Przede wszystkim już na początku Pearce zauważa, że możliwe
są „trzy sposoby czytania tej sztuki. Pierwsze to odczytanie fatalistyczne,
w którym los, czyli fortuna są postrzegane, jako wszechmocne, ale bezosobowe
siły, które miażdżą „kochanków, przez gwiazdy przeklętych” i każdego innego z
mechaniczną obojętnością. (...) Drugi sposób czytania tej sztuki to jest to, co
można określić jako zatargowe albo romantyczne
odczytanie, w którym toczące spór strony są uważane za winne tragicznego losu
kochanków doświadczonych fatum i zadurzonych w sobie. W takim odczytaniu
nienawiść i bigoteria Kapuletich i Montekich to główna przyczyna wszystkich
niedoli (...). Trzecim sposobem czytania sztuki jest ostrzegawcze, czyli moralne
odczytanie, w którym podjęte w sposób wolny działania każdej postaci są
postrzegane jako mające dalekosiężne i daleko idące konsekwencje” (podkreślenie
moje – Terezjusz).
Otóż Pearce analizując szczegółowo słynny dramat dowodzi, że
to ta trzecia interpretacja wydaje się być właściwą. Romeo i Julia (czy też
Romeo i Juleczka) to nie pochwała romantycznej miłości od pierwszego wejrzenia,
w której emocje biorą górę nad rozsądkiem, ale przestroga przed zgubnymi
konsekwencjami działań, w których rozum ustępuje uczuciom.
Nasza epoka wydaje się wysławiać romantyczne zadurzenie,
szalone, niepohamowane, nieliczące się z konsekwencjami. Ileż to filmów każdy z
nas miał okazję obejrzeć w kinie czy w telewizji, gdzie dzikie, egotyczne
uczucia biorą w posiadanie bohaterów, a „rozum śpi”! Obojętnie, czy będzie to
Angielski pacjent, Lolita, Pretty Woman, Dziewięć i pół tygodnia czy w takim
duchu nakręcona interpretacja Romea i Julii Lanzmanna – by wymienić tylko kilka
przykładów, jakie pierwsze nasuną się na myśl.
Nie miejsce tu, by przytoczyć całą argumentację Pearce’a,
bardzo logiczną, szczegółową i błyskotliwą. Dość powiedzieć, że Pearce stosuje
konsekwentnie klucz interpretacyjny, który rozpatruje dzieło literackie w
kontekście, w którym powstawało, i przy uwzględnieniu tego, co wiemy o samym
autorze. Jak taka interpretacja pozwala odkryć w utworze literackim to, co
wydaje się być kompletnie zakryte dla współczesnych (dez)interpretatorów?
Oto próbka. Pearce zwraca uwagę na znamienny fakt, że
Szekspir odmładza swoją tytułową bohaterkę w stosunku do źródła, którym się
inspirował. Co ciekawe, nie tylko odejmuje Julii (albo Juleczce) dwóch lat, ale
też dodaje „co najmniej dwa lata do wieku jej kochanka”. W ten sposób Julia
staje się trzynastoletnią zaledwie dziewczynką! I jak stwierdza autor
Shakespeare on Love: „W tragicznym centrum sztuki jest złamane serce dziecka”.
Aby podkreślić to jeszcze lepiej (jeśli ktoś już nie
dostrzega, jakie są konsekwencje takiego zabiegu Szekspira, który przecież nie
jest przypadkowy), Pearce uświadamia nam, że w elżbietańskiej Anglii uważano,
że małżeństwo dziewczyny młodszej niż szesnaście lat było niebezpieczne dla jej
zdrowia. „W konsekwencji osiemnaście lat traktowano jako najwcześniejszy wiek
dla macierzyństwa, a za wiek idealny dla zawarcia małżeństwa przez mężczyzn i
kobiety uważano odpowiednio trzydzieści i dwadzieścia lat”.
Proszę sobie więc wyobrazić, jakim szokiem musiał być dla
ówczesnej publiczności młodziutki wiek „Juleczki”! Gdybyśmy mieli szukać
jakiegoś współczesnego nam odpowiednika, to chyba trzeba by było porównać
dramat Szekspira do Lolity Nabokowa. Oczywiście przy zachowaniu wszelkich
proporcji i różnić w wymowie obu dzieł – chodzi mi o skandal i szok, jaki
musiała wywoływać świadomość, że „Juleczka” to ledwo dziecko. Stąd polskie
tłumaczenie tytułu tej sztuki powinno być właśnie raczej oddane jako Romeo i
Juleczka lub Romeo i Julcia. Warto wszak zauważyć, że samo angielskie „Juliet”
(francuskie „Juliette”) to zdrobnienie od francuskiego „Julie”.
Gdy weźmiemy to wszystko pod uwagę, nagle wymowa całego
dramatu staje w innym świetle. Trudno już nam zachwycać się młodzieńczą,
romantyczną miłością, gdy mamy w świadomości, że coś tu „nie gra”, że ten Romeo
wiedzie małą dziewczynkę ku zagładzie. Nagle zaczynamy inaczej patrzeć na jego
„miłość” do Rozaliny. Nagle odkrywamy egotyzm i egocentryzm głównego bohatera.
Nagle śmieszne i żałosne wydają się nam jego działania, w których bardziej
kieruje się emocjami niż rozumem, impulsem niż rozwagą.
Co więcej – takie odczytanie nie odejmuje sztuce jej uroku,
nie robi z niej nudną „piłę” dydaktyczną, ale pozwala odkryć jej głębię,
pozwala dostrzec kolejne jej poziomy. Jak zauważa Pearce miłość Romea okazuje
się bałwochwalcza, a przez to też wiodąca ku katastrofie. Jest ona
nieposłuszeństwem wobec I przykazania Dekalogu, a tym samym zgubna. Zamiast
wieść ku zbawieniu duszy, prowadzi ku jej potępieniu. Namiętność zaślepia na
prawdę. Nie oznacza to oczywiście, że sami dorośli nie są w tej sztuce bez
winny. Nawet ojciec Laurenty nie jest postacią kryształową.
Pearce umieszcza też słynny dramat w kontekście sporu
nominalistów z realistami i pokazuje, że znane zdania Juleczki o imieniu Romea
nie są jedynie pozbawioną większego znaczenia grą słów czy poetycką zabawą, ale
mają głębszy sens i wymiar. Wpisują także tę tragedię w konkretną tradycję
filozoficzną, przeciwną protestantyzmowi, a bliską katolicyzmowi.
Publikacja Pearce’a należy do tych, których niedostępność w
polskim przekładzie jest bez wątpienia stratą. Miejmy nadzieję, że jakieś
wydawnictwo zauważy ten brak i udostępni tę książkę w polskiej wersji
czytelnikom nieznającym języka angielskiego.
Joseph
Pearce, Shakespeare on Love. Seeing the Catholic Presence in Romeo and
Juliet, Ignatius Press, San Francisco 2013.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz