Pisanie o Szekspirze bez znajomości języka angielskiego w
zasadzie pozbawione jest sensu. Nawet najlepszy przekład nie odda wszystkich
gier słownych i aluzji. A jeśli Clare Asquith ma rację, że wielki dramaturg
zaszyfrował w swoich utworach historię swoich czasów, pozostawił w nich
doświadczenie ówczesnego państwa policyjnego (a wydaje się, że jej wywody są
mocne, wbrew niektórym krytykom), to sprawa dla czytelnika polskich przekładów
jest w zasadzie beznadziejna. Tym bardziej, że współczesne przekłady Słomczyńskiego
i Barańczaka nie są opatrzone żadnymi przypisami. Nie wiem, być może za tym
brakiem kryje się poczucie translatorskiej klęski, a może po prostu koszty
redakcji takiego tekstu, które zwiększałyby cenę książki. Przypisami opatrywał
swoje tłumaczenia Władysław Tarnawski (również badacz katolickości tej
twórczości), ale – co jest większym skandalem – jego przekład pozostaje w
większości w rękopisie.
Weźmy jeszcze pod uwagę fakt, że dla naszych rodzimych
interpretatorów wciąż niestety autorytetami wydają się być Harold Bloom i Jan
Kott. A wydawałoby się, że akurat w Polsce, z naszym doświadczeniem, powinniśmy
być wyczuleni właśnie na tę grę cieni, jak pisała o tym Asquith, albo też
metadramat, jak nazywał to Peter Milward SJ – jak się wydaje jeden z wybitniejszych
interpretatorów twórczości szekspirowskiej. Niestety, chyba na uczelniach na
wydziałach filologicznych siedzi jakaś lewicowa jaczejka, a ważne książki
Milwarda, Pearce’a, Wilsona czy Asquith pozostają znane jedynie wąskiemu gronu
tych, którzy nie tylko władają językiem angielskim, ale jeszcze na dodatek na
tyle się interesują literaturą, by po nie sięgnąć (jeśli w ogóle się o nich
dowiedzą).
Jeden przykład. Bez wnikania w szczegóły, na które może
jeszcze przyjdzie czas. Biorę do ręki trzy polskie tłumaczenia jednego z
ważniejszych, piękniejszych i niezwykle przejmujących fragmentów twórczości
wielkiego dramaturga: Ulricha, Słomczyńskiego i Barańczaka. Porównuję je z
oryginałem. Okazuje się, że przekład Barańczaka jest zgrabny poetycko, ale autor
jakby w ogóle nie zrozumiał (albo nie chciał zrozumieć?), o co w nim tak
naprawdę chodziło. Coś tam niby z aluzji, podwójnych znaczeń i gier słownych
zostaje, ale jest to raczej ich cień. A co najważniejsze Barańczak zupełnie
ześwieccza przesłanie się w nim kryjące, wręcz banalizuje je. Tak – banalizuje.
Po prostu spłyca. Co aż strach powiedzieć, ale tak niestety jest. Najbliżej
oryginału są właśnie Ulrich i Słomczyński, choć i u nich pewne sensy się gubią.
Zachowany jednak zostaje wymiar metafizyczny, religijny. Mogłyby to do pewnego
stopnia poprawić przypisy, które nie tyle obnażałyby klęskę translatorskich
trudów, ale podkreślały, z jak niezwykle trudną materią przyszło się tym
tłumaczom zmagać. Nie wiem niestety, jak poradził sobie z tym passusem Władysław
Tarnawski. W jego książce o Szekspirze, którą omawiałem na tym blogu, tego
fragmentu niestety nie ma.
Reszta jest milczeniem. A może milczeniem jest spoczynek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz