mam jednak nieco jeszcze cierpliwości. W przypadku TV Republika moja cierpliwość się wyczerpała.

Kiedy ta „nasza” telewizja zacznie dbać o korektę, poprawność językową i piękno polszczyzny, przestanie traktować swoich widzów i czytelników jak niedorozwiniętych tępaków, a zwierzęta będą w jej wiadomościach ZDYCHAĆ, a nie „umierać”, wówczas może umieszczę link do niej na swojej stronie ponownie. Dzisiaj nie widzę sensu reklamowania medium, które jest zaprzeczeniem wartości, jakie wyznaję. Jak powiadają Anglicy: Enough is enough!


czwartek, 6 września 2018

Czy Patryk Jaki zaciągnął na siebie ekskomunikę? Biskupi milczą


Pisałem już parę razy na tym blogu o Patryku Jakim i o jego dziwnym, jak na „konserwatywnego” polityka poparciu dla in vitro. Gdybym mieszkał w Warszawie, jako wyborca prawicowy nie oddałbym głosu na Jakiego. Nie mógłbym zrobić tego z czystym sumieniem.

W całej tej sprawie jednak dziwi mnie jedno: milczenie Kościoła. Patryk Jaki – tak przynajmniej wynika z doniesień medialnych – jest za in vitro, a jednocześnie twierdzi, że jego pogląd nie różni się od stanowiska Episkopatu. Wprowadza więc po pierwsze zamieszanie w głowach ludzi prostych albo takich, którzy może z racji braku czasu albo własnych ograniczeń intelektualnych, nie wgłębiają się w naukę moralną Kościoła i są w związku z tym gotowi przyjąć, że faktycznie polscy biskupi popierają in vitro. Tym bardziej, że Episkopat – powtórzę – milczy w sprawie wypowiedzi Jakiego.

Po drugie, jeśli się nie mylę, Patryk Jaki jest politykiem katolickim. W związku z tym jest na bakier z nauką Kościoła jako katolik. Dlaczego zatem Kościół ustami swoich hierarchów lub księży nie skoryguje wypowiedzi Jakiego, nie potępi ich i nie upomni samego polityka? Przecież ten człowiek może w stanie grzechu ciężkiego przyjmować sakrament Komunii św.! Dlaczego nikt z biskupów, dlaczego ksiądz proboszcz z parafii Jakiego, dlaczego jakikolwiek ksiądz nie powie głośno, że Patryk Jaki swoimi wypowiedziami zaciąga na siebie ekskomunikę i powinien albo publicznie odwołać swoje poglądy jako osoba publiczna właśnie, albo wziąć pod uwagę, że dopóki nie odwoła swoich poglądów na in vitro, nie może przystępować do sakramentu Eucharystii?

Nie chciałbym, aby potraktowano to tak, że uwziąłem się szczególnie na tego polityka. To samo dotyczy innych polityków zarówno Platformy Obywatelskiej, jak i PiS-u oraz innych partii, którzy publicznie uczestniczą we Mszy św., przyjmują Komunię św., a jednocześnie są w swoich wypowiedziach na bakier z nauką Kościoła. Dlaczego biskupi pozwalają na świętokradcze przyjmowanie Ciała i Krwi naszego Pana? Przecież powinni nazwać tych polityków po imieniu – to są, podkreślę to raz jeszcze, osoby publiczne! Sama spowiedź nie wystarczy, oni muszą odwołać swoje poglądy publicznie, inaczej sieją zgorszenie i być może popełniają świętokradztwo!

A może popieranie in vitro i sama procedura in vitro nie jest takim strasznym grzechem? Bo jako osoba o ograniczonych zdolnościach intelektualnych zaczynam mieć wątpliwości. Biskupi przecież milczą, kiedy ktoś popiera in vitro, a jednocześnie twierdzi, że ma pogląd na tę sprawę taki sam, jak Episkopat Polski.

wtorek, 4 września 2018

„Upierdliwe tłumaczenia” Telewizji Republika, czyli komu walnąć z liścia?


Przepraszam za tytuł, ale takim językiem posługuje się „nasza” telewizja, czyli Telewizja Republika. Nie wierzycie? Przeczytajcie początek wiadomości o austriackim (tak, to nie błąd) kangurze. Jeśli to nie jest powszechne zdziczenie obyczajów, to ja już nie wiem, co to!

Nie lubię wulgaryzmów i nie widzę dla nich uzasadnienia w przestrzeni publicznej, poza sytuacjami, kiedy ich zastosowanie usprawiedliwiają względy artystyczne czy literackie. Niestety słowa wulgarne są w dość częstym użyciu, a przyczyniają się do tego także ci, którzy powinni mieć właśnie wyższą świadomość celowości ich zastosowania, czyli ogólnie rzecz biorąc ludzie pióra. A więc np. również tacy reżyserzy, u których nawet bohaterzy w sutannach co chwilę rzucają bluzgami, jakby święcenia kapłańskie przyjęli wchodząc w stan duchowny prosto z najgorszego rynsztoka.

Przyzwyczaiłem się już, że z powodu pośpiechu, aby puścić „njusa” nagminne są na portalach informacyjnych literówki, błędy stylistyczne czy nawet skandaliczne błędy ortograficzne. „Przyzwyczaiłem” – to nie znaczy, że pogodziłem. Ale kiedy zacząłem czytać ten artykuł na stronie Telewizji Republika, po prostu mowę mi odjęło z wrażenia. Czekam na kolejne wykwintne słowa. Rozumiem, że „nasza” telewizja zniża się teraz do poziomu idioty.

Może to tylko niepotwierdzona legenda, ale ponoć spikerzy BBC dawno, dawno temu, gdy zasiadali przed mikrofonem radiowym, byli elegancko ubrani (garnitur, krawat itd.), aby przypominało im to o powinności używania pięknej angielszczyzny. No cóż...! Czasy te już dawno minęły. Niestety także i u nas!

I czy w takiej sytuacji i przy takim języku może dziwić, że właśnie na stronach TV Republika broni się (zasłużonej skądinąd) kobiety, która dała drugiej, jak to się pięknie mówi, „z liścia”? Nie jestem za samosądami, ale może chociaż mamusia tego dziennikarza, który napisał ten idiotyczny tekst o kangurze, mogłaby mu dać z liścia? Jestem jak najbardziej za!

Na wszelki wypadek zrobiłem jeszcze na komórce tzw. screenshot fragmentu, o którym mowa (wymazałem jedynie nazwę operatora), gdyby jednak ktoś w „naszej” telewizji się zreflektował, że tak nie wypada.

poniedziałek, 3 września 2018

Kandydat (byle)Jaki za handlem żywym towarem, a nawet przeciw niemu


Prawicowy kandydat na prezydenta Warszawy, Patryk (byle)Jaki udzielił iście „salomonowej” odpowiedzi na pytanie o kwestię in vitro, do której odniósł się już wcześniej w kwietniu tego roku (pisałem już o tym na swoim blogu).

Otóż po pierwsze stwierdził on, że „nadal jest za tym, aby in vitro było dopuszczalne”, a przy tym wszystkim uważa (Uwaga! Mocno trzymajcie się krzesła!), „że jego pogląd na tę sprawę jest taki sam jak... stanowisko Konferencji Episkopatu Polski”.

Uparcie też podkreśla, że nie chce Warszawy ideologicznej i że sprawy typu in vitro to nie jest rzecz samorządów, co ewentualnie można by było jeszcze zaakceptować, gdyby nie fakt, że realia mogą stawiać samorządowców wobec wyborów niezgodnych z ich sumieniem. A więc postawa (byle)Jakiego zbliża się niebezpiecznie do postawy pani Kopacz traktującej katolicyzm jak okrycie wierzchnie, które można sobie zawiesić na kołku po wejściu do urzędu państwowego, a potem znowu nałożyć po jego opuszczeniu.

A w zasadzie to jest to ta sama postawa, posłuchajmy bowiem, co mówi dalej nasz „prawicowy” kandydat o in vitro i jaką „salomonową” mądrością się wykazuje (bo to jest właśnie ta wspomniana na początku odpowiedź godna żydowskiego monarchy):

„Jeżeli ten program będzie w momencie, w którym będę obejmował urząd prezydenta Warszawy, jeżeli wyborcy pozwolą, to nie będę go kasował. Jeżeli nie będzie, nie będę go wprowadzał”.

Sprytne, prawda? Drugi Salomon! Jednym słowem – kandydat (byle)Jaki umywa ręce. To znaczy... Hm... Ta odpowiedź bardziej przypomina tak naprawdę kluczenie Piłata, który usiłował wywikłać się z odpowiedzialności za śmierć Chrystusa, a w końcu uciekł się do pierwszego w historii chrześcijaństwa badania opinii publicznej (albo wyborów samorządowych), po czym umył ręce.

Kluczenie Piłata doprowadziło do śmierci Chrystusa. Kluczenie (byle)Jakiego doprowadzić może i do śmierci mrożonych w ciekłym azocie nienarodzonych dzieci, i do handlu żywym towarem, bo tym jest właśnie in vitro. Pomijam już, że samo sprowadzanie in vitro do kwestii ideologicznej jest relatywizowaniem tej sprawy, a więc również stawianiem pytania godnego samego Piłata: „Cóż to jest prawda?” Najwidoczniej decydują o tym wyborcy, jak zdecydowali w przypadku Chrystusa i Barabasza.

I taką oto mamy w Polsce prawicę. I kto tu dzieli wyborców?


sobota, 1 września 2018

Kiedy artysta pręży muskuły i wygraża


Kontynuując wątek z poprzednich postów, może warto jeszcze przytoczyć z książeczki Bocheńskiego fragmenty hasła o artyście:

(...) Jako taki artysta nie jest nauczycielem cnót, przywódcą politycznym ani filozofem. Gdy się uważa za takiego i występuje jako autorytet w tych dziedzinach, staje się intelektualistą. Przyznawanie mu tego autorytetu jest pierwszym zabobonem dotyczącym artysty. Bo artysta, podobnie jak literat i dziennikarz, jest specjalistą i autorytetem tylko w jego własnej dziedzinie, którą jest sztuka, a nie w innych. Co prawda może się zdarzyć, że artysta jest równocześnie np. politykiem albo filozofem – ale jako artysta nim nie jest.
Szczególnie niebezpieczne jest przypisywanie mu prawa występowania w roli nauczyciela moralności. Wypada sobie zdać sprawę, że i pod tym względem artysta w niczym nie góruje nad innymi ludźmi, że nie jest ani autorytetem moralnym, ani uprawnionym kaznodzieją etyki religijnej. Z tego, że umie dobrze przedstawiać czyny ludzkie nie wynika, by posiadał ten autorytet. Przeciwnie, artyści wygłaszali nieraz i darzyli zwykłych ludzi niczym nie uzasadnioną pogardą. Można więc powiedzieć, że artysta nadużywający swojego autorytetu w tej dziedzinie jest społecznie szczególnie szkodliwy (podkreślenie moje).

Właśnie w ostatnim czasie mieliśmy przykłady takiej niczym nie uzasadnionej pogardy do zwykłego człowieka, a media wciąż donoszą o kolejnych „mądrych” wypowiedziach różnej maści intelektualistów. Z drugiej strony równie absurdalne jest ekscytowanie się tym, że jakiś artysta, literat czy aktor poparł „naszych” lub wyraził się pochlebnie o katolicyzmie czy o Kościele. Szczególnie żałosne jest to w przypadku gwiazdek pop – ubóstwo języka, wulgaryzmy, to w zasadzie norma, choć znani aktorzy, którzy może obcują częściej niż zwykły człowiek z językiem Szekspira czy Mickiewicza, również nie popisują się bogactwem języka (słynne wystąpienie de Niro o Trumpie – z prężeniem muskuł i wulgaryzmem na „f” –to doskonały przykład takiego kabotynizmu).

Bocheński zwraca uwagę na jeszcze jeden problem:

Inny zabobon dotyczący artysty to mniemanie, że przysługują mu prawa, który nikt inny nie posiada. (...) Artysta nie ma w rzeczywistości większych praw niż ktokolwiek inny – i kto mu takie prawa przypisuje, popada w zabobon.

Wprawdzie J.M. Bocheński podaje jako przykład przypisywanie sobie przez artystę prawa do zdobienia ściany domu właściciela bez jego aprobaty, ale myślę, że zgodziłby się, iż dotyczy to również takich przypadków, jak bronienie znanego reżysera przed wydaniem go wymiarowi sprawiedliwości w związku z oskarżeniami o gwałt, czy przypisywaniu artyście prawa do szargania świętości religijnych.

Popularność tych zabobonów Bocheński tłumaczy następująco:

Wartości artystyczne, które artysta zna lepiej niż inni i umie wcielać w swoje dzieła, są bardzo wysokimi wartościami. Szacunek, jak dla nich (słusznie) mamy, przenosimy na twórców dzieł sztuki, to jest na artystów. Zdarza się wówczas, że otoczony szacunkiem artysta staje się prawdziwym guru, bezwzględnym autorytetem we wszystkich dziedzinach. Dochodzi do tego tym łatwiej, im bardziej inne autorytety – zwłaszcza moralne – są osłabione, jak to się zdarza zwykle w okresach upadku społecznego.
(o. Józef Maria Bocheński, Sto zabobonów, Wola, bdw, s. 18-19).

Wydaje mi się, że żyjemy w czasach, w których doszło do jeszcze ciekawszej sytuacji i ewolucji autorytetu, której Bocheński chyba nie przewidział. Otóż rolę autorytetu moralnego zaczęły sobie uzurpować wielkie międzynarodowe korporacje, które posuwają się do tego, że np. cenzurują wypowiedzi w serwisach internetowych, które udostępniają (przypadki Facebooka, YouTube czy Twittera są już dobrze znane), albo urządzają wielkie kampanie promowania postaw, które ich zdaniem są tolerancyjne i dobre. Ale to już temat na inny wpis.