Muszę przyznać, że z dużą przykrością dowiedziałem się o
tym, że Grzegorz Braun przyjął zaproszenie do udziału w programie od
„Towarzyszki Panienki”, czyli córki Wojciecha Jaruzelskiego. Z jednej strony
rozumiem jego motywy, z drugiej strony jednak w tym przypadku kompletnie się z
nimi nie zgadzam.
Zacznijmy od tego, że nie ruszają mnie kompletnie oskarżenia
o to, że Grzegorz Braun jest „ruskim agentem”, bo udzielił wywiadu jakiemuś
„Sputnikowi” czy innym rosyjskim mediom. Braun udziela wywiadów różnym mediom i
wprost mówi, co o nich myśli. Bez żenady nazywa „gadzinową” telewizję, w której
akurat występuje. Gdybyśmy mieli tak rozumować, to kapłani, którzy udzielają
wywiadów „Gazecie Wyborczej” czy „Newsweekowi” powinni z miejsca być objęci
ekskomuniką, nie mówiąc już o fakcie zamieszczania na łamach tych mediów
jakichś artykułów czy felietonów (co samo w sobie jest skandaliczne).
W ogóle nazywanie Brauna „ruskim agentem” jest idiotyczne.
Chyba nikt w polskiej kulturze tak jak Braun nie obnażył zarówno systemu
komunistycznego, jak i tego, co dzieje się we współczesnej Rosji. Tymczasem
spotkałem się z opinią, że jego filmy to „legendowanie agenta”. Takie rzeczy
wypisują ludzie skądinąd inteligentni. Sugerowanie, że twórczość Grzegorza
Brauna to uwiarygodnianie ruskiego agenta, jest mniej więcej taką samą bzdurą,
jak stwierdzenie, że jego pobyt w Stanach Zjednoczonych czyni go agentem CIA.
Braun z pewnością wykorzystuje te różne media jako
platformę, z której może dotrzeć do ludzi, którzy normalnie nie mieliby
możliwości poznania jego poglądów bezpośrednio. Tak robią z reguły normalni
politycy. Nie ma więc w tym nic dziwnego. Jeśli więc udziela wywiadu ruskiej
czy niemieckiej gazecie, nie rusza mnie to – powtórzę.
Jednak w przypadku Jaruzelskiej mam poczucie niesmaku. Takie
samo, jakie miałem, gdy do jej domu pospieszył Kukiz, czy wówczas, gdy z dumą
obwieszczał swój wywiad z nią Ziemkiewicz. Tutaj nie zgadzam się Braunem
kompletnie. Udzielanie wywiadu ludziom pokroju Jaruzelskiej to w rzeczywistości
utrzymywanie „na topie” i uwiarygodnianie ludzi z postkomunistycznego
establishmentu. Jest ich w mediach sporo. Oni tak naprawdę nie doszli do swoich
stanowisk w wyniku ciężkiej pracy, ale dzięki temu, że znaleźli się od początku
w korzystniejszej sytuacji od ich rówieśników, którzy nie mieli tatusiów w PZPR
czy w milicji. To naprawdę smutne, że prawicowi publicyści i politycy tak
ochoczo spieszą, by udzielić wywiadu dzieciom byłych komunistów.
Jeśli ktoś jeszcze nie rozumie, o co mi chodzi, to powiem
tak: wiele razy z dużą przykrością myślałem o ostatnich latach moich Rodziców.
Ciężko harowali w czasach komuny. W normalnym kraju pewnie mieszkaliby w domku
z ogródkiem, a mój Tato jeździłby to pracy własnym autem. Transformacja nie przyniosła
im żadnego wynagrodzenia za zmarnowane lata młodości, żadnej rekompensaty.
Tymczasem w telewizji mogłem oglądać „brazylijską” parę prezydencką, która na
tej transformacji się dorobiła, bo uprzywilejowały ją związki z komunistami.
Całkiem niedawno do parlamentu UE wybrano paru byłych komuchów, którzy za swoją
lojalność partii powinni być nagrodzeni, jeśli nie celą więzienną, to gorzkimi
latami w jakimś obskurnym M-2 bez perspektywy na jakąkolwiek karierę
polityczną. Z mediów pouczają mnie, a także obecny rząd, bezwstydni byli
członkowie PZPR. Ich dzieci brylują w mediach i jeżdżą na egzotyczne wakacje,
gardząc „Januszami”, którzy smażą się na bałtyckiej plaży i jedzą smażonego
dorsza... Wystarczy?
Photo by Nikolay Vorobyev on Unsplash
Photo by Nikolay Vorobyev on Unsplash
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz