piątek, 30 listopada 2018

„Polska racja stanu”, czyli kiedy kolejny rozbiór Polski?

Już od dłuższego czasu mierzi mnie propaganda sukcesu prorządowych mediów. Jakiś czas temu usunąłem ze swojej blogowej listy „Prawych mediów” TV Republika za infantylne artykuły pisane językiem nastolatka. Teraz mam ochotę wywalić z tej listy kolejny link do pewnej „prawicowej” strony za uprawianą na niej właśnie propagandę sukcesu.

Dziwi mnie, że sprzyjające rządowi media, ich redaktorzy naczelni, ich wydawcy, nie rozumieją, że w utrzymaniu się przy władzy obecnemu rządowi może sprzyjać jedynie rozsądna krytyka jego poczynań, czyli piętnowanie wszelkich głupich pomysłów, niedopracowanych ustaw, pochopnych poczynań, a chwalenie tego, co naprawdę jest jego zasługą. Tymczasem mamy do czynienia z siermiężną propagandą, od której robi mi się już niedobrze.

Przykłady? Ot choćby, kiedy rząd zmieniał błyskawicznie ustawę pod naciskiem żydowskim, z niektórych tych mediów odzywały się wręcz fanfary, jakby polski rząd odniósł wiekopomny sukces, a nie totalną klęskę. Kiedy w ostatnich wyborach PiS nie zdołał odsunąć od władzy lewackich prezydentów głównych miast Polski, czytaliśmy, że tak naprawdę partia rządząca te wybory wygrała. Wielka klapa, jaką były obchody setnej rocznicy odzyskania niepodległości przez Polskę, też okazały się triumfem rządu – a tak naprawdę to ten wielki marsz w Warszawie był sukcesem ludzi, którzy w nim wzięli tłumnie udział, i narodowców, którzy go zorganizowali po raz kolejny. To samo dotyczy zresztą na przykład różnych idiotyzmów proponowanych przez rząd od zakazu hodowli zwierząt futerkowych (od razu mówię: nie jestem za tym, by znęcać się nad zwierzakami, w zimie dokarmiam ptaszki) po „przyjazne” środowisku naturalnemu rozwiązania.

Można by na dodatek przedstawić listę problemów, których rząd ten nie rozwiązał, jak na przykład totalne „olanie” (przepraszam za mój język) frankowiczów (zarówno przez rząd, jak i przez prezydenta Andrzeja Dudę i to wbrew przedwyborczym obietnicom). Albo przeciąganie sprawy zakazu aborcji eugenicznej, kiedy ta sama władza jest w stanie w ciągu jednego dnia wprowadzić zmiany do poprzednio ustanowionej ustawy, bo gdzieś tupnięto nogą.

Zresztą to „tupanie nogą” wydaje mi się rozlegać z różnych stron ostatnio. Jeśli nie tupią Żydzi, to Bruksela, jak nie Bruksela, to Amerykańska pani ambasador, która się zachowuje jak gubernator albo namiestnik w prowincji podległej rzymskiemu imperium (ciekawe, czy Fort Trump będzie pełnił taką rolę jak twierdza Antonia w czasach rzymskiej okupacji Izraela?) i poucza premiera, co mu wolno wobec mediów.

Przy tym okazuje się, że w telewizji publicznej (której i tak nie oglądam, więc w sumie niewiele mnie to obchodzi) jest również nie najlepiej, o czym napisał ostatnio Wojciech Wencel.

Co ciekawe, dowiaduję się, że wypowiedzi np. Wojciecha Cejrowskiego w polskiej telewizji są „sprzeczne z polską racją stanu”, bo ośmielił się spalić flagę UE i skrytykować prezesa Kaczyńskiego za brak działań w sprawie ochrony nienarodzonych! Czy tutaj też ktoś tupnął nogą? Może prezydent Macron albo „wspaniały” kanadyjski premier Justin Trudeau? Temu ostatniemu, nowoczesnemu katolikowi po kursie Alfa, z pewnością leży na sercu dobro takiego katolickiego kraju jak Polska.


wtorek, 27 listopada 2018

Kto tu ogonem na Mszę dzwoni?

W relacji eKAI czytamy o Mszy dziękczynnej za... prezydenturę Hanny Gronkiewicz-Walt:

„Dziś w tej świętej Eucharystii dziękujemy Panu Bogu za lata bycia prezydentem naszego miasta, Warszawy, pani Hanny Gronkiewicz-Waltz. Kładziemy te kolejne kadencje, cały jej wysiłek, na ołtarzu, aby Panu Bogu podziękować za to wszystko, co stało się w tym czasie, pod jej kierownictwem i z jej inspiracji” – powiedział kardynał Kazimierz Nycz.

To, że kościół sióstr Wizytek nie zwalił się od potężnego rechotu, który w tym momencie wstrząsnął piekłem, chyba świadczy o jednym – że strzegą kościół ten mimo wszystko moce potężniejsze od bram piekielnych.

Księże Kardynale: „podziękować za to WSZYSTKO, co stało się w tym czasie”???!!! Naprawdę??? „WSZYSTKO”???!!!! Ksiądz Kardynał mówił to jak najbardziej serio czy też ktoś podmienił Waszej Eminencji karteczki? „Podziękować” także m.in. za zwolnienie prof. Bogdana Chazana i za to, że wkrótce potem w Szpitalu im. (nomen omen) Świętej Rodziny (sic!) dokonano pierwszej aborcji? Za to podziękować? NAPRAWDĘ???!


poniedziałek, 26 listopada 2018

„Dobra zmiana” nie objęła teatru?

Dopiero dzisiaj z zaskoczeniem przeczytałem wiadomość o odwołaniu Cezarego Morawskiego z funkcji dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu. To raczej przykra wiadomość, liczyłem, że z biegiem czasu będzie można oglądać we Wrocławiu coraz lepsze przedstawienia, że powróci na sceny przynajmniej tego teatru dobra sztuka, że będzie klasyka w dobrym wykonaniu, że coś się zmieni. „Dobra zmiana” jednak chyba nie objęła teatru.

Generalnie w kulturze mamy do czynienia z prądem antyhumanistycznym, jeśli tak można to nazwać. Czyli z niszczeniem wszelkich możliwych wartości i norm, z wyszydzaniem świętości, z podważaniem podstaw i źródeł naszej cywilizacji.



piątek, 23 listopada 2018

Kijem w księdza profesora, zamiast argumentem i faktami

Jestem chyba ostatnią osobą, którą można by posądzić o antysemityzm. O antysemityzmie zresztą pisałem też na swoim blogu. Oczywiście, jak każdy typowy inteligent, wychowany jeszcze w czasach schyłkowego PRL-u, reaguję alergicznie na wszelkiego typu wypowiedzi, które wydają mi się pachnieć antysemityzmem.

Zdaję sobie jednak sprawę z niezdrowej atmosfery panującej w Polsce. Zwrócenie uwagi na fakt, że na przykład jakiś polityk czy dziennikarz jest Żydem od razu wiąże się z możliwym posądzeniem o antysemityzm. Pamiętam, jak kiedyś rozmawiając ze swoją znajomą, która jest Żydówką, powiedziałem, poruszając jakiś temat, że jest ona „pochodzenia żydowskiego”. Reakcja mojej znajomej była natychmiastowa: „Słuchaj, ja nie jestem pochodzenia żydowskiego, ja jestem po prostu Żydówką! Stuprocentową Żydówką! Oboje moi rodzice byli Żydami”. Oczywiście użyłem nie bez przyczyny zwrotu „pochodzenia żydowskiego” – przecież jako Polak mam zakodowane, że stwierdzenie: „Pani taka a taka to Żydówka” to niemal jak nawoływanie do pogromów.

Próba poruszenia jakichś niezbyt przyjemnych faktów związanych z postępowaniem przedstawicieli społeczności żydowskiej w Polsce w czasach przedwojennych, w trakcie wojny lub po wojnie to jak napraszanie się o śmierć cywilną, zwłaszcza jeśli jest się naukowcem. Można pisać o kolaboracji Polaków z okupantem, można posądzać ich o większy antysemityzm od hitlerowców, można najgorsze kalumnie wypisywać o Narodowych Siłach Zbrojnych, ale napisać o kolaboracji obywateli żydowskich czy o ich udziale w systemie represji wymierzonym w Polaków po II wojnie światowej to już stawianie się poza marginesem oficjalnego świata akademickiego czy dziennikarskiego. Nie mówię już o takich faktach, jak próby weryfikacji liczby Żydów pomordowanych w obozach koncentracyjnych czy choćby w Jedwabnem. To jak podważanie niepodważalnej prawdy objawionej.

Ba! Jak pokazywałem na przykładzie „Kupca weneckiego”, nawet literatura piękna jest interpretowana na nowo tak, by dostosować się do tego terroru poprawności politycznej w kwestii żydowskiej.

Jednak rzecz nie dotyczy jedynie minionych dziejów czy polityki. Całkiem niedawno dowiedziałem się od pewnego profesora rzeczy zdumiewającej, otóż powiedział mi, że w Polsce, w kraju, w którym mówi się o długiej historii stosunków polsko-żydowskich, w którym podkreśla się wzajemne relacje polsko-żydowskie, w którym zwraca się uwagę na koegzystencję tych dwóch kultur i narodów obok siebie przez wieki, w którym istnieją muzea żydowskie, w tymże kraju nie można prowadzić na przykład badań nad... Talmudem! Wszelkie próby naukowych dociekań na temat tej ważnej przecież księgi mogą się zakończyć złamaniem kariery naukowej! Nie mogłem w to uwierzyć. Pan profesor podał mi pewne przykłady, ale uświadomił mi jeszcze jedną rzecz: nie istnieje polski przekład Talmudu! Tak po prostu! Wieki wspólnej egzystencji, przenikania się kultury żydowskiej i polskiej, piękne przemówienia i uroczystości, jarmułki na głowach dostojników państwowych..., a tymczasem okazuje się, że nie ma ani badań nad Talmudem, ani polskiego tłumaczenia tej księgi! I jak tu nie wierzyć w spiski?

Oczywiście, jednym z winowajców wyżej opisanego stanu rzeczy (ale rzecz jasna nie tego, że brakuje polskiego przekładu Talmudu, nie mówiąc już o naukowych badaniach!) jest sam Adolf Hitler i okrucieństwa, jakie popełniono w czasie II wojny światowej. Żyjemy w sytuacji szantażowania Holokaustem. Jakakolwiek krytyka Żydów, kultury żydowskiej, mentalności żydowskiej, żydowskiej etyki to po prostu mowa nienawiści i niemal nawoływanie do budowania nowych obozów koncentracyjnych. Do licha! Tak dłużej być nie może! Należy odróżnić zwykłą nienawiść do jakiegoś narodu, rasy czy konkretnego człowieka od dociekań naukowych opartych na faktach. To pierwsze należy potępiać. W tym drugim przypadku należy się ścierać na gruncie faktów, na gruncie dociekań naukowych, na gruncie logiki.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? A to dlatego, że żyjemy w czasach pogłębiającego się zamordyzmu. I to zamordyzmu, który wprowadzają nie brutalni żołdacy, ale panowie w eleganckich garniturach czy nawet noszący na szyi koloratki. Kiedy przyjeżdża jakiś kontrowersyjny naukowiec, kontrowersyjny dlatego, że głosi prawdy niepopularne w mediach głównego ścieku czy poglądy nieprzystające do powszechnie uznawanej wizji świata, to okazuje się, że spotkania z jego udziałem na terenie uniwersytetu nagle są odwoływane! Uniwersytet, który powinien być miejscem wolności badań naukowych i wymiany myśli, okazuje się miejscem dla wybranych i głoszących jedynie słuszne poglądy. Prof. Zygmunt Bauman – tak. Prof. Paul Cameron – nie. Prof. Magdalena Środa – tak. Ks. prof. Tadeusz Guz – nie. Reżyser Wojciech Smarzowski – tak. Reżyser Grzegorz Braun – nie. Jeśli któryś z prelegentów głosi bzdury, to przecież cóż łatwiejszego? Należy wysłać kilku łebskich gości, którzy rozbiją jego argumentację w drobny mak. Oczywiście nie kijem baseballowym, ale siłą logicznego rozumowania i udokumentowanymi faktami. Tymczasem coraz powszechniejszą praktyką – zresztą nie tylko w Polsce – jest zastosowanie tego pierwszego – nawet jeśli nie jest to dosłownie kij baseballowy (a i użycie przemocy się zdarza), a na przykład odmowa wynajęcia sali czy nagonka medialna i utrącenie kariery naukowej.

Coś podobnego ostatnio zdaje się spotykać ks. prof. Tadeusza Guza. Sam ksiądz profesor zareagował tak, jak zareagować powinien każdy naukowiec, którego poglądy się kwestionuje – zaproponował debatę naukową iwspólne poszukiwanie prawdy. Jeśli poglądy głoszone przez ks. prof. Guza to niczym nie poparte bzdury, to cóż prostszego, niż udowodnić to publicznie, nawet w transmitowanej przez media dyskusji naukowej? Internet umożliwia w dzisiejszych czasach udostępnienie takiej debaty na cały świat w czasie rzeczywistym. Jeśli argumenty ks. prof. Guza zostałyby podważone logiczną argumentacją, popartą naukowymi dowodami i niezbitymi faktami, to jemu samemu pozostałoby już tylko wycofać się w niesławie z życia naukowego. Jeśli natomiast okazałoby się, że jego poglądy mają solidne podstawy, to wówczas nasuwałoby się pytanie: Dlaczego Polska Rada Chrześcijan i Żydów domaga się od jego zwierzchników działań dyscyplinarnych i dąży do tłumienia wolności badań naukowych?

Ci, którzy nie znają szczegółów sprawy, znajdą zarówno list ks. prof. Tadeusza Guza, jak i Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów w linkach zamieszczonych w powyższym akapicie. Natomiast ci, którzy uważają, że w tej sprawie nie można milczeć i popierają propozycję ks. prof. Tadeusza Guza, nawet jeśli sami nie zgadzają się z jego poglądami, ale cenią wolność dociekań naukowych, mogą podpisać petycję w obronie duchownego tutaj.


środa, 21 listopada 2018

Teraz Polska, czyli polski film, który bez wstydu można pokazywać na całym świecie

Jeden z ważniejszych filmów dokumentalnych ubiegłego roku media głównego ścieku zignorowały totalnie i to mimo ewidentnego sukcesu tego dzieła i możliwości oglądania go za darmo w kinach dookoła Polski. Zaznaczmy, że w wielu tych pokazach uczestniczył sam reżyser, a same pokazy odbywały się w kinach, a nie jedynie salkach katechetycznych czy innych wynajmowanych i przypadkowych pomieszczeniach.

Przykro to powiedzieć, ale ten niezwykły fenomen zignorowały także główne media katolickie, które przecież jako żywo powinny być zainteresowane zarówno dyskusją, jak i rekomendacją filmu o ojcu reformacji. Nic z tego! Ba! Można było nawet usłyszeć zaskakujące wypowiedzi niektórych hierarchów o historii reformacji i jej ojcu, Marcinie Lutrze. To naprawdę wstrząsające.

Myślę natomiast, że historycy mediów i filmu polskiego będą w przyszłości analizować ten niezwykły przypadek – oto w sytuacji, kiedy w kraju katolickim dotację państwową dostaje wulgarny film antykatolicki, reżyser i producenci jak najbardziej ortodoksyjnego filmu katolickiego nie tylko poradzili sobie bez dotacji państwowej, ale też odnieśli sukces zebrawszy z nadwyżką pieniądze wpłacane dobrowolnie. I oto właśnie przygotowali i udostępnili wersję angielską tego filmu, którą zagraniczni widzowie mogą już oglądać w Internecie, a wkrótce zapewne będą mogli nabyć na dyskach DVD.

Luter i rewolucja protestancka – bo o tym mowa – to film, o którym trzeba pisać i który należy polecać. Piszą o nim media zagraniczne, milczą polskie. Właśnie wczoraj pojawił się artykuł na ten temat na portalu Church Militant. Jeśli ktoś ma anglojęzycznych znajomych za granicą, zarówno katolików, jak i protestantów, powinien polecać im zarówno sam film, jak i wyżej wspomniany artykuł. To jest nasze, to jest polskie i to jest naprawdę godne promocji i dystrybucji na całym świecie! I przypuszczam, że to nie jest nasze ostatnie słowo. Teraz Polska!

wtorek, 20 listopada 2018

Anioł wiecznie żywy, czyli Jola uczy savoir-vivre’u

Obejrzałem sobie ostatnio zakończenie popularnego niegdyś serialu komediowego „Alternatywy 4”. Zakończenie znamienne i symboliczne: oto po demolce, jaką zorganizowali zbuntowani mieszkańcy bloku, cieć Anioł powraca, ale już nie jako „gospodarz domu”, tylko w nowej roli: kierownika osiedla. „Rada burmistrzów” bierze zaś blok pod „specjalną opiekę”, a wiążą się z tym „poważne fundusze”. Kto będzie o tych funduszach decydował? Oczywiście były cieć Anioł.

Czy to przypadkiem nam czegoś bardzo nie przypomina? I pytanie: skąd Bareja to wszystko wiedział? Miał cynk od władz „osiedla”?

Dzisiaj cieć Anioł występuje jako „autorytet” w różnych gremiach, popiera protesty przeciwko łamaniu konstytucji (którą zresztą sam nam spreparował, więc co się w końcu dziwić), składa podpisy pod protestami do władz, gardłuje za demokracją, udziela wywiadów, występuje na okładkach kolorowych czasopism dla pań wyzwolonych, fotografuje się ze swoją żoną w arystokratycznych strojach i wnętrzach, straszy, że obecne władze doprowadzą do naszego wyjścia spod opieki „rady burmistrzów” (a to się wiąże przecież również z utratą tych „poważnych funduszy”, które nam obiecano), no i przypomina, że oprócz dzieł wybitnego pisarza Sofronowa, czytał również „Kulturę” Giedroycia.

A co porabia żona ciecia Anioła, Miećka? Jak to co? Uczy savoir-vivre’u! No przecież! I proszę jej nie nazywać Miećką! To Mieczysława Anioł, a może nawet Angel. Prawdziwa dama! Prowadziła, a może i jeszcze prowadzi swój własny program telewizyjny!

I jeszcze raz pytam: Skąd Bareja to wszystko wiedział wówczas – na początku lat osiemdziesiątych?


poniedziałek, 19 listopada 2018

Wolter miał łzy w oczach, kiedy mówił o Polsce, czyli róża dla Róży

Tego nawet nie ma co komentować. To trzeba jedynie przeczytać i mocno trzymać się krzesła, by nie spaść ze śmiechu. Ostrzegam! Kto, chce sprawdzić, wchodzi na własne ryzyko tutaj.

sobota, 17 listopada 2018

„Najpiękniejsze wydarzenie, jakie można sobie wyobrazić...”

Pozwolę sobie w ramach rekomendacji i jako uzupełnienie mojej wideo-recenzji przytoczyć jeszcze dwa króciutkie fragmenty z For the Islands I Sing, autobiografii George’a Mackaya Browna.

Jego rozważania na temat Mszy przypominają mi refleksje innej nawróconej na katolicyzm pisarki z Wysp Brytyjskich – Caryll Houselander, o której również już wspominałem na tym blogu. To właśnie piękno Mszy św., rzeczywista obecność Chrystusa w Eucharystii, tęsknota za Eucharystią sprawiły, że po wielu perypetiach została katoliczką. Także rozważania Mackaya Browna o pracy rolników i rybaków z poprzedniego wpisu na moim blogu byłyby jej bardzo bliskie, o czym można się przekonać czytając choćby The Passion of the Infant Christ (która to książka stanowiła z kolei inspirację dla abp. Fultona J. Shena), ale także jej autobiografię A Rocking Horse Catholic.

Mam jedynie nadzieję, że może moje siermiężne tłumaczenie zachęci kogoś do sięgnięcia po książki autora, a może jakiegoś dobrego tłumacza do udostępnienia nam dorobku autora po polsku. Te cytaty są rzecz jasna wyrwane z kontekstu i ich pełen sens otwiera się w czasie lektury całej książki:

Chrystus otworzył się na najgorsze odrzucenie, ból i najgorszą samotność. W ofierze Mszy ofiara zostaje powtórzona, ciągle na nowo, każdej sekundy każdego dnia, na całym świecie; ale Golgota staje się piękna i sensowna dzięki „tańcowi ołtarza”, ofierze owoców pracy ludzi, gdy oni sami podróżują ku śmierci, cierpieniu i radości: chleba i wina.

Oto przydrożny zajazd, w którym się zatrzymujemy na chwilę, by się posilić i odpocząć. „Miłość poprosiła, bym wszedł...”

Najprostsza Msza jest najpiękniejszym wydarzeniem, jakie można sobie wyobrazić.

I na koniec jeszcze te dwa zdania:

Zatracenie własnej woli w woli Boga powinno być prawdziwym zajęciem każdego człowieka w czasie pobytu na ziemi. Jedynie kilku z nas – święci – jest zdolnych do takiej prostoty.


piątek, 16 listopada 2018

O niezwykłości rzeczy zwykłych i literaturze, która wiedzie do Kościoła katolickiego

Przytoczyłem już na swoim blogu dwa krótkie fragmenty z autobiografii wybitnego poety i pisarza XX-wiecznego, George’a Mackaya Browna. Nie mogę się oprzeć, by nie zacytować jeszcze przynajmniej jednego dłuższego fragmentu, gdyż nieodmiennie urzeka mnie on swoim pięknem (mam nadzieję, że mój niezdarny przekład odda choć cień tego piękna).

G. Mackay Brown, pochodząc z rodziny prezbiteriańskiej, nawrócił się na katolicyzm, co jest chyba rzeczą dość niezwykłą, wziąwszy pod uwagę środowisko, w jakim się wychowywał i obracał. Niebagatelną rolę musiała tutaj odegrać poetycka wrażliwość samego twórcy. Nie było to szybkie nawrócenie, jak w przypadku św. Pawła czy XX-wiecznego francuskiego dziennikarza Andre Frossarda. To nawrócenie trochę się przeciągało. Jak pisze sam autor:

„Jednak żaden Szkot nie podejmuje pochopnych działań. Zwlekałem latami w tym stanie uznawania katolicyzmu, jednocześnie nie robiąc w tej sprawie nic. W szkockim mieście Dalkeith w pobliżu miejsca, w którym studiowałem w latach 1951/52, poszedłem dwa lub trzy razy na Mszę i byłem rozczarowany – zgubiłem się w Mszale, pośród długich chwil milczenia i szeptów; a pieśni i wierni ze swoimi paciorkami byli dla mnie czymś dziwnym. Nabożeństwo kobiet z klasy robotniczej wzruszało mnie: tutaj znajdowały piękno i pokój pośród szarego życia.
Jednak czułem, że mimo wszystko to tutaj był Kościół, który został założony na Skale.
I wciąż zwlekałem przez kolejne dziesięć lat.

W końcu to literatura zburzyła moje ostatnie linie obrony. Istnieje wiele sposobów wejścia do owczarni, dla mnie to piękno słów otworzyło bramę:

Love bade me welcome; yet my soul drew back,
Guilty of dust and sin…

Piękno przypowieści Chrystusa było nieodparte. Jak mogłoby być inaczej, kiedy tak wiele z nich dotyczy orki, czasu siewu i żniw, a Jego słuchacze w większości byli rybakami? Mieszkam na wyspach, które były uprawiane od wielu wieków; wokół mnie w lecie są szeleszczące pola zbóż, które zmieniają się z zielonych w złote. „Jeśli ziarno pszenicy, wpadłszy w ziemię, nie obumrze...” Słowa te były rozkoszą i objawieniem, kiedy po raz pierwszy je zrozumiałem. A przy przystaniach i miejscach cumowania w każdej wiosce i na każdej wyspie są łodzie rybackie i codzienni śmiałkowie wyprawiający się na niebezpieczny zachód, zapatrzeni w horyzont i smakujący sól rybacy („Podobne jest królestwo niebieskie do sieci...”, „Uczynię was rybakami ludzi...”). żywioły ziemi i morza, które uważaliśmy za tak nudne i zwykłe, zawierały obfitość i tajemnicę nie z tego świata. Teraz patrzyłem innym okiem na tych dostarczycieli chleba i ryb; a kiedy zacząłem w końcu pracować jako pisarz, to te heroiczne i prastare zajęcia dostarczały najbogatszej metaforyki, najbardziej ekscytującego symbolizmu.
To, że mozół rolnika staje się w czasie Mszy Corpus Christi było dla mnie tak cudowne, że brakowało słów i wciąż tak jest. To, że jednym z tytułów papieża jest Rybak, co jest uznaniem jego następstwa po Szymonie Piotrze, rybaku, było dodatkową rozkoszą dla umysłu i ducha – i wciąż jest”.


George Mackay Brown, For the Islands I Sing (tłum. Własne)

czwartek, 15 listopada 2018

O wyjątkowości Kościoła katolickiego

Żyjemy w czasach kryzysu Kościoła katolickiego. Ktoś stwierdził gdzieś, że Kościół katolicki tak naprawdę jest cały czas w kryzysie. Z pewnością jednak bywają chwile, kiedy ten kryzys się nasila i przybiera rozmiary zatrważające... I tak zdaje się być dzisiaj, choć nie wszyscy to dostrzegają, a nawet prawda o tym kryzysie jest sączona wiernym ostrożnie i powoli, aby przypadkiem się nie zorientowali, że dzieje się coś złego. Nie należy się jednak trwożyć, a można nawet znaleźć w tym fakcie pociechę, bo nie pierwszy i nie ostatni raz Kościół przeżywa takie wstrząsy.

Cytowałem już wczoraj drobny fragment książki szkockiego poety i pisarza katolickiego George’a Mackaya Browna. Dzisiaj kolejny drobny cytat. Przypomnę tylko, że Mackay Brown nawrócił się na katolicyzm i to nawrócił się pod wpływem literatury. Okazuje się, że do jego konwersji przyczyniły się nawet książki wrogie katolicyzmowi. W swojej autobiografii For the Islands I Sing autor tak opisuje swoją reakcję na jedną z takich protestanckich książek, gdy czytał o tym, jak papieże przeczyli sobie nawzajem:

To, że taka instytucja jak Kościół rzymski – ze wszystkimi swoimi ludzkimi wadami – przetrwała przez niemal dwa tysiące lat, kiedy partie, frakcje i królestwa przebrzmiały i wygasły, wydawało mi się niezwykle cudowne. Jakaś tajemnicza moc wydawała się zachowywać ją przeciwko atakom i erozji czasu.

G. Mackay Brown tak naprawdę powtarzał tutaj spostrzeżenie H. Belloca, który również podkreślał tę wyjątkowość Kościoła na tle innych instytucji i organizacji ludzkich – niezmienne jego trwanie na przestrzeni wieków, kiedy tak po ludzku rzecz biorąc już dawno powinien się rozsypać i pozostać jedynie wspomnieniem na kartach historii.


środa, 14 listopada 2018

Nigdy nie będzie dobrego społeczeństwa...


„Niemal każdy inteligentny młody człowiek jest socjalistą i spogląda w przyszłość lśniącymi oczami; z pewnością możliwe jest, bez wątpienia upragnione jest ustanowienie dobrego społeczeństwa. Stalin i Mao mieli także lśniące, niewinne oczy w wieku dwudziestu lat. To, czego nigdy się nie bierze pod uwagę, to coś, co uważaliśmy za jałowy, wymyślony przez księży przesąd – Upadek człowieka. Nigdy nie będzie dobrego społeczeństwa, zbyt wiele jest skaz w ludzkiej naturze. W najlepszym przypadku możemy powstrzymywać społeczeństwo przed byciem całkowicie złym, budującym Belsen i Gułagi. Nawet w chwili, kiedy to piszę, bliźni robią straszne rzeczy bliźnim w Bośni, Burundi, Haiti, Afryce Południowej. Mimo powszechnej edukacji, mimo demokracji parlamentarnych diabeł, jak lew ryczący krąży”.

George Mackay Brown, For the Islands I Sing (tłum. własne)

wtorek, 13 listopada 2018

Gietrzwałd 1877 – nowy film Grzegorza Brauna już w realizacji!


Pisałem już na tym blogu o książeczce Grzegorza Brauna Gietrzwałd 1877. Nieznane konteksty geopolityczne. Niech nikogo nie zmyli zdrobnienie: „książeczka”, bo choć rzecz to niewielka, to ma siłę skondensowanego materiału wybuchowego. To lektura, która powinna stać się lekturą obowiązkową każdego myślącego katolika.


Jednak Grzegorz Braun postanowił nie poprzestać na samej książce i jest w trakcie realizacji filmu poświęconego Gietrzwałdowi. Z pewnością będzie to rzecz niezwykła i nietuzinkowa, tak jak niezwykła jest zarówno książka, jak i wszystkie poprzednie filmy tego reżysera, które mają swój niepowtarzalny i rozpoznawalny charakter.


Znakomity film Luter i rewolucja protestancka nie otrzymał chyba do tej pory żadnej nagrody (zgodnie z moimi przewidywaniami). Książeczka Gietrzwałd 1877 pewnie niestety również nie doczeka się uznania na żadnych targach czy to książki katolickiej, czy historycznej. Już te dwa przykłady pokazują, że rynek książki i dystrybucja filmów są tak formatowane, by nie promować treści wartościowych, choć może dla przeciętnego czytelnika i widza kontrowersyjnych, bo wychodzących poza utarte schematy myślowe.


Pisałem już tym, że film o rewolcie protestanckiej odniósł sukces, mimo że nie był w żaden sposób dofinansowywany z budżetu państwa. Duża to zasługa tych widzów (potencjalnych widzów przecież wówczas), którzy zaufali i postanowili wesprzeć ów dokument z własnej kieszeni dobrowolnie i świadomie.


Obecnie jest możliwość wsparcia realizacji filmu o Gietrzwałdzie. Więcej informacji (wraz z numerami kont) można znaleźć na stronie www.gietrzwald1877.pl



poniedziałek, 12 listopada 2018

Pałac Kultury i Nauki – niech zniknie naprawdę!


Tadeusz Konwicki, pisarz i reżyser, do którego twórczości czuję wciąż dużą słabość i sentyment, choć jego wyborów życiowych nie rozumiem, umieścił m.in. w Lawie Pałac Kultury i Nauki jako symbol zniewolenia Polski. To zadziwiające, że do tej pory jest to chyba najbardziej rozpoznawalna budowla kojarząca się ze stolicą. Chyba nawet kolumna Zygmunta nie jest tak często przywoływana. Szkoda, że właśnie na setną rocznicę odzyskania niepodległości Polski pałac nie zniknął z krajobrazu Warszawy.

W swoim ostatnim wpisie wspomniałem o spocie z Melem Gibsonem. Teraz okazuje się, że twórcy tego filmiku muszą (?!) się tłumaczyć (po co?) ze zniknięcia charakterystycznej – stalinowskiej przecież! – budowli z panoramy Warszawy w ich produkcji. Dla mnie to zniknięcie (obojętnie jakie względy przyświecały twórcom) jest bardzo symboliczne – tak właśnie powinna wyglądać współczesna stolica Polski, oczyszczona z tego, co świadczyło przez tyle dziesięcioleci o braku wolności, o podporządkowaniu obcemu mocarstwu i złowrogiej, antyeuropejskiej i antychrześcjańskiej ideologii. Niech Pałac Kultury i Nauki, niech ten podarunek Stalina pozostanie już tylko w literaturze i filmie, jak koszmar z przeszłości. Niech wreszcie zniknie naprawdę z krajobrazu Warszawy! Szkoda, że nie stało się tak na setną rocznicę odzyskania niepodległości.

sobota, 10 listopada 2018

Wielka improwizacja i powrót do domu z Melem Gibsonem


Ostatnie doniesienia na temat obchodów stulecia odzyskania niepodległości przez Polskę są pocieszające. Narodowcy doszli do porozumienia z prezydentem i rządem, odbędzie się wspólny marsz, będzie wspólne świętowanie. Miejmy nadzieję, że odbędzie się bez incydentów, choć wygląda na to, że są tacy, którzy mają ochotę zrobić z tego za wszelką cenę jakąś rozróbę i nie chodzi tylko o panią prezydent Warszawy (swoją drogą: to są „Obywatele RP”? Naprawdę? „RP” musi tu chyba oznaczać coś zupełnie innego niż to, z czym się większości Polaków kojarzy).

Z drugiej strony nie sposób uciec przed myślą, że to wszystko wygląda na jedną wielką improwizację. Czy na przykład naprawdę nie można było spokojnie usiąść do stołu już choćby dwa lata temu lub nawet rok temu i porozumieć się co do wspólnych uroczystości, zaplanować wszystko dokładnie, przewidzieć różne scenariusze, pomyśleć o tym, jak zapobiec możliwym próbom zakłócenia przebiegu święta?

Inny przykład: Krucjata Różańcowa chciała, by przed Marszem Niepodległości odbyła się Msza polowa. Okazuje się, że o pozwolenie biskupa poproszono dopiero w czwartek! Nie wnikam w to teraz, czy jest sens organizowania takiej Mszy. Chodzi o to, że przecież o stuleciu niepodległości wiemy nie od tego tygodnia! Piszę to naprawdę nie po to, aby komuś dokopać, a już najmniej Krucjacie Różańcowej.

Mimo wszystko życzę wszystkim i sobie radosnego świętowania odzyskania niepodległości przez Polskę! A by zrobiło się nieco weselej, obejrzyjmy sobie filmik Polskiej Fundacji Narodowej, nakręcony z udziałem Mela Gibsona, który ponoć podbija sieć:


piątek, 9 listopada 2018

Pasztet Bufetowej na radosne świętowanie


Na setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości otrzymaliśmy pasztet Bufetowej.

Smutne to całe przedstawienie świadczy głównie nienajlepiej o odchodzącej prezydent Warszawy, ale także o całym środowisku, które za nią stoi. Pani prezydent, która kiedyś działała w Ruchu Odnowy w Duchu Świętym, nie przeszkadzają marsze sodomitów, będące obrazą moralności publicznej i podważaniem podstaw cywilizacji europejskiej. Przeszkadza jej natomiast Marsz Niepodległości, bo jest organizowany przez środowiska narodowe, choć jest to impreza rodzinna, a tłumny udział w niej Polaków świadczy o dużym poparciu dla całej inicjatywy, mimo że partie narodowe czy nacjonalistyczne nie cieszą się szczególnie dużymi względami w wyborach. Polakom jednak to nie przeszkadza świętować razem. Pani prezydent wie mimo to lepiej, jak być powinno.

Co ciekawe, pani prezydent z uporem maniaka dalej chce jechać tym Waltzem w tłum świętujących i odwołać się od decyzji sądu unieważniającej jej zakaz. To już wygląda po prostu na jakąś obsesję.

Z drugiej strony smutny jest również fakt, że – oprócz takich działań, których celem jest ewidentnie psucie Polakom święta, a może sprowokowanie zamieszek (oby nie skończyło się to ofiarami śmiertelnymi!) – sami narodowcy i rząd nie potrafili się dogadać w sprawie wspólnych i radosnych obchodów. Nie chcę oceniać, po czyjej stronie stoi wina (choć ewidentne przechwycenie Marszu przez prezydenta po zakazie pani Waltz zrobiło na mnie jak najgorsze wrażenie), bo nie śledziłem zbyt uważnie doniesień medialnych na ten temat. Fakt jednak pozostaje faktem.

Tak się jakoś dziwnie składa, że akurat poczytuję sobie w wolnych chwilach Kazania sejmowe Piotra Skargi. Właśnie skończyłem czytać Kazanie wtóre, czyli O miłości ku Ojczyznie i o pierwszej chorobie Rzeczpospolitej, która jest z nieżyczliwości ku Ojczyźnie. A gdy ta cała smutna heca się rozkręcała, zacząłem czytać Kazanie trzecie, czyli O drugiej chorobie Rzeczpospolitej, która jest z niezgody domowej.

środa, 7 listopada 2018

Waltzem w Marsz Niepodległości


Przez ostatnie trzy lata nie dochodziło do żadnych awantur i zadym podczas Marszu Niepodległości. Charakterystyczne – ustały one po utracie władzy przez PO. Trochę dziwny zbieg okoliczności, nieprawdaż?


Widać taka sytuacja bardzo niektórych boli, postanowili więc na setną rocznicę odzyskania niepodległości zrobić nam prawdziwe święto – doprowadzić do eskalacji konfliktu. Pojawiały się już wiadomości o „tęczowym marszu”, a teraz wreszcie odchodząca z urzędu pani prezydent postanowiła na koniec z prawdziwym wdziękiem staranować Marsz swoim Waltzem... Niech nie będzie za wesoło! A co!


Marzyło mi się, że w setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości będziemy mieli radosne obchody, że będą one przypominać nieco amerykański Independence Day wesołym świętowaniem, że może w niebo polecą fajerwerki... Nic z tego, „Europejczycy” wyraźnie dążą do wywołania ostrej zadymy, licząc na to, że Polacy będą mieli dość nieustannych awantur i konfliktów, a potem przyjedzie Waltz... to znaczy walec i wyrówna... Paweł Lisicki z „Do Rzeczy” ma rację: „Wszystkie najgorsze słowa są tu właściwe”.


Czy Szekspir chodził na wykłady Agambena?, cz. II


Właściwie moje wątpliwości co do książki Grzegorzewskiej zaczęły się już od wstępu o. Szymona Hiżyckiego OSB, w którym pojawia się intrygująca, acz karkołomna, teza o „obiektywności” powieści i powieści jako formie uprawiania teologii:

Powieść pokazuje nam, że to, co opisuje teologia, nie jest wcale abstrakcją odklejoną od świata, ale raczej precyzyjnym opisaniem praw nim rządzących, więcej nawet – uchwyconych w konkretnym momencie rzeczy ukrytych od jego założenia, a które przecież decydują o naszym być albo nie być. Powieść ma w tym doświadczeniu tę przewagę nad doświadczeniem potoczności, że jest obiektywna i nieskażona naszymi uprzedzeniami do ludzi bądź instytucji. Kryje zatem w sobie olbrzymie możliwości poznawcze.

Wydaje mi się, że autor ulega mniej więcej temu samemu złudzeniu, jakiemu swego czasu uległ (wciąż ulega?) Milan Kundera, gdy pisał o polifoniczności powieści. Akurat powieści Kundery wydają się mieć więcej wspólnego z relatywizmem niż z polifonicznością. Piszę to jako osoba, dla której niegdyś odkrycie Nieznośnej lekkości bycia było ogromnym przeżyciem intelektualnym i estetycznym. Dzisiaj na tamtą młodzieńczą fascynację patrzę z dużym dystansem. O. Hiżycki chyba ma dokładnie takie same złudzenia jak Kundera. Zastanawiałem się wprawdzie, czy dobrze rozumiem jego intencje, ale stwierdziłem, że będę myślał prosto: „obiektywny” to znaczy pozbawiony uprzedzeń, to zaprzeczenie subiektywizmu, to odzwierciedlenie świata takim, jakim jest.

Czy powieść jest obiektywna? Myślę, że jednak nie. Powieść jest mniej więcej tak samo subiektywna jak wiersz, może tylko poprzez nagromadzenie fikcyjnych i odmiennych postaci dawać złudzenie tej „obiektywności”, o której pisze o. Hiżycki. Cały wywód autora wstępu miał na celu przekonania czytelnika o swoistej „obiektywności” dramatu, będącego zdaniem autora „powieścią obdartą ze skóry”.

Wracając do Grzegorzewskiej muszę powiedzieć, że książkę czytałem momentami z narastającym rozdrażnieniem. Nieco złośliwie, parafrazując samą autorkę, mógłbym powiedzieć, że Szekspir nie odrobił lekcji z wykładów Agambena i nie przeczytał książki neomarksisty Waltera Benjamina o źródłach dramatu żałobnego w Niemczech. I mógłbym dodać, że z pewnością nie wpadł w zachwyt, gdy Kott porównał Króla Leara do teatru absurdu. Nie wiem również, co Szekspir powiedziałby o stwierdzeniu, że „nachodźcy” to „przykład kolejnej totalitarnej nowomowy naszych smutnych czasów” (sic!). Jakże irytująca jest ta wyższość moralna niektórych intelektualistów!

Czy to oznacza, że nie warto przeczytać książki Grzegorzewskiej? Nie, warto. Autorka z pewnością daje popis olbrzymiej erudycji. Nie śmiałbym też w żaden sposób podważać jej kompetencji i znajomości teatru elżbietańskiego czy historii literatury. Można mówić o wspomnianej wyżej błyskotliwości stylu. Jako laik odnajduję w książce Grzegorzewskiej także garść cennych informacji. Czasem drobnych, ale mających istotne znaczenie dla zrozumienia dramaturgii wielkiego Anglika. Ot choćby słynne słowa Hamleta o klasztorze. Pearce nie wspomina, że słowo „nunnery” (klasztor) miało również inny sens w mowie potocznej – wulgarny, a oznaczający burdel. To zdecydowanie zmienia nasze spojrzenie na ten znany fragment. Być może autor The Quest for Shakespeare pomija to znaczenie, bo dla czytelnika w kulturze anglosaskiej jest ono oczywiste? A może po prostu jego interpretacja (z którą niekoniecznie trzeba się zgadzać) arcydzieła nie uwzględnia tego sensu? Trudno mi powiedzieć.

Bardzo też cenię sobie te partie esejów Grzegorzewskiej, w których odnajduje ona paralele i nawiązania do Biblii. Ten trop wydaje się wręcz oczywisty, choć można się zastanawiać, czy momentami autorka nie posuwa się w swoich interpretacjach za daleko. Ale to samo mógłby ktoś zarzucić Pearce’owi. Mam poza tym wrażenie, że zarówno Pearce, jak i Grzegorzewska dochodzą momentami do podobnych wniosków. Stosując ponownie metaforę, mógłbym jednak powiedzieć, że w przypadku autorki Teologii Szekspira wrażenie jest takie, jakby doprowadziła ona nas do tego samego punktu okrężną drogą, pokazując piękne lub przerażające krajobrazy, wiodąc nas po bagnach i oczeretach, by w końcu zaprowadzić nas do punktu, do którego Pearce doszedł dużo krótszą trasą, niekiedy może tylko usuwając ostrą maczetą zarośla i chwasty, które zarosły szlak. W kilku punktach z pewnością nie byłoby między nimi zgody.

Zastanawiam się też, czy tytuł: Teologie Szekspira nie jest nieco na wyrost. Czy faktycznie mamy tu do czynienia z kilkoma teologiami, czy z dywagacji Grzegorzewskiej, zadawanych przez nią pytań i wysnutych wniosków nie wyłania się jednak jedna teologia i to – wbrew intencjom autorki, by nie opowiadać się po żadnej stronie – jak najbardziej katolicka? Jednym z przewijających się motywów, który zwrócił moją uwagę, okazuje się motyw wyrządzonego zła, krzywdy, odkupieńczego cierpienia, miłosierdzia i przebaczenia. A na to wszystko nakłada się Męka naszego Pana, Jego śmierć na krzyżu i Zmartwychwstanie, a do tego katolicka nauka o Wcieleniu i rzeczywistej obecności Chrystusa w Eucharystii. Hmm...

PS.

Warto jeszcze dodać, że sama książka, choć skromnie wydana, ma pomysłową i ładną okładkę. Takie książki z przyjemnością bierze się do ręki i z pewnością należą się tutaj podziękowania i wyrazy uznania dla o. Borysa Kotowskiego OSB, który rzecz zaprojektował.

Małgorzata Grzegorzewska, Teologie Szekspira, Tyniec Wydawnictwo Benedyktynów, seria Homini, Kraków 2018.

wtorek, 6 listopada 2018

Czy Szekspir chodził na wykłady Agambena?, cz. I


Trzy książki Josepha Pearce’a na temat Szekspira i jego twórczości były dla mnie otwarciem oczu na piękno dzieł wielkiego dramaturga i poety. Gdybym miał ująć to metaforycznie, stosując jakiś obraz, to powiedziałbym, że wrażenie jest takie, jakby Pearce rozciął gruby kokon interpretacyjny narosły wokół dzieła autora Makbeta i pokazał tę twórczość, jeśli nie w stanie czystym, to niemal takim właśnie. Mógłbym powiedzieć, że lektura The Quest for Shakespeare czy Through Shakespeare’s Eyes była czymś takim, jakby ktoś przetarł zamgloną, poplamioną szybę i nagle ukazał się wyraźny obraz tego, co było jedynie rozmazaną plamą.

Stosując tę metaforykę, mógłbym powiedzieć, że lektura Teologii Szekspira Małgorzaty Grzegorzewskiej po tych trzech książkach była dla mnie takim doświadczeniem, jakby ktoś na nowo tego „odzyskanego” Szekspira szybko zaczął motać w nowy, gruby kokon interpretacyjny. Albo jakby ktoś na tę przetartą szybę rzucał kolejne, różnokolorowe plamy, dając nam do zrozumienia, że to jest rzeczywisty obraz.

Tak się składa, że mamy znakomity przykład zarówno u Grzegorzewskiej, jak i u Pearce’a, by zilustrować, o co chodzi. Oboje przytaczają dokładnie ten sam, dobrze znany „cmentarny” fragment z Szekspira. Dla Grzegorzewskiej jest to pretekst, by mówić o „szmerze istnienia” Maritaina i zacytować Ingardena. Tymczasem Pearce w Through Shakespeare’s Eyes zauważa przede wszystkim w tej scenie wyraźne nawiązanie do poezji Roberta Southwella, a konkretnie do jego wiersza Upon the Image of Death. Dalej stwierdza, że dla publiczności w czasach Szekspira nieobce byłyby, po rozpoznaniu tej inspiracji, inne aluzje do tego wybitnego poety metafizycznego, a przy tym jezuity i świętego męczennika Kościoła katolickiego. U Grzegorzewskiej o Southwellu nie ma ani słowa, ten poeta nie jest też wymieniony nawet w bibliografii na końcu książki.

Te różnice widać także i w innych partiach tekstu. Grzegorzewska chętnie przytacza koncepcję „szmeru istnienia” neotomisty Maritaina, Pearce raczej odwołuje się bezpośrednio do św. Tomasza z Akwinu. Grzegorzewska dość często cytuje neomarksistę Waltera Benjamina (nie powiem – jego uwagi są dość intrygujące), Pearce zwraca uwagę na spór nominalistów z realistami i jego widoczne echo w arcydziełach Szekspira (autorka Teologii Szekspira wspomina o nim jedynie mimochodem); Grzegorzewska wędruje po epokach, Pearce próbuje umieścić dzieła wielkiego dramaturga w kontekście jego czasów; Grzegorzewska zachwyca się spostrzeżeniem Jana Kotta o podobieństwie Króla Leara do XX-wiecznego teatru absurdu i nurtu egzystencjalnego, Pearce wykazuje absurdalność takiego tropu...

Przy tym zaznaczam, by nie być źle zrozumianym – bibliografia Pearce’a pewnie jest nie mniej bogata niż Grzegorzewskiej, oboje autorów łączy też błyskotliwość stylu – np. sam esej „Spopielanie. Hamlet” Grzegorzewskiej jest popisem zgrabnej kompozycji z przewijającym się motywem wspomnianego już wyżej „szmeru istnienia”.

poniedziałek, 5 listopada 2018

Ważny apel – azyl dla Asii Bibi

Asia Bibi to chrześcijanka, która spędziła 8 lat w więzieniu pod zarzutem bluźnierstwa. Grozi jej w Pakistanie śmierć mimo wyroku uniewinniającego. Wyznawcy „religii pokoju” chcą jej śmierci. Mamy szansę coś zrobić w jej sprawie i jest inicjatywa zaapelowania do polskich władz o udzielenie jej i jej rodzinie azylu. Więcej można przeczytać na stronie PCh24.pl. Możemy złożyć swój podpis pod petycją i zrobić dla niej choć tyle. Tutaj liczba głosów naprawdę ma sens. Nie czekaj! Podpisz!

sobota, 3 listopada 2018

Corner Shop: Niedorzeczny Szekspir Jana Kotta


Rekomendowałem już na tym blogu parę razy pisarstwo Josepha Pearce’a. Pearce, oprócz tego, że jest wykładowcą i autorem kilku ważnych książek poświęconych nie tylko Szekspirowi, ale również m.in. takim twórcom, jak Chesterton, Belloc czy Sołżenicyn, jest także redaktorem serii klasyki w amerykańskim wydawnictwie Ignatius Press. Wśród książek wydanych z tej serii jako „szekspirologa” amatora zwrócił moją uwagę rzecz jasna King Lear.

Gorąco polecam tę publikację każdej osobie, która czuje się na tyle mocna w angielskim, by spróbować lektury tego dzieła w oryginale. Przy tym rekomenduję wydanie w formie elektronicznej, gdyż ułatwia ona sprawdzanie nieznanych słów czy zwrotów bez potrzeby zaglądania co chwilę na koniec książki lub wertowania słowników (aczkolwiek w samej książce jest kilka błędów w edycji lub formatowaniu, które wydawnictwo powinno poprawić).

Zaletą tej edycji wielkiego dramatu Szekspira jest nie tylko możliwość czytania go w formie elektronicznej (gdyż staje się to już w zasadzie standardem), ale spory wybór krytyki szekspirowskiej. Mamy tutaj bowiem zarówno przykłady klasycznej recepcji Króla Leara (takich autorów, jak John Keats, Samuel Johnson czy A.C. Bradley), jak i teksty współczesnych znawców literatury angielskiej (oprócz szkicu samego redaktora wydania). Przy czym teksty współczesne rzucają snop światła na to dzieło z chrześcijańskiego punktu widzenia, co też nie jest niczym dziwnym, skoro o chrześcijaństwie, czy wręcz katolicyzmie wybitnego dramaturga angielskiego pisze redaktor wydania również w innych swoich publikacjach (o czym zresztą pisałem już na tym blogu).

Zwracam jednak uwagę czytelników na to amerykańskie wydanie Króla Leara nie tylko dla jego walorów poznawczych, to znaczy pomieszczonych tu esejów, które pozwalają zrozumieć i docenić głębię i ukryte wymiary tego arcydzieła. Podsuwam tę książkę również dla obecnego w niej wątku polskiego, a konkretnie dla krytyki takiej interpretacji Szekspira, jaką zaoferował Jan Kott, a także fatalnego wpływu tego krytyka na współczesne inscenizacje Króla Leara.

Jan Kott to pewnie dla wielu literaturoznawców, a także absolwentów filologii zarówno angielskiej, jak i polskiej, wciąż wybitny autorytet. Pamiętam, z jakim zachwytem sam niegdyś czytałem, jeszcze w podziemnych wydaniach „Zeszytów Literackich” jeden z jego sugestywnych i świetnych literacko szkiców. Ta sława zdaje się nie mijać, na co wpływ zapewne ma międzynarodowe uznanie i wpływ książki Kotta Szekspir współczesny. Ostatnio zetknąłem się z taką entuzjastyczną uwagą o tym krytyku w książce Teologie Szekspira Małgorzaty Grzegorzewskiej (o której z pewnością nie omieszkam tutaj jeszcze napisać).

Tymczasem, czy wszyscy na Zachodzie tak bardzo ekscytują się spojrzeniem Kotta na twórczość Szekspira? Zerknijmy na dwa teksty z wydania Króla Leara pod redakcją Josepha Pearce’a.

James Bemis w swoim szkicu „King Lear on Film” przedstawia słynne filmowe wersje arcydzieła Szekspira. Pisząc o kinowej interpretacji Petera Brooka, w której główną rolę odtwarzał Paul Scofield, autor daleki jest od zachwytów, jakie można spotkać do dziś wśród polskich krytyków. Przede wszystkim zauważa, że dzieło znanego reżysera zamienia „Króla Leara w dramat egzystencjalistyczny, bez krztyny prawdziwego człowieczeństwa”. Dalej autor zwraca uwagę na wpływ Jana Kotta właśnie na taką, a nie inną wizję słynnego dramatu we wspomnianym wyżej filmie Brooka:

Być może egzystencjalizm był modny na początku lat 70-tych XX wieku, ale obecnie podejście Brooka wydaje się niemądre [w orginale: „silly”]. Co ciekawe, to spojrzenie na Leara zasugerował Szekspir współczesny, kontrowersyjna książka Jana Kotta. Kott przedstawia niedorzeczne twierdzenie, że Shakespeare był jednym z nas – nie jednym z tych zacofanych ludzi średniowiecza, ale naprawdę współczesnym facetem. Stąd wersja Leara Brooka ma modne źródła. W zgodzie z tym „postępowym” tematem Scofield przedstawia Leara jako monotonnego, ponurego i wyczerpanego. Niestety inscenizacja tej sztuki jako dramatu egzystencjalistycznego lekceważy jego oczywiste elementy odkupieńcze. A zatem, choć być może jest to Lear Brooka, to z pewnością nie jest to Lear Shakespeare’a.

Nie mniej krytyczny jest Jack Trotter w swoim eseju „Tragic Necessity and the Uncertainty of Faith in Shakespeare’s King Lear”. Autor broni tradycyjnej interpretacji Króla Leara i zauważa, że „pozostaje (...) argument nie do odparcia na rzecz poglądu, że tradycyjne odczytanie Króla Leara – takie, które uznaje jego wymiar transcendentny – oddaje większą sprawiedliwość sztuce niż dużo nowsze interpretacje, z których większość uparcie jest oddana postmodernistycznemu i (nie wprost) nihilistycznemu kulturalnemu Duchowi Czasu”. A nieco dalej stwierdza:

Mimo tego, co okazuje się w Królu Learze być opatrznościowym wzorem czyśćcowego cierpienia, po którym następuje przebaczenie, pojednanie i powrót do duchowego zdrowia, w ostatnich dziesięcioleciach krytyka usiłowała radykalnie zakwestionować tę perspektywę. Jak się wydaje ta zmiana nastąpiła na początku lat 60-tych XX wieku i w bardzo dużym stopniu odzwierciedla awangardowe niepokoje filozoficzne i artystyczne tamtej epoki. Na przykład wpływowa interpretacja tej sztuki autorstwa Jana Kotta nie odnajduje w niej tragedii w ścisłym rozumieniu, ale nową formę tragedii, w której dominującą nutą jest to, co groteskowe. Tragedia w klasycznym rozumieniu tego terminu, jak Kott prawidłowo zauważa, „jest potwierdzeniem i uznaniem absolutu”. Tragedia przynosi katharsis, podczas gdy groteska „nie oferuje jakiejkolwiek pociechy”. Król Lear w tym spojrzeniu nie  proponuje uznania absolutu ani pociechy. Shakespeare jest „nam współczesnym”, ponieważ przynajmniej w Królu Learze jego wrażliwość jest bliższa tej, jaką można odnaleźć w dramacie absurdu Becketta czy Ionesco. Dla Polaka Kotta świat Leara jest światem bezsensownego, na pozór przypadkowego okrucieństwa okupacji nazistowskiej i – następnie po niej – terroru okupacji sowieckiej.

Jakkolwiek osobiste i przesadne byłoby odczytanie Króla Leara przez Kotta, jego perspektywa gwałtownie rozprzestrzeniła się w środowisku akademickim, w którym nieco udomowiona odmiana podejścia Kotta do sztuki pozostaje konwencjonalnym paradygmatem.

William Shakespeare, The Tragedy of King Lear with Classic and Contemporary Criticisms, red. Joseph Pearce, Ignatius Press, San Francisco 2008 [wersja elektroniczna].

piątek, 2 listopada 2018

Różne święta

Niektórzy wczoraj „obchodzili spektakularnie święto zmarłych” i „czcili przodków”. My obchodziliśmy Dzień Wszystkich Świętych, a dzisiaj świętujemy Dzień Zaduszny. I ogólnie pamiętamy o świętych obcowaniu. Ot, taka „subtelna” różnica...