Najnowszy film Michała Kondrata to dobre kino dokumentalne.
Ci, którzy oglądali już jego poprzedni obraz, Dwie korony, z pewnością
się nie zawiodą. Podobnie jak w fabularyzowanym dokumencie o ojcu Maksymilianie
Kolbe, Miłość i miłosierdzie umiejętnie łączy zdjęcia dokumentalne i
wywiady z warstwą fabularną.
Muszę jednak powiedzieć, że początek filmu wprawił mnie w
zakłopotanie i gdybym to zależało ode mnie, natychmiast bym go usunął i
zastąpił czymś innym. Myślałem nawet, że to jakaś reklama gry dla dzieci
opartej na Biblii albo może jakiegoś apostolatu i że zaraz po tym wstępie
nastąpi właściwy film. Okazało się jednak ku mojemu zdumieniu, że to właściwy
początek Miłości i miłosierdzia. Komputerowe animacje są tutaj niestety
jak z gry dla dzieci (lub dorosłych), a ich profesjonalizm, jeśli chodzi o
kreowanie złudzenia rzeczywistości, wiele pozostawia do życzenia. Ta sztuczność
po prostu razi. Nie wiem, czy zdobycie np. autentycznych zdjęć ziemi z kosmosu
to jest jakiś wysoki koszt, ale wszystko byłoby lepsze niż ta animacja, jaką
nam zaserwowano już w samym prologu.
Na szczęście potem już jest dobrze, a nawet bardzo dobrze.
Gra aktorów jest niewątpliwie atutem tego fabularyzowanego dokumentu i to
zarówno w przypadku głównych bohaterów, czyli księdza Sopoćki i siostry
Faustyny, jak i w pozostałych rolach (np. Janusz Chabior w roli Eugeniusza
Kazimirowskiego). Brak tutaj sztuczności, jaką zaserwowano nam na początku i
jaka też często towarzyszy takim fabularyzacjom. Ogląda się to po prostu jak
fragmenty dobrego filmu fabularnego. Jest też, podobnie jak w Dwóch koronach,
szczypta humoru. Ten humor jest o tyleż istotny, że mówi nam nie wprost coś i o
samym Panu Bogu, o Jego sposobie działania, który jest często zaskakujący, ale
też ma w sobie coś z żartu (nie kpiny!) z naszych przyzwyczajeń i oczekiwań.
Dobra jest też warstwa dokumentalna. Momentami ma się
wrażenie, że niektórzy rozmówcy mogliby udźwignąć całość filmu, tzn. skupić
wyłącznie na sobie, czy też raczej na opowiadanej historii, uwagę widzów.
Pewnym zaskoczeniem było dla mnie to, że litewscy hierarchowie mówili po
angielsku, a nie po polsku. No cóż... W końcu kto z nas włada językiem
litewskim? Nie brakło też momentów wzruszających, ale nie były to bynajmniej
tanie wzruszenia, cukierkowata ckliwość. Wzruszająca jest zarówno opowieść
siostry zakonnej, której przypadło budowanie hospicjum w Wilnie, jak i
wzruszający jest moment, gdy jedna z zakonnic, mówiąc o cierpieniu naszego Pana
na krzyżu i godzinie łaski, po prostu jest poruszona do tego stopnia, że nie
może powstrzymać łez.
Sam film jako całość daje w zasadzie szkic życia siostry
Faustyny, uwypuklając najważniejsze momenty i skupiając się na kwestii
szerzenia kultu Bożego miłosierdzia. Jeśli więc ktoś chciałby się dowiedzieć o
życiu świętej czegoś więcej niż to, co można znaleźć w jej Dzienniczku
czy dołączonym doń życiorysie, może się nieco zawieść. Z drugiej strony są
tutaj rzeczy, o których na przykład osobiście wiedziałem niewiele lub nic. Do
takich należy historia obrazu namalowanego przez Kazimirowskiego. Fascynująca
też jest kwestia odkrycia uderzających podobieństw między obrazem a Całunem
Turyńskim i zbieżności obu wizerunków (a także chusty z Oviedo), tak jakby
artysta malował, mając do dyspozycji doskonałe fotograficzne odwzorowanie
słynnego płótna. Aż dziwne, że nie jest to sensacją na skalę światową, podawaną
w mediach przez wszystkie możliwe stacje telewizyjne i serwisy internetowe. Że
już nie wspomnę o jakimś bestsellerze z przekładami na wszelkie możliwe języki
świata.
Przejmujące są też w Miłości i miłosierdziu
świadectwa tych, którzy doświadczyli w swoim życiu działania Bożego
miłosierdzia osobiście. To nie jest fikcja, to jest po prostu autentyk, rzeczy,
których nie da się wytłumaczyć racjonalnie w jedynie doczesnym porządku świata.
Hilaire Belloc napisał gdzieś w jednej ze swoich książek, że
wielkie postaci często umierają z poczuciem klęski, że ich starania zakończyły
się niepowodzeniem. Przypomniało mi się to, kiedy w filmie była mowa o
ostatnich dniach księdza Sopoćki. Można powiedzieć, że w chwili jego śmierci
sprawa kultu Bożego miłosierdzia przedstawiała się beznadziejnie, a jednak trzy
lata po jego odejściu cofnięto zakaz propagowania obrazów i pism poświęconych
kultowi Bożego miłosierdzia. To w gruncie rzeczy nadzieja dla tych wszystkich,
którzy pełniąc wolę Bożą, mają poczucie, że są kompletnie nieużyteczni, a ich
trudy idą na marne. Być może nie ujrzą w tym życiu owoców swojej pracy, być
może nie będą im one znane, ale to nie znaczy, że ich wysiłek był pozbawiony
sensu.
Miłość i miłosierdzie, reż., scen.: Michał
Kondrat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz