Pisałem wczoraj, że rezultaty wyborcze to tak naprawdę
spektakularna klęska PiS-u i że nie przykryją tego żadne propagandowe zabiegi
mediów przychylnych partii rządzącej. Jak bowiem skomentować fakt, że w
Warszawie z Patrykiem Jakim mógłby równie dobrze wygrać zwykły kij od szczotki
albo mop ucharakteryzowany na kandydata KO?! Trudno się dziwić w tej sytuacji
rozpaczy córki Jolanty Brzeskiej. Przecież partia rządząca miała wszystkie
atuty w ręku, a okazuje się, że pan Trzaskowski mógłby równie dobrze siedzieć w
domu i co najwyżej oblepić Warszawę swoją facjatą lub zdjęciem wspomnianego
wyżej mopa.
Jednak ta spektakularna klęska PiS-u, której najlepszym
przykładem jest Warszawa, to także klęska... Kościoła katolickiego. Pisałem już
na tym blogu chyba kilka razy o dziwnym milczeniu duchownych, gdy kandydaci
partii rządzącej wygadywali skandaliczne rzeczy o in vitro, twierdząc
jednocześnie, że ich poglądy są zgodne ze stanowiskiem Episkopatu Polski (casus
Patryk Jaki). Nie przypominam sobie ani rzecznika polskich biskupów, ani
jakiegoś księdza, który zabrałby w tej sprawie głos i skarcił polityka
głoszącego poglądy będące w jawnej sprzeczności z nauką moralną Kościoła
katolickiego. Głos powinien chociaż zabrać proboszcz parafii, w której Jaki
chodzi na Mszę św. Jaki to przecież osoba publiczna, a jego słowa sieją zamęt
wśród mniej rozgarniętych katolików, którzy nie słysząc głosu sprzeciwu, mogą
sądzić, że faktycznie Kościół dopuszcza in vitro czy finansowanie tego
procederu przez administrację lokalną.
To jednak jeden tylko przykład nieinterweniowania kapłanów w
sytuacji, gdy wierny Kościoła katolickiego, będąc osobą publiczną, głosi rzeczy
i podejmuje działania narażające go na ekskomunikę albo które właściwie skazują
go na ekskomunikę, dopóki nie odwoła swoich poglądów publicznie. Mieliśmy już
tego przykłady zresztą w sytuacji stanowiska zajmowanego przez katolickich
polityków w kwestii aborcji.
Kiedy się jednak weźmie pod uwagę sukces w tych wyborach
polityków o – nazwijmy to łagodnie – wątpliwej reputacji, to rodzą się od razu
dwa pytania: 1) Jaki procent wyborców, którzy oddali głos na tych polityków, to
wierni Kościoła katolickiego? 2) Co robili duchowni w miejscowych parafiach,
gdy widzieli, że kandydatami na urzędy są osoby albo skazane prawomocnymi
wyrokami, albo mające mocne zarzuty, albo wręcz siedzące w aresztach (sic!)?
Jeśli chodzi o pierwsze pytanie, to trudno uwierzyć w to, by
wśród osób głosujących na przykład na prezydenta Poznania czy Olsztyna nie było
w ogóle katolików! A media przypominają, że pierwszy promuje dewiacje
seksualne, a drugi ma poważne zarzuty o gwałt! Ale to tylko dwa przykłady, a
przecież jest ich więcej. Jaki był procent katolików, którzy oddali na tych
ludzi głos? Czyżby katolicy biorący udział w wyborach w ogóle nie brali pod
uwagę nauki moralnej Kościoła? Czyżby dla wiernych Kościoła katolickiego nie
liczyły się takie cechy jak np.: prawość, uczciwość, prawdomówność, szacunek
dla płci pięknej, skromność, przestrzeganie Dekalogu itp., itd.? Dość dosadnie
zresztą i bez ogródek podsumował to prof. Jacek Bartyzel.
Jeśli chodzi o drugie pytanie, skoro księża i biskupi
milczeli w przypadku deklaracji niezgodnych z nauczaniem moralnym Kościoła, to
można przypuszczać, że niestety również milczeli w przypadku kandydatów o
wątpliwej reputacji. Jeśli jednak się mylę i przemówili w tej sprawie, a wierni
mimo to oddali głos na takie szemrane towarzystwo, to raczej kiepsko świadczy o
sile Kościoła katolickiego. W obu przypadkach oznacza to jego spektakularną
klęskę.
Podsumowując te dyletanckie refleksje: powód do poważnego
namysłu i zmartwienia mają więc nie tylko liderzy partii rządzącej, ale także
(a może przede wszystkim?) hierarchowie Kościoła katolickiego. Zrobią to?
Trochę wątpię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz