wtorek, 31 lipca 2018

Strach jeść!


Co chwila ostatnio pojawiają się informacje o kolejnych produktach, w których odkryto jakieś zjadliwe bakterie. Słowa „zjadliwe” nie należy tutaj w żadnym razie kojarzyć z tym, że nadają się one do zjedzenia. Wprost przeciwnie.


Kiedy takie informacje pojawiły się o jednej z sieci supermarketów (i to chyba dwa razy pod rząd w krótkim czasie! – najpierw znaleziono jakieś nieprzyjemne bakterie w mrożonkach, a potem w papryce), pomyślałem sobie, że może ktoś się po prostu uwziął na tę sieciówkę, że może to brudna walka konkurencji. I nie chodzi tutaj o to, aby ów znany supermarket budził we mnie jakąkolwiek sympatię. Wprost przeciwnie – przestałem u nich kupować już spory czas temu, kiedy stwierdziłem, że nie muszę przecież zaopatrywać się w sklepie, który prowadzi walkę z krzyżem w imię rzekomej tolerancji. Przyjąłem nawet tę informację o skażonym jedzeniu z pewną złośliwą satysfakcją (choć nie chciałbym, aby ktoś, zwłaszcza klienci, ucierpiał).


Ale oto dzisiaj dowiaduję się, że kolejna znana sieć sklepów wycofuje jakieś kolejne mrożonki, których spożywanie może nawet zakończyć się śmiercią (sic!). To już budzi zgrozę! Macie oto ochotę sobie przekąsić coś na szybko. Kupujecie paczkę niewinnie wyglądających warzyw z przyprawą i lądujecie bez przygotowania i niespodziewanie dla siebie samych na tamtym świecie! A powiadają, że powszechny dostęp do broni palnej doprowadzi w Polsce do Armagedonu! Już widzę, jak Polacy rzucają się do sklepów, by wykupić resztki tych mrożonek, aby nawzajem podrzucać sobie do zupy.


Żarty żartami, ale pytanie: jak to możliwe? Jak to możliwe, że w czasach zaostrzonych kontroli, wymogów, restrykcji, setek, a może tysięcy stron regulacji i przepisów unijnych i innych, pracy tysięcy biurokratów i kontrolerów takie rzeczy w ogóle się zdarzają? Strach po prostu jeść! Z niepokojem czekam na wiadomość, jaki kolejny produkt okaże się skażony. Bo któż to wie? Może zjadliwe bakterie już zaczęły swoją krecią (?) robotę?


poniedziałek, 30 lipca 2018

Czy Polska na pewno broni wolności?


To jest niezmiernie przykra sprawa, taką musi być dla każdego Polaka. Oto Norweżka uciekła ze swojego kraju z dzieckiem, które chcą jej odebrać władze jej kraju, naruszając tym samym podstawowe prawo każdego rodzica do wychowywania własnego potomstwa. Poprosiła o azyl w Polsce. Polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych odmówiło jej azylu. Czy aby faktycznie słusznie? Na stronie PCh24.pl można przeczytać wywiad z Jerzym Kwaśniewskim zOrdo Iuris na ten temat. Polecam.

sobota, 28 lipca 2018

Czy policja stała się nagle dobra?


W przypadku niedawnych demonstracji, tragikomicznych zachowań opozycji (komicznych – bo tak absurdalnych, że Bareja by tego nie wymyślił, tragicznych w dwojakim sensie: bo mogących doprowadzić do ofiar śmiertelnych, ale też tragicznych poziomem) oraz oskarżeń pod adresem policji, nie sposób nie zadać sobie pytania: Czyżby policja nagle się stała dobra?

To pytanie, to nie zarzut pod adresem policji, ale bardziej pytanie o to, kto za tym wszystkim stoi?

Jak to bowiem możliwe, że za czasów rządów PO-PSL policjant kopał w głowę człowieka w czasie Marszu Niepodległości (który notabene po wygraniu wyborów przez PiS nagle odbywa się bez burd i starć z policją właśnie), do demonstrantów strzelano gumowymi kulami, aresztowano kibiców i przypadkowych przechodniów w ramach akcji „Widelec” (753 zatrzymanych kibiców,ponad 600 osób z zarzutami nielegalnego zbiegowiska), a dzisiaj to policjanci dostają gazem po oczach, są wyzywani od ZOMO, nie reagując na wulgarne zaczepki demonstrantów, a ich nazwiska są ujawniane (co może się skończyć tragicznie) i to przez posła RP (sic!)?

Czy to jest aby na pewno ta sama policja? Bo opozycja z pewnością nie.

piątek, 27 lipca 2018

Z życia mikrobów XXVIII: Lempart, a może lampart?


Przeglądając wiadomości z wczorajszych protestów przeciwko zmianom w sądownictwie odczuwałem na przemian rozbawienie i zdumienie. Rozbawienie – gdyż widziałem ludzi sfrustrowanych, którym brak argumentów i jedyne, na co ich stać, to wulgaryzmy i chamstwo. Zdumienie – gdyż gdyby to ktoś wymyślił i umieścił na przykład w filmie, uznałbym to za bardzo dalekie od rzeczywistości, a autora potraktowałbym jak wariata.


Oto młodzieńcy skaczą, skandują wulgarne hasła i krzyczą do potulnych jak baranki policjantów: „ZOMO!”. Domyślam się, że Gestapo z kolei kojarzy się im z eleganckimi mundurami i pejczami używanymi do sesji sado-maso.


Oto wulgarny stwór wrzeszczy na policjanta, który po prostu próbuje obok niego przejść w tłumie, że on (stwór) ma prawo tam stać.


Oto ktoś maluje wulgaryzmy na ulicy, a potem się dziwi, że policja próbuje go powstrzymać. Lepiej! Takiego wandala bronią posłowie opozycji!


Oto polityk oskarżony o korupcję bredzi coś o „antyeuropejskim” rządzie, który sądzi bohaterów z czasów komuny. Tak jakby bohaterstwo z dawnych czasów dawało już odwieczny immunitet i stawiało bohatera poza wszelkim prawem – być może mówca chciałby taki immunitet dla siebie samego.


No cóż, gdzie rozum śpi, tam ponoć rodzą się demony. Być może dlatego targają one ciałem córki znanej aktorki, co można zobaczyć tutaj (tylko trzymajcie się mocno krzeseł, by nie spaść). Egzorcysta faktycznie potrzebny od zaraz.


czwartek, 26 lipca 2018

Życie niewarte życia, czyli błąd obrońców nienarodzonych


Pisałem już na tym blogu, że obrońcy dzieci nienarodzonych wykonali w Polsce ogromną pracę, by uświadomić społeczeństwo, że aborcja to zabójstwo człowieka. Przeprowadzano naprawdę imponującą kampanię, a byłaby ona jeszcze bardziej imponująca, gdyby rzekomo prawicowy rząd również się w nią zaangażował, zamiast bać się czarnych upiorów.

Wydaje mi się jednak, że organizacje pro-life popełniają też pewien błąd. Otóż sporo było w ostatnim czasie różnego rodzaju materiałów – filmów wideo, artykułów, zdjęć – które miały uświadomić społeczeństwu, że człowiek z wadami genetycznymi może wieść normalne życie. Ba! Były nawet informacje o ludziach z zespołem Downa, którzy potrafili nie tylko prowadzić restaurację, ale zrobić karierę naukową. To wszystko pięknie, jest jednak jedno „ale”.

Choć takie przykłady są budujące i dają nadzieję rodzicom, którzy borykają się z wychowaniem dzieci z wadami genetycznymi, to jednak prawdą jest także to, że nie każdy może być Nickiem Vujicicem – człowiekiem, który może zawstydzić wielu zdrowych ludzi, marnujących swoje życie, choć mają obie ręce i nogi i na pozór niczego im nie brakuje. Część tych dzieci nigdy nie osiągnie samodzielności, nigdy nie będzie grać na trąbce, surfować, grać w piłkę, podawać pizzy, zajmować się astronomią, dawać nadzieję innym. Ale czy to oznacza, że mają mniejsze prawo do życia?

Przekonywanie, że dzieci z wadami genetycznymi mogą wieść takie życie lub niemal takie życie, jak każdy inny, to niebezpieczna ścieżka. Może zaprowadzić na manowce. Cóż bowiem powiedzieć tym rodzicom, których dzieci jednak nie rokują takich nadziei? Wydaje mi się, że organizacje antyaborcyjne muszą wykonać jeszcze dalszą pracę. Zresztą nie tylko one – także każdy z nas, zwłaszcza katolików, którzy wierzą w to, że każda istota ludzka ma prawo do życia od chwili poczęcia do naturalnej śmierci. Trzeba uświadomić społeczeństwu, że także człowiek, który z pozoru nie jest w stanie wykonać żadnej pożytecznej pracy, który nigdy nie będzie wieść w miarę normalnego życia, ma także prawo do życia. Bo to nie potencjalna jakość życia, to nie potencjalna użyteczność danego człowieka daje mu prawo, by się narodzić.

Zresztą Nick Vujicic jest też przykładem, że gdyby nawet chcieć decydować o prawie do życia danego człowieka według kryteriów utylitarnych, można się brutalnie pomylić. Któż mógłby przypuszczać, że dziecko bez rąk i nóg będzie wulkanem energii, pomysłowości, że będzie surfować, wygłaszać odczyty, a nawet założy normalną rodzinę!

Ale każdy człowiek jest dzieckiem Bożym, każdego człowieka chce Bóg. Trudno zrozumieć, dlaczego niektórzy rodzice muszą borykać się z takim krzyżem i dlaczego taki krzyż, jakim są wrodzone wady genetyczne, spotkał te właśnie dzieci. Nie podważa to jednak w niczym ich godności. One też mają prawo do życia. Nie są istotami gorszymi, choć czegoś im brakuje. Gorsze może być tylko społeczeństwo, które takie istoty skazuje na śmierć, które nie udziela potrzebnej im pomocy. Sądzę więc, że obok obrony ich prawa do życia, potrzebna jest też przemyślana kampania na rzecz takiego ustawodawstwa, które ułatwiałoby pomoc i niesienie ulgi zarówno rodzicom takich dzieci, jak i samym dzieciom. A z tego, co wiem, niestety takie rodziny borykają się z ogromnymi problemami.

środa, 25 lipca 2018

KOD po amerykańsku

U nas nasila się walka rewolucyjna i nawet niektórzy wypoczywający „apolityczni” dziennikarze są przerażeni, że nie będziemy mieli już wolnych sądów. Tymczasem w Stanach Zjednoczonych mają również swoje wersje naszego KOD-u i „apolitycznych” dziennikarzy, którzy są niezmiernie zatroskani o stan państwa i demokracji. Tak zatroskani, że wręcz mówią jednym głosem w wielu niezależnych stacjach telewizyjnych. I to dosłownie. Nie wierzycie, że takie numery są tam możliwe, to posłuchajcie (napisy polskie po włączeniu w ustawieniach):


wtorek, 24 lipca 2018

Z życia mikrobów XXVII: Trzyzębny Kasprzak albo gorączka lipcowej nocy


Walka rewolucyjna się wzmaga. W ruch idą laleczki Voodoo, bagażniki, nazwiska policjantów i treść żołądkowa. Widać, że wybory coraz bliżej, a więc jeśli poleje się w końcu krew (najlepiej ze skutkiem śmiertelnym) to wszelkiej maści obrońcy demokracji będą przeszczęśliwi – może lud wreszcie „zmądrzeje”, będzie miał dość awantur i burd i znów zapanuje spokój nad Wisłą, a „demokratyczny” premier nowego „demokratycznego” rządu poprosi także o sto dni spokoju, warchołom zaś zagrozi, że ręce im poobcina. Opozycja w końcu może być jedynie „konstruktywna”.


Kiedy oglądam tę parodię... przepraszam – paradę osobliwości, zastanawiam się, kto za tym wszystkim stoi. Ot, komu na przykład przyszło na myśl wydobyć z niebytu takiego Pawła Kasprzaka?


Kto mieszka we Wrocławiu od dawna i jest już nie pierwszej wiosny, a zwłaszcza ten, kto studiował na Uniwersytecie im. Bolesława Bieruta, ten pamięta z drugiej połowy lat osiemdziesiątych dwóch słynnych zadymiarzy: Kubusia i Pawła Kasprzaka właśnie. „Kubuś” to ksywa Pawła Kocięby. Kasprzak chyba nie miał żadnej. Wyglądało to tak, że gdy mówiło się o jednym, to zazwyczaj na myśl przychodził i drugi. Razem się też trzymali, przychodzili na demonstracje, happeningi Pomarańczowej Alternatywy czy strajki i z grupką paru innych osób tworzyli coś, co bardzo kojarzyło się z jakąś lewacką komórką rewolucyjną. Pewnie w dzisiejszych czasach tworzyliby wśród studentów jakąś skrajnie rewolucyjną frakcję.


Nie wiem, co działo się z Kasprzakiem później. Nie kojarzę go z niczym. W każdym razie wielu chyba zdążyło o nim zapomnieć, a jeśli przychodził im na myśl, to jedynie, gdy ktoś wspominał dawne czasy, a i to niekoniecznie. I oto po latach nagle trójzębny Kasprzak wychynął z niebytu. Tak po prostu. Ci, którzy pamiętali go z lat osiemdziesiątych, pewnie z początku go nie rozpoznali nawet. Wszak na pierwszy rzut oka dużo się zmienił i jedynie nazwisko mogło zapalić jakąś ostrzegawczą lampkę w głowie: „Czyżby? Ależ tak! No przecież!”


A więc cuda się zdarzają. Wiódł sobie taki Kasprzak żywot człowieka poczciwego, lata biegły, nikt nic o nim nie wiedział, nikt nic o nim nie słyszał... Aż któregoś dnia nie zdzierżył, zacisnął pięść i... poszedł z tej wściekłości przeszkadzać ludziom w upamiętnianiu ofiar katastrofy smoleńskiej. Jakoś tak się złożyło, że pewnego gadżeciarza chyba nikt już wówczas nie traktował poważnie...


poniedziałek, 23 lipca 2018

Lichocka i Jaki rozbijają prawicę, czyli kto krzyczy: „Łapać złodzieja!”


Może wyglądać na to, że się uwziąłem na tych polityków, ale są oni dla mnie symbolem pewnych postaw, które źle wróżą zarówno przyszłości PiS-u, jak i przede wszystkim przyszłości Polski. A więc tak naprawdę nie chodzi jedynie o Patryka Jakiego i Joannę Lichocką – są oni pewnego rodzaju pars pro toto, egzemplifikacją postaw, jakie są dla mnie nie do przyjęcia w partii stricte prawicowej.


Joanna Lichocka oskarża m.in. Kaję Godek, Jerzego Kwaśniewskiego z Ordo Iuris, Marka Jurka czy Krzysztofa Bosaka o rozbijanie prawicy i realizację jakiegoś programu politycznego przeciwnego PiS-owi. Wygląda na to, że chyba szczególnie uwzięła się na Kaję Godek, bo całkiem niedawno znowu ją zaatakowała, ale jednocześnie nie chce konsekwentnie podjąć wyzwania i powtórzyć swych zarzutów na antenie radia w bezpośrednim starciu z przedstawicielką projektu „Zatrzymaj aborcję”.


Joanna Lichocka tak naprawdę zachowuje się jak złodziej, który dla odwrócenia uwagi krzyczy: „Łapać złodzieja” i wskazuje na jakiegoś kompletnie niewinnego człowieka w nadziei, że wszyscy za nim pobiegną. Któż bowiem tak naprawdę rozbija ową „jedność prawicy”? Ordo Iuris? Kaja Godek? Ludzie, którzy popierają projekt „Zatrzymaj aborcję” i w większości podpisali go rzekomo niezapoznawszy się z jego treścią? Wolne żarty! Tacy politycy, jak np. Marek Jurek, wykazują się po prostu konsekwencją i podkreślają, że aborcja to nie jest kwestia, w której można iść na jakieś kompromisy, bo chodzi tu o sprawy fundamentalne, dotyczące życia ludzkiego.


Tymczasem Joanna Lichocka jest na bakier z nauką moralną Kościoła, nienarodzone dziecko z wrodzonymi wadami nazywa „uszkodzonym płodem”, a projekt, który zakłada ochronę takich dzieci określa „nieludzkim” (!). Czy zatem prawicowy wyborca może z czystym sumieniem oddać na panią Lichocką swój głos? Jako taki wyborca mogę odpowiedzieć jednoznacznie i bez wahania – NIE! Obrona życia ludzkiego od poczęcia do chwili naturalnej śmierci jest kwestią fundamentalną i nie mogę głosować na polityka, który te kwestie lekceważy, a nawet głosi poglądy, które sytuują go bardziej w gronie feministek w rodzaju Manueli Gretkowskiej czy Kazimiery Szczuki. Jeśli Lichocka faktycznie nie chce rozbijania prawicy, niech odda swój mandat poselski i ustąpi miejsca komuś, kto naprawdę głosi poglądy prawicowe!


Przypadek Jakiego jest również symptomatyczny. W gruncie rzeczy nieco przypomina drogę niejakiego Misia, który w młodości wypowiadał się o homoseksualistach per „pedały”, a gdy już dostał się dzięki prawicowym wyborcom do Brukseli, okazało się, że byłby „more than happy” uczestniczyć w imprezie o wyraźnie homoseksualnym charakterze. Jaki wprawdzie nie deklarował (jeszcze?) chęci uczestnictwa w paradzie homoseksualnej, choć jest gotów zezwolić na jej przemarsz przez Warszawę, jeśli spełni wymogi formalne, a także nie będzie walczyć z bluźnierczą tęczą, jeśli ponownie zostanie zainstalowana na placu (nomen omen) Zbawiciela. Uzasadnia to tym, że nie chce stolicy „ideologicznej”. Można by jeszcze od biedy spróbować przymknąć na to oko i stwierdzić, że wszak każdy powinien mieć prawo do demonstrowania swoich poglądów, choć nasuwają się wątpliwości, czy akurat w tak wyuzdany sposób, jak robią to homoseksualiści i transwestyci, i czy przymykanie oka na ewidentne zło w miejscu publicznym jest faktycznie dobrą prawicową polityką (pisałem o tym tutaj).


Patryk Jaki okazuje się natomiast być kompletnie na bakier z nauką moralną Kościoła w sprawie in vitro i sugeruje możliwość finansowania in vitro z budżetu miasta, co jest o tyle zadziwiające, że deklaruje się jako przeciwnik aborcji i chyba jeszcze tej deklaracji nie zmienił. Jak to jest, że jedno z drugim mu się nie kłóci, nie wiem. Widać jednak w sprawie in vitro „zmądrzał”, tak jak Misio „zmądrzał” w sprawie homoseksualizmu. Okazuje się bowiem, że wcześniej wydał nawet specjalne oświadczenie, w którym odcinał się od popierania in vitro. No cóż, Misio „zmądrzał” w Brukseli, Jaki „zmądrzał”, kiedy został kandydatem na prezydenta Warszawy. Pytanie tylko: w imię jakich racji ma prawicowy wyborca głosować na takiego kandydata? I nie mówcie mi, że krytycy tej kandydatury rozbijają prawicę! To Jaki ją rozbija, bo głosi poglądy pasujące bardziej do SLD czy innego PO.


Powtórzę to, co napisałem na wstępie: Jaki i Lichocka to egzemplifikacje problemu stojącego przed PiS: politycy, którzy nie są tak naprawdę prawicowi, a tym samym rozbijają jedność prawicy, bo prawicowy wyborca nie może z czystym sumieniem na nich zagłosować. Albo PiS pozbędzie się ich z partii, albo wyborcy poszukają sobie własnych kandydatów gdzie indziej. I z pewnością nie będzie to PO czy Nowoczesna. 

czwartek, 19 lipca 2018

PiS i grzech zaniedbania


PiS lekceważy podstawowe prawo człowieka do życia. Niestety! Niestety – bo wielu wyborców zaufało partii obecnie rządzącej, że będzie stawać w obronie niewinnych dzieci, które okrutny system prawny pozwala szlachtować tak, jakby były najbardziej zatwardziałymi zbrodniarzami. Partia, która potrafi się zmobilizować w taki sposób, że w ciągu jednego dnia uchwala ustawę lub poprawki do jakiejś ustawy (łącznie z podpisem prezydenta!), bo inne państwo wysuwa żądania jej zmiany, jednocześnie odsyła ad Kalendas Graecas projekt prawa, który poparła oszałamiająca część obywateli Polski.


Jednak tu nie chodzi tak naprawdę o liczby. Nawet, gdyby ten projekt poparła garstka Polaków, bo reszta nie potrafiłaby zrozumieć, że nie wolno mordować niewinnego człowieka w imię np. „prawa do własnego brzucha”, to w dalszym ciągu obowiązkiem władz jest bronienie prawa naturalnego, prawa Bożego, łącznie z zapisaniem go w konstytucji. Powinna to rozumieć zwłaszcza partia „prawicowa” i zrobić to już na samym początku rządów. Nie rozumie tego!


To prawo jest ważniejsze niż prawa zwierzątek futerkowych do życia czy takież prawo kornika drukarza. Ba! Choćby cała Puszcza Białowieska rozrastała się, kwitła i roiła bujnym życiem fauny i flory, a Izrael i Stany Zjednoczone traktowały nas jak swoich najlepszych braci, to wszystko to na nic, jeśli będzie się pozbawiać prawa do życia tych, którzy nawet nie mieli szansy się narodzić! Żadne pomyślne reformy gospodarcze, przepisy ułatwiające działalność biznesom, niskie podatki, najdoskonalsze i najsprawniejsze sądy itp. nie mają tutaj znaczenia, jeśli pozwala się na gwałcenie tego podstawowego prawa, jakim jest prawo do życia od chwili poczęcia do naturalnej śmierci. Cóż po sprawnych sądach, jeśli będą one pozwalały na łamanie prawa do życia nienarodzonych Polaków i nie chroniły tych, którzy dopiero mają się na tym świecie pojawić?


Obrońcy prawa do życia wykonali ogromną pracę, by uświadomić społeczeństwu, jak bardzo to jest ważne. Śmiem nawet twierdzić, że odzyskali znaczną część pola, które zagarnęli barbarzyńcy z lewicy. Wszelkie wymówki o jakimś „wahadle” są jedynie wymówkami rządu, by nie podjąć tego wyzwania, jakim jest podkreślenie z mocą i utrwalenie w ustawach, że każdy człowiek ma prawo do życia. Każdy! A zwłaszcza ten, który jest najbardziej bezbronny! Mając władzę partia rządząca jest w stanie przeprowadzić ogromną kampanię uświadamiającą potworne zło, jakim jest aborcja, jednocześnie tworząc taki system, który wspierałby wszelkie inicjatywy pomocy matkom i rodzicom borykającym się z wychowywaniem dzieci z wadami wrodzonymi. Ma też możliwość silnego akcentowania prawa do życia na różnych forach zagranicznych. Nie robi tego.


To nie żadne „wahadło” doprowadzić może do zmiany obecnych przepisów – tzw. ich „liberalizacji”, jak to się eufemistycznie określa – ale właśnie ten grzech zaniedbania rządzących, którzy stanęli przed szansą, jakiej później mogą już nigdy nie mieć. Odpowiadają za ten grzech zaniedbania przed przyszłymi pokoleniami Polaków, ale przede wszystkim przed Panem Bogiem.


wtorek, 17 lipca 2018

Corner Shop: Car jak Chrystus i dwie inne wizje Caryll Houselander, cz. II


Każdy były uczeń szkoły średniej bez wątpienia pamięta (a przynajmniej tak było w moich czasach) scenę z III części „Dziadów” Adama Mickiewicza, kiedy Konrad wadząc się z Bogiem traci przytomność, co chroni go przed wypowiedzeniem bluźnierstwa. Jakie to bluźnierstwo? Że Bóg jest... carem! Dla przeciętnego Polaka zatem to zestawienie: Bóg i car, nałożenie się obrazu Boga i obrazu cara tak, że stają się jednym, wydaje się czymś niewyobrażalnym, profanacją, która tylko może przyjść do głowy chyba jedynie... demonom.


Tymczasem Caryll Houselander miała – tak to przynajmniej relacjonuje – dokładnie sto lat temu wizję cara jako ukrzyżowanego Chrystusa Króla, choć z początku nie zdawała sobie sprawy, co dokładnie ogląda. Była to druga w jej życiu wizja Chrystusa umęczonego. Miała ją, idąc londyńską ulicą do sklepu po... ziemniaki. Oddajmy zresztą głos bezpośrednio samej autorce:

Nagle znieruchomiałam, jakby magnes przykuł moje stopy do tego konkretnego miejsca pośrodku drogi. Przede mną, nade mną, dosłownie wymazując nie tylko szarą ulicę i niebo, ale cały świat, było coś, co mogę jedynie nazwać gigantyczną i żywą rosyjską ikoną. Nigdy wówczas nie widziałam rosyjskiej ikony ani – jak sądzę – żadnej reprodukcji jakiejkolwiek z nich. Później widziałam ich wiele, ale żadnej, która byłaby choć w przybliżeniu tak piękna.

Była to ikona Chrystusa Króla ukrzyżowanego.

Rozciągnięty na krzyżu ognia, w szacie, która skrzyła się i płonęła od klejnotów, ukoronowany wspaniałą koroną ze złota, która przytłaczała mu głowę, Chrystus unosił się ponad światem na naszej ponurej ulicy, tak uniesiony wypełniał niebo. Jego ramiona zdawały się sięgać od jednego krańca świata do drugiego, rany na Jego dłoniach i stopach to były rubiny, ale rubiny roztopione, które krwawiły światłem. Wszystko, nawet żarzące się fałdy szaty, wydawało się płonąć i poruszać życiem i ruchem płomieni ognia; rozłożone ramiona – z wydłużonymi dłońmi, wynurzającymi się ze zdobionych klejnotami rękawów – były jak olśniewające skrzydła przykrywające świat. Sam Chrystus – z głową pochyloną przez koronę, w zamyśleniu nad światem. Pośród tej wspaniałości surowa prostota tej pięknej twarzy ostro odróżniała się od całej reszty swoim smutkiem. Jednak oczy i usta uśmiechały się w nieopisanej miłości, która pochłania żałość i cierpienie, tak jak szmaty zostają pochłonięte przez płonące ognisko.

Nie wiem, jak długo tam stałam ani jak długo to wrażenie trwało. Myślę, że nie było to dłużej niż kilka minut, gdyż kiedy się skończyło, choć nad ulicą zmierzchało, to nie było zupełnie ciemno.

Byłam zażenowana, kiedy się okazało po moim dojściu do warzywnego, że łzy spływają mi po twarzy. Życzliwa kobieta, która sprzedawała mi ziemniaki, usiłowała mnie pocieszyć, przypuszczając, jak sobie wyobrażam, że mam jakieś kłopoty, ale nie mogłam powstrzymać tych łez. W końcu dała mi w podarunku jabłko i poszłam do domu.

Nie wiem, jak szybko potem opublikowano wiadomości o zamachu na cara – być może było to następnego dnia. Wiem tylko, że kiedy wyszłam ponownie z domu i zobaczyłam na tym samym rogu ulicy, na którym widziałam uprzednio ukrzyżowanego króla, afisz ogłaszający zamach na cara Rosji, zrozumiałam sens tego, co wcześniej bardzo żywo widziałam. Albowiem twarz cara na gazetowych zdjęciach była twarzą mojego Chrystusa Króla, ale bez tej wspaniałości.

Od tamtej pory całkowicie zawładnęła mną myśl o Rosji. Rosja stała się dla mnie krajem, w którym Męka Chrystusa się urzeczywistniała. Byłam przekonana, że dzięki ziarnu krwi męczenników, które tam zasiano, a nade wszystko dzięki krwi namaszczonego króla, świętokradczo tam przelanej, Chrystus – którego widziałam zstępującego na świat i w życie ludzi, by być w nich ukrzyżowanym – powróci na świat biorąc w posiadanie całą ludzkość poprzez Rosję; że nawrócenie świata do Chrystusa (nie mówiłam wówczas, że na katolicyzm) zacznie się – tak naprawdę już się zaczęło – w „Świętej Rusi” wraz z zabójstwem jej króla.
Ta wizja „ikony Chrystusa Króla” miała ogromny wpływ na moją postawę wobec innych ludzi.

Ostatnie zacytowane tu słowa przypominają objawienia w Fatimie. Są niemal powtórzeniem tego, co Matka Boska mówiła o nawróceniu Rosji. Być może Houselander świadomie lub nieświadomie zinterpretowała po latach własną wizję w świetle objawień fatimskich. Jej autobiografia wyszła w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych XX wieku, musiała zatem wiedzieć o Fatimie.


Jak już pisałem, Polakowi bez wątpienia trudno przyjąć ze spokojem wizję Chrystusa Króla, który ma twarz cara Mikołaja II. A jednak obraz, który Houselander zobaczyła tamtej nocy sto lat temu, wydaje się kryć w sobie przesłanie, wobec którego nie sposób pozostać obojętnym. Sama autorka skomentowała to w następujący sposób:

Teraz nagle, między jednym uderzeniem serca a drugim, ujrzałam dramat i rzeczywistość Męki Chrystusa w królach. Kiedy stałam na swojej londyńskiej ulicy po drodze, by kupić ziemniaki, król w Rosji umarł śmiercią Chrystusa. Tragedia i okropne tego piękno przeniknęło do mojej duszy; przeniknęło także do mojego serca, jak włócznia płonącego światła, która je otworzyła. W ciągu chwili stałam się głęboko świadoma świętokradztwa, jakie wiąże się z zabójstwem namaszczonego króla, a imię „Chrystus” – „Namaszczony” – nagle nabrało dla mnie niezwykłego znaczenia.

(...)

Nie bez znaczenia okazał się fakt, że mój pierwszy przebłysk wizji Chrystusa w człowieku był w najpokorniejszej ze świeckich sióstr, pochylonej pod wielką koroną cierniową, a drugi – w królu w jego splendorze, królu przytłoczonym wielką koroną ze złota. Uświadomiłam sobie, że każda korona jest koroną Chrystusa, a korona ze złota jest koroną cierniową.

Wszystkie cytaty są w moim przekładzie i pochodzą z elektronicznego wydania „A Rocking Horse Catholic” (wszelkie ich wykorzystanie wyłącznie za moją zgodą). Sama książka Houselander zasługuje na osobne omówienie. Ale na to może jeszcze w cyklu „Corner Shop” przyjdzie czas innym razem.


Caryll Houselander, A Rocking Horse Catholic, Pickle Partners Publishing 2016.

Corner Shop: Car jak Chrystus i dwie inne wizje Caryll Houselander, cz. I


Dzisiejszej nocy minęła dokładnie setna rocznica zamordowania ostatniego cara Rosji i jego rodziny przez bolszewików. Dla nas, Polaków, słowo „car” nie ma najlepszych konotacji. Toteż z pewnością z jednej strony odczuwamy zgrozę z powodu tamtego brutalnego mordu, a z drugiej strony nie budzi to wydarzenie prawdopodobnie większego współczucia. Być może nawet jest to uczucie, jakie wielu żywiło oglądając zdjęcia z egzekucji Ceausescu i jego żony – świadomość, że dokonano tak naprawdę mordu przy pozorach praworządności, ale że i tak mu (im) się to „należało”, a proces z prawdziwego zdarzenia jedynie by przeciągał nieuniknione.


Tymczasem mamy w literaturze zapis, który przedstawia całą rzecz w zupełnie innym świetle. Jest to dość kontrowersyjne przedstawienie mordu dokonanego na carze Mikołaju II. Być może niektórzy nawet powiedzieliby, że bluźniercze. A już z pewnością trudne do przełknięcia dla przeciętnego Polaka.

Caryll Houselander prawdopodobnie jest autorką raczej słabo znaną polskiemu czytelnikowi. Z jej dorobku, jeśli dobrze się orientuję, wydano po polsku jedynie „Trzcinę Boga” i chyba ze dwie książki dla dzieci. Tymczasem ta XX-wieczna angielska mistyczka była inspiracją np. dla tak ważnego XX-wiecznego autora i duchownego, jak Fulton J. Sheen. Ślady tej inspiracji można odnaleźć w „Life of Christ”.

Caryll Houselander miała w swoim życiu trzy odmienne wizje Chrystusa. W tych trzech osobnych przypadkach zobaczyła Chrystusa w różnych ludziach, których napotkała na swojej drodze. Pierwszy taka wizja dotyczyła niemieckiej zakonnicy z Bawarii. Działo się to podczas I wojny światowej, kiedy Niemcy raczej nie cieszyli się, mówiąc delikatnie, najlepszą reputacją, a młode dziewczyny wychowywane przez zakonnice, wśród nich i sama autorka, były, jak to określiła Houselander, indoktrynowane „w zapiekłej nienawiści do Niemców”.


Wśród tych zakonnic znajdowała się właśnie ta jedna z Bawarii, która w tej atmosferze wojennych złych emocji czuła się dość samotna, co pogłębiała dodatkowo słaba znajomość zarówno francuskiego, jak i angielskiego i brak atutów zjednujących sympatię młodych dziewcząt. Któregoś dnia młoda Caryll, idąc korytarzem, zauważyła, że owa zakonnica czyściły buty uczennic. Tak to relacjonuje dalej w swojej autobiografii „A Rocking Horse Catholic”:


Zatrzymałam się i weszłam do środka, zamierzając pomóc jej w czyszczeniu. Dopiero gdy się wystarczająco zbliżyłam, zauważyłam, że szlocha; łzy ściekały jej po różanych policzkach i kapały na błękitny fartuch i dziecięce buciki. Zmieszana spuściłam oczy i stałam przed nią, niema z zażenowania, nie mogąc zupełnie wykrztusić słowa. Widziałam, jak jej duże, spracowane dłonie opuszczają się na podołek i obejmują te buciki. I nawet owe dłonie, czerwone i spękane, o stępionych paznokciach, były złożone w sposób, który wyrażał nieukojoną żałość.
Obie byłyśmy pogrążone w całkowitym milczeniu: ja – patrząc na jej piękne dłonie, bojąc się podnieść wzrok, nie wiedząc, co powiedzieć, ona – bezdźwięcznie szlochając.
W końcu z wysiłkiem uniosłam głowę i wtem – ujrzałam to – zakonnica miała na głowie cierniową koronę.
Nie będę próbować tego wyjaśniać. Po prostu mówię, jak to wyglądało.
Ta pochylona głowa była przytłoczona koroną cierniową.
Stałam tak – jak przypuszczam – kilka sekund, wprawiona w osłupienie i wtedy, odnajdując język, powiedziałam do niej:
Ja bym nie płakała, gdybym nosiła koronę cierniową jak ty.
Spojrzała na mnie, jakby przestraszona i spytała:
– Co masz na myśli?
– Nie wiem – odparłam. I wówczas nie wiedziałam.
Usiadłam obok niej i razem polerowałyśmy buty.

Nim przejdziemy do drugiej wizji, tej, która dzisiaj jest najważniejsza, zmieńmy kolejność i krótko powiedzmy jeszcze o wizji trzeciej i ostatniej – Caryll Houselander jadąc metrem któregoś dnia zobaczyła nagle Chrystusa w pasażerach. Jak pisze: „Dość nagle ujrzałam swoim umysłem, ale tak żywo, jak cudowny obraz, Chrystusa w nich wszystkich [pasażerach metra]. Ale ujrzałam więcej niż to; nie tylko Chrystus był w każdym z nich, żyjąc w nich, umierając w nich, radując się w nich, smucąc się w nich – ale ponieważ On był w nich i ponieważ oni byli tutaj, cały świat był tutaj także, tutaj, w tym podziemnym pociągu; nie tylko świat taki, jaki był w tej chwili, nie tylko wszyscy ludzie we wszystkich krajach świata, ale wszyscy ci ludzie, którzy żyli w przeszłości i ci wszyscy, którzy mieli dopiero nadejść”.



CDN


poniedziałek, 16 lipca 2018

Amerykański byczek cierpi w poczekalni polskiego lekarza


Po napisaniu tekstu o moich irlandzkich doświadczeniach i przykrym incydencie w Krakowie, gdzie nikt nie ustąpił miejsca ciężarnej kobiecie, przypomniał mi się jeszcze jeden taki przypadek, który pokazuje przepaść, jaka (przynajmniej jeszcze do niedawna) dzieliła nas i część zachodniego świata, a którą chyba zaczynamy niestety dość szybko zasypywać.

Otóż jakiś czas temu natrafiłem na wideo zrobione przez młodego Amerykanina z jego podróży po Polsce. Ciekaw, jak nas widzi ktoś z zewnątrz, obejrzałem tę jego relację. Nie pamiętam, szczerze powiedziawszy, za dużo. A właściwie to tak naprawdę w zasadzie nic. Nic – z wyjątkiem jednego momentu. A ten moment był taki, że jeśli wciąż nie mam otwartej szczęki ze zdumienia, to pewnie dlatego, że upłynęło już trochę czasu.

Ów młody człowiek, podkreślam – MŁODY, musiał w Polsce udać się do lekarza, co też opisał w swoim filmiku. Nie pamiętam, czy zaraził się grypą, czy może doznał jakieś kontuzji, w każdym razie nie było to nic poważnego. Nie groziła mu nagła śmierć z upływu krwi lub z powodu zawału serca.

Myślicie pewnie, że owego amerykańskiego młodzieńca zbulwersowały typowe problemy z polską służbą zdrowia (długie kolejki, braki personelu, opieszałość, jakość usług). Nie, nic z tego! Tego Amerykanina zbulwersowała jedna jedyna rzecz. Ów młody pan musiał ustąpić miejsca kobiecie w ciąży! To była jego bolączka! To go wkurzyło! Wyobraźcie sobie, że w Polsce jest zwyczaj, iż kobiety w ciąży są obsługiwane poza kolejnością! A przecież ten pan był chory, być może miał numerek, by nie musieć pilnować swego miejsca i oto nagle musiał ustąpić kobiecie w ciąży i poczekać! Tak! Istna zgroza! Młody, amerykański byczek musiał ustąpić miejsca kobiecie w ciąży, musiał dręczony katarem wytrzymać w poczekalni jeszcze 15 minut, a może nawet pół godziny dłużej!

Polska to jednak barbarzyński kraj! (A przynajmniej takim jeszcze do niedawna była!)

sobota, 14 lipca 2018

Gdzie ci dżentelmeni z dawnych lat?


Pamiętam z Irlandii trzy scenki z lat dziewięćdziesiątych, które pokazywały wówczas (bo chyba teraz niestety już nie) dobitnie różnicę między mentalnością przeciętnego Polaka a Irlandczyka. Wszystkie dotyczą komunikacji miejskiej – moich podróży autobusem, gdyż w latach dziewięćdziesiątych tramwajów w Dublinie nie było. Można było je obejrzeć jedynie na zdjęciach z początku XX wieku, dopiero parę lat po moim wyjeździe przywrócono w stolicy Irlandii komunikację tramwajową.


Pierwsza scenka rozegrała się gdzieś chyba na samym początku mojego pobytu w Dublinie, bo kojarzę, że jechałem dość długo do centrum, a przez krótki czas mieszkałem na obrzeżach miasta. Wsiadłem w każdym razie do pustawego autobusu, który stopniowo się zapełniał. Czytałem książkę i nie zwracałem uwagi na pasażerów. W pewnym momencie oderwałem się od lektury i spojrzałem wokół siebie. Było dość tłoczno. Niedaleko mnie stała kobieta w zaawansowanej ciąży. Nie wiem, kiedy wsiadła. Wszystkie miejsca były zajęte. Nikt nie kwapił się, by ustąpić jej miejsca. Szybko się podniosłem zażenowany i pokazałem jej, by usiadła. Podziękowała mi z wyraźną ulgą. Jechałem dalej w lekkim szoku.


Druga scenka była dość zabawna, ale mi zrobiło się nieco smutno. Dojeżdżałem już do centrum miasta. Musiał to być przystanek gdzieś chyba koło Christ Church. Autobus był wcześniej mocno zatłoczony, ale wyraźnie się poluźniło. Większość pasażerów wysiadła. Zwolniło się też parę miejsc. Obok mnie było jedno miejsce siedzące wolne. Nie siadałem, bo i tak za chwilę miałem wysiąść. W pewnym momencie podeszła do mnie kobieta i spytała się mnie, czy będę miał coś przeciwko, że usiądzie na tym wolnym miejscu. Otworzyłem szeroko oczy ze zdumienia. Nie wyobrażałem sobie, by jakaś kobieta mogła mnie pytać w Polsce, czy może zająć wolne miejsce. Skonsternowany przytaknąłem. Nie wiem, czy kobieta zwróciła uwagę na wyraz osłupienia malujący się na mojej twarzy.


Trzecia scenka rozegrała się niedaleko ulicy, na której wówczas mieszkałem. Czekałem na autobus. Oprócz mnie na przystanku stała jeszcze jakaś kobieta. Gdy autobus przyjechał, ustąpiłem jej i gestem ręki pokazałem, by wsiadła pierwsza. Kobieta zareagowała oburzeniem. Nie pamiętam już, co powiedziała. Ale wyraźnie rozłoszczona wskazała mi, bym wsiadał. Wzruszyłem ramionami i wszedłem do autobusu. Zapewne chciało mi się śmiać. Było to chyba pierwsze w moim życiu zetknięcie z feministką.


Pamiętam też, że jedną z rzeczy, na które uwagę zwracały polskie dziewczyny w Irlandii i w Wielkiej Brytanii, był stosunek mężczyzn do płci pięknej. Takie proste rzeczy, jak np. ustępowanie miejsca czy otwieranie drzwi kobiecie. Jeśli miałem wówczas jakieś kompleksy wobec ludzi szeroko rozumianego Zachodu, to w Wielkiej Brytanii i Irlandii dość szybko się z nich wyleczyłem.


Wygląda na to, że niestety coś się zmieniło, coś się popsuło. Kiedy to się stało? Jak do tego doszło? Otóż, przeglądam sobie dzisiaj wiadomości na różnych portalach i oto trafiam na coś takiego: „Niewzruszenisiedzieli w towarzystwie kobiety w ciąży. Interweniowała motornicza”. Nie, to nie jest wiadomość z Dublina, Londynu czy Paryża. Ten artykuł opisuje sytuację w... Krakowie. I pomyśleć, że Kraków kojarzy się zazwyczaj z konserwatyzmem. Hmm... A może po prostu portal Republika nie ma ciekawszych wiadomości i zapełnia stronę, czym się tylko da? Chciałbym w to wierzyć. Wolałbym myśleć, że to jedynie incydent i że tak się przypadkiem niezwykle zdarzyło, że do tego tramwaju wsiadły po prostu jakieś gbury z Irlandii lub Wielkiej Brytanii.


piątek, 13 lipca 2018

Brudna i nudna rekonstrukcja Patryka Vegi


Ponieważ nie należę do jakichś zagorzałych fanów kina, głośne filmy czasami oglądam dawno po czasie ich premiery. Tak było ze „Służbami specjalnymi” Patryka Vegi. O samym filmie wiedziałem co nieco z recenzji i opinii wyrażanych przez różne osoby. Były one rozbieżne. Postanowiłem w końcu sam sprawdzić, co ten film sobą reprezentuje.


Pamiętam, jak przed paru laty, właściwie przez przypadek, odkryłem serial „Pitbull”. Chyba już znałem wówczas kinową wersję. Obejrzałem pierwszy odcinek i wciągnęło mnie, bo było to coś odmiennego od tego, co można było zazwyczaj zobaczyć w telewizji (której i tak już od dawna nie oglądałem). Poszukałem w Internecie i obejrzałem wszystkie odcinki. Były w tym filmie pewne naiwności i uproszczenia, ale ponieważ pasowały one do „brudnej” poetyki tego obrazu, więc nie drażniły aż tak bardzo. W każdym razie z jakiegoś powodu nie drażniło to tak, jak szczeniacka i irytująca treść filmów Pasikowskiego. Kolejny film kinowy z tego cyklu, ten z Bogusławem Lindą, był całkiem niezły. Natomiast „Pitbull. Niebezpieczne kobiety” był tak żenujący, że pożałowałem już po pierwszych paru minutach. Obejrzałem do końca tylko dlatego, że zapłaciłem. Były to zmarnowane pieniądze. Na wersję Pasikowskiego nawet się nie wybrałem ani nie próbowałem oglądać jej w Internecie.


„Służby specjalne” to niestety kolejne rozczarowanie. Całość filmu spajają w zasadzie trzy wątki, które są tak żałosne, że praktycznie nie da się tego filmu oglądać. Swoje rozczarowanie mogę porównać do tego, jakie odczułem, kiedy wreszcie po latach przeczytałem słynną swego czasu sztukę Mrożka – „Alfę”. Ten dramat autora „Tanga” był tak żenująco kiepski, tak irytująco naiwny, że chyba można to coś było jedynie porównać do jakichś produkcyjniaków z czasów stalinowskich. Różnica może była taka, że Mrożek pewnie napisał ją z potrzeby serca, a literaturę socrealistyczną pisano pod dyktando.


Paradoksalnie, gdyby nie owe wspomniane trzy wątki osobiste, związane z głównymi bohaterami „Służb specjalnych”, całość oglądałoby się raczej jak rekonstrukcje Wołoszańskiego. Vega mógł równie dobrze zrobić coś takiego, pomijając te fabularyzowane i cienkie opowiastki, a występując w roli, jaką Wołoszański pełnił (pełni?) w swoich rekonstrukcjach historycznych. Oczywiście mógłby się przez to nieco niektórym narazić, a może nawet trafić do sądu, gdyby ktoś z zainteresowanych potraktował przedstawioną tam wizję naszej rzeczywistości jako insynuacje wymierzone w niego.


Jeśli chodzi o te nieszczęsne trzy opowiastki, to przewijałem film do przodu, gdy pojawiał się wątek żony korpo-ludka (korpo-ludki?) i jej męża, który bardzo chciał mieć dziecko. Było to tak irytujące, tak wkurzające, że najzwyczajniej w świecie nie dawało się tego oglądać. Wystarczyło mi wyjmowanie spiralki i tzw. „walenie gruchy” (sic!). Nie lepszy był wątek „chłopczycy”, która najwidoczniej jako sport traktowała mordobicie z ochroniarzami klubów nocnych, miała ciężkie dzieciństwo i czuła lęk czy też wstręt do mężczyzn. Jedynie trzeci wątek – ten o nawróconym esbeku się jako tako bronił. Być może z powodu roli i gry Andrzeja Grabowskiego oraz Janusza Chabiora, a może dlatego, że było w nim trochę prawdy psychologicznej. Reszta to tak zwane „mocne kino”, ale bardziej raczej film instruktażowy (czy też rekonstrukcja à la Wołoszański) o działalności służb specjalnych. A przy tym przytyczek w nos samego Macierewicza. Pytanie – na ile taka interpretacja jego działalności ma jakikolwiek związek z rzeczywistością, a na ile realizowała po prostu oczekiwania przeciwników byłego ministra obrony. W końcu nie wprost, ale w dość czytelny sposób obwinia się go o całkowitą niekompetencję, bezmyślność i narażenie na śmierć niewinnych (?) ludzi. A to już bardzo poważne oskarżenie.


Służby specjalne, reż. Patryk Vega, Polska 2014.

czwartek, 12 lipca 2018

Corner Shop: „Dawn of All”, czyli potęga Różańca


Omawiałem już na tym blogu książkę Roberta Hugh Bensona The Lord of the World. Wizja, którą tam naszkicował, wydaje się być obecnie bardzo realistyczna. Nie mówię oczywiście o całym sztafażu science-fiction, który trąci dziś myszką i pokazuje, jak szybko starzeje się fantastyka (choć wciąż ma swój urok). Sytuacja Kościoła w tej powieści bardzo przypomina to, co obecnie dzieje się na świecie. Bardzo też bliska jest temu, co w swojej Opowieści o Antychryście przedstawił Włodzimierz Sołowjow.

Benson jednak napisał drugą powieść, która przedstawia wizję zgoła odmienną, tworząc w gruncie rzeczy coś w rodzaju dyptyku. W The Lord of the World chrześcijaństwo wydaje się być na wymarciu, ostatki chrześcijan chronią się przed prześladowaniem albo porzucają wiarę. W Dawn of All mamy świat, w którym chrześcijaństwo, a właściwie by być precyzyjnym – katolicyzm, dominuje świat. Jeśli w pierwszej powieści jest zatem Kościół wojujący, to w drugiej spotykamy Kościół triumfujący. Triumfujący już na tym świecie.

Obraz świata, jaki tworzy Benson w tym utworze, z pewnością będzie miły każdemu tradycjonaliście: W krajach Europy przywrócona zostaje monarchia, społeczeństwo jest zhierarchizowane, co uwidocznia się także w stroju, nauka Kościoła jest respektowana i szanowana, łacina jest językiem zarówno Kościoła, jak i nauki, herezja jest karana śmiercią przez władze świeckie, które bronią w ten sposób istniejącego ładu, Irlandia to w gruncie rzeczy jeden wielki klasztor, gdzie przyjeżdża się dla odnowy duchowej, medycyna uwzględnia w leczeniu czynnik duchowy, w Europie tylko jeden z władców jeszcze się waham, czy przejść na katolicyzm... itp., itd. Na dodatek wszelkiej maści socjalistów i liberałów wysyła się do Ameryki Północnej, gdzie mogą sobie organizować życie według swoich zasad na wyznaczonym obszarze, a w Europie są już tylko niedobitki lewicy, które walczą o przetrwanie, podejmując być może już ostatnią próbę rewolucyjnego przewrotu...

Benson maluje więc wizję świata, jak z najlepszego snu brazyliskiego myśliciela Plinia Correa de Oliveiry, który uważał, że przecież procesy zachodzące w społeczeństwie nie są nieodwracalne, a to, co często dzisiaj uznajemy za nowość (np. rozwody), wcale nie jest nowe, nie mówiąc już o tym, że nie jest też i dobre. Nie wiem, czy Oliveira znał tę powieść, która została wydana, kiedy był jeszcze trzyletnim dzieckiem, jednak bez wątpienia bardzo przypadłaby mu do gustu.

Ów wyimaginowany świat przyszłości oglądany jest oczami człowieka o mentalności na wskroś nam współczesnej, który jednocześnie piastuje w nim wysokie stanowisko kościelne. W czasach Bensona wiele rzeczy, które dla nas uchodzą za normalne i oczywiste, wcale takie oczywiste się nie wydawały, choć spora część nowinek stała się już powszechnością. Wystarczy poczytać Chestertona czy Belloca – dwóch pisarzy, którzy właściwie są niemal z tej samej epoki. W każdym razie bohater Bensona poznaje ten świat w zdumieniu, nie potrafiąc do końca pojąć, że nastąpił jakby cywilizacyjny regres, choć technologicznie świat, w którym się znalazł (albo o którym zapomniał – przyjemność odkrycia tego zostawiam czytelnikom), jest bardzo zaawansowany. Wiele z tych zmian wydaje się po pewnym czasie akceptować, kiedy odkrywa ich sens i pozytywne oddziaływanie na człowieka i społeczeństwo, ale też nie przyjmuje ich ze stuprocentową pewnością, ciągle targany wątpliwościami.

Powieść Bensona jest w gruncie rzeczy prowokacją dla naszych XXI-wiecznych gustów i poglądów. Rzuca nam przed oczy alternatywną rzeczywistość, która przy sprzyjających okolicznościach mogłaby zaistnieć, choć w dzisiejszych czasach powszechnego rozkładu i wszechobecnej pychy objawiającej się ekscesami egalitaryzmu, o jakich Benson nawet nie śnił, wydaje się niemal mglistym mirażem.

Podobnie, jak w przypadku The Lord of the World, chciałbym, aby ktoś nakręcił film na podstawie tej powieści. A najlepiej dwa filmy, które stanowiłyby dyptyk przeciwstawnych i uzupełniających się obrazów – Kościoła wojującego i Kościoła triumfującego. Tylko skąd wziąć takiego kontrrewolucjonistę, który się na to zdobędzie i będzie miał jeszcze fundusze, by zrobić z tego jeśli nie arcydzieło, to przynajmniej dobry film?

A co z tym Różańcem? No właśnie! Powieść Bensona to również utwór o przemieniającej sile i skuteczności modlitwy różańcowej. Tutaj zachęcam jednak do lektury, aby odkryć, o co chodzi. Zbyt wiele musiałbym zdradzić, a tego nie lubię w żadnej recenzji.

Notabene całkiem niedawno Wydawnictwo AA wydało polskie tłumaczenie Dawn of All jako Świt Nowej Ziemi. Nie wiem, czy to dobry przekład, ale z pewnością warto sięgnąć, jeśli nie zna się języka angielskiego. Tych natomiast, którzy posiadają czytnik książek elektronicznych i znają język angielski, zachęcam do ściągnięcia tej książki za darmo z księgarni Amazon (w takiej postaci ją właśnie przeczytałem) lub lektury online, skąd zresztą również można ściągnąć tę książkę w formacie PDF lub ePub. Ta wersja ma swój dodatkowy urok, bo jest skanem amerykańskiego wydania z roku 1911, a strony zmienia się niemal jak w prawdziwej książce.

Robert Hugh Benson, Dawn of All, A Public Domain Book.

środa, 11 lipca 2018

Rzeź wołyńska – wciąż niezabliźniona rana


Dzisiaj rocznica rzezi wołyńskiej. Tamte wydarzenia wciąż pozostają kwestią sporną pomiędzy Polską a Ukrainą. Mam tylko nadzieję, że rząd nie będzie chował w tym przypadku głowy w piasek i nie ulegnie żadnym naciskom ze strony Ukrainy, jak to się stało w przypadku presji ze strony Izraela i Stanów Zjednoczonych. Nie można budować zdrowych relacji na kłamstwie. Zarówno tych osobistych, jak i tych międzypaństwowych. Nie oszukujmy się. W tym przypadku prezydent Duda zachował się tak, jak trzeba. Chciałbym, aby Polska tym razem okazała się tą silniejszą stroną, aby wreszcie Ukraińcy ulegli presji i przyznali się do winy. Na razie się na to nie zanosi.

Przed paru laty pisałem o powieści Ukraiński kochanek Stanisława Srokowskiego, która między innymi stała się podstawą dla filmu Wołyń Smarzowskiego. Na końcu tamtej recenzji przytoczyłem cytat, który nie przystaje być aktualny. Zachęcam do lektury całego tekstu.

poniedziałek, 9 lipca 2018

Ludzie listy piszą, czyli co ma piernik do wiatraka?


Niedawno żona znanego piłkarza napisała list (listy?) do Polaków. Teraz „mędrzec” Europy napisał list do lidera The Rolling Stones. Z miejsca stał się oczywiście pośmiewiskiem Internetu, ale jakby nie zauważając swojej śmieszności brnie ponoć dalej w ten kanał i zamierza napisać do lidera grupy Pink Floyd.


Gdyby nasz „mędrzec” po prostu wyraził swój entuzjazm do muzyki słynnej brytyjskiej grupy rockowej, to można byłoby na to machnąć ręką. Ale on oczekiwał jakichś działań na rzecz „demokracji” w Polsce! Na szczęście sam Jagger miał więcej oleju w głowie niż przeciętny celebryta oraz „mędrzec” i stwierdził: „Polska to piękny kraj, ale ja jestem za stary, żeby być sędzią. Ale nie jestem za stary, żeby śpiewać”.


„Mędrzec” stał się pośmiewiskiem Internetu – i słusznie! Dziwne jednak, że pośmiewiskiem Internetu i w ogóle całej Polski nie stają się poważne media, gdy nagłaśniają wypowiedź jakiegoś celebryty, jakieś gwiazdki filmu lub muzyki pop, jakiegoś mniej lub bardziej znanego aktora na temat aborcji, wolnych sądów, konstytucji, praw homoseksualnych itp., itd. Dlaczego tak się nie dzieje?


Być może dlatego, że na co dzień ludzie nie uświadamiają sobie absurdalności, jaką jest emocjonowanie się wypowiedziami znanych gwiazdek na wymienione tematy. Fakt, że ktoś pojawia się często w telewizji, jeździ po świecie z występami i oglądany jest na ekranach kin nie przekłada się na kompetencje tej osoby do wypowiadania się na tematy związane z polityką, moralnością czy choćby... astrofizyką. Wyobrażacie sobie, jakie wybuchy śmiechu wzbudziłaby jakaś Beyonce czy inna Madonna, gdyby w wywiadach telewizyjnych dywagowała na temat życia na Marsie? Dlaczego zatem ktokolwiek przejmuje się nonsensami, które jakaś Gretkowska, jakiś Sthur czy inny Hołdys wypowiada na temat polityki, związków homoseksualnych, genderyzmu, sądownictwa aborcji, in vitro? Oni nawet nie potrafią powiedzieć nic sensownego poza zwykłymi inwektywami! Różni mądrale kiedyś prawili, że krzyk jest oznaką braku argumentów. A czym innym jest wulgaryzm?


Lech Wałęsa, nie zdając sobie z tego sprawy, jedynie pokazał, jak bardzo idiotyczne jest ekscytowanie się wypowiedziami osób, których jedyną kompetencją jest sława, na tematy zupełnie nie związane z wykonywanym przez nie zawodem.


piątek, 6 lipca 2018

Sodoma wchodzi do Warszawy bocznymi drzwiami, czyli dlaczego wolę Trzaskowskiego


O byle-Jakim kandydacie PiS-u na prezydenta Warszawy już pisałem. Ale sprawa jest na tyle, moim skromnym zdaniem, kontrowersyjna i niejako w pigułce pokazuje, co nas czeka w większej skali, że chyba warto do niej wrócić. Przyglądając się doniesieniom z kampanii, którą prowadzą Patryk Jaki i Rafał Trzaskowski, muszę stwierdzić, że zdecydowanie wolę tego ostatniego.

Gdyby Patryk Jaki jako prezydent Warszawy miał wpływ jedynie na kwestie, które z moralnością nie mają nic wspólnego, być może byłby lepszym kandydatem niż człowiek, który nie zna dzielnic Warszawy. Niestety, obaj panowie wypowiedzieli się również w sprawach z moralnością mających dużo wspólnego, a i wygląda na to, że będą tu również wiele mieli do powiedzenia jako potencjalni gospodarze stolicy.

Mówiąc wprost: pan Trzaskowski nie ukrywa, że chce z Warszawy zrobić Sodomę. Mówi to wystarczająco jasnym językiem, by dotarło to nawet do najbardziej tępego człowieka. Patryk Jaki natomiast stwierdza, że nie chce „Warszawy ideologicznej”. I w taki oto sposób szykuje nam ów koszmar – ów korowód, o którym pisze Chesterton w swojej powieści Człowiek, który był czwartkiem.

Notabene polskie tłumaczenie tej powieści wydane przez Frondę z jakiegoś powodu nie ma owego podtytułu, który wyjaśnia sens całego utworu (w oryginale nosi on tytuł: The Man Who Was Thursday. A Nightmare). Mówiąc w wielkim skrócie, o co mi chodzi: wydaje się, że Jaki traktuje walkę ze złem, jakim jest np. szerzenie homoseksualizmu czy handel żywym towarem (a takim jest in vitro), jako jedną z wielu ideologii, a więc jako coś, co stanowi jedynie element wielkiego korowodu, balu, na którym każda maska jest równie dobra – może piękniejsza, może brzydsza, ale wcale nie lepsza czy gorsza.

Otóż na coś takiego przystać nie mogę. Zło jest złem. Dobro dobrem i nie zmieni tego fakt, że współczesny świat ma na tę kwestię inny pogląd.

Otwieranie szeroko drzwi Sodomie jest rzecz jasna złe. Ale czy wpuszczanie jej bocznymi drzwiami jest lepsze? W tym pierwszym przypadku przynajmniej ludzie mogą się od razu przekonać, co się szykuje i zareagować. W tym drugim – kiedy się zorientują, co się stało, może być już za późno – ich dom otoczą sodomici, by poobcować z aniołami.

Dlatego zdecydowanie wolę Trzaskowskiego. Choć to nie znaczy, bym na niego głosował. W końcu zło jest złem. Również i to przebrane w skórę „nieideologicznej” owcy.

wtorek, 3 lipca 2018

O PiS-ie, co Pana Boga się nie bał


Posłowie rządzącej partii po raz kolejny pokazali wczoraj, że bardziej boją się ludzi niż Boga.

Pod wpływem Izraela w żenującym spektaklu zmienili w zeszłym tygodniu błyskawicznie ustawę o IPN. Choć Izrael zamieszkują potomkowie narodu wybranego, to jednak współcześni Żydzi nie są głosem Boga.

Wczoraj po raz kolejny decyzję o pracy nad projektem poprawki do ustawy, która miałaby chronić życie nienarodzonych obywateli Polski, odłożono ad Kalendas Graecas. „Nie zabijaj” to przykazanie Boże. Posłowie rządzącej partii jednak bardziej drżą przed wulgarnymi feministkami i naciskami międzynarodowego lobby aborcyjnego niż przed Panem Bogiem.

Ciekawe przed kim będą drżeć na Sądzie Ostatecznym?

poniedziałek, 2 lipca 2018

Nasze małe greckie wakacje 2018: Santorini X


Santorini to niewątpliwie jedno z tych miejsc, które warto zobaczyć. Położenie jest urokliwe, a świadomość, że jest to fragment wulkanu, dodaje całej wyprawie dodatkowej ekscytacji.

Z drugiej strony tak naprawdę to swego rodzaju grecki Disneyland dla turystów. Kiedy to piszę, czuję się nieco niezręcznie, bo od razu przypomina mi się afera związana ze znaną siecią supermarketów, która na greckich produktach, wykorzystujących wizerunki z Santorini właśnie, pousuwała krzyże. Używając więc słowa „Disneyland” mam wrażenie, jakbym też popełniał jakąś profanację. Nie zmienia to jednak faktu, że wszystko tu jest zrobione pod turystów: odnowione białe domki lśniące w blasku słońca, niebieskie dachy cerkiewek, osiołki czekające na pasażerów... Jestem nawet gotów podejrzewać, że także sam wjazd z portu – autokarem lub samochodem – został specjalnie tak przygotowany, by wyglądało to spektakularnie i budziło dreszczyk emocji i grozy, że oto za chwilę wszyscy runą w dół, bo kierowca wykona nieostrożny ruch.
 
Jeśli wierzyć przewodniczce, która nas po tej wyspie oprowadzała, to poza sezonem na Santorini zostaje tylko garstka tubylców – reszta wraca do innych rejonów Grecji. W samym sezonie może zdarzyć się natomiast, że zabraknie wody, bo nawała turystów jest tak olbrzymia, a słodkiej wody jest generalnie niedostatek.

Usłyszycie też od tych, którzy Santorini zobaczyli, dwie opinie: jedni będą mówić, że warto, drudzy, że nie warto się tam wybrać. Otóż i jedni i drudzy mają rację. Wszystko tak naprawdę zależy od tego, jakimi funduszami dysponujecie.

Myśmy planowali wybrać się na Santorini jeszcze za naszym pierwszym pobytem na Krecie. Jednak cena – dość wysoka – takiej wycieczki, krótkość czasu i fakt, że chcieliśmy zobaczyć także coś na samej Krecie – to wszystko przesądziło o tym, że zrezygnowaliśmy. Drugim razem – za sprawą znanej polskiej sieci biur podróży, która na parę dni przed wyjazdem poinformowała nas, że zarezerwowany pół roku wcześniej hotel jest niedostępny – znaleźliśmy się w zupełnie innym miejscu Krety niż planowaliśmy, co ogólnie kompletnie popsuło nam wszelkie plany. Dopiero w tym roku, w ramach prezentu urodzinowego dla siebie nawzajem, zdecydowaliśmy się zaszaleć i wybrać na tę drogą wycieczkę.

Kiedy już dotarliśmy na Santorini, moją pierwszą reakcją było głębokie niezadowolenie. W gruncie rzeczy taka zorganizowana wyprawa to koszmar dla kogoś, kto jak ja nie lubi tłoku. Przez wąziutkie uliczki miasteczek Santorini przewalają się tłumy. Ścisk jest taki, jak w czasie wyprzedaży na głównych ulicach handlowych Londynu czy Paryża. Przy okazji wszyscy próbują zrobić sobie zdjęcie na tle jakiegoś ładnego widoczku. A na dodatek cała rzecz odbywa się praktycznie w biegu – do zobaczenia są dwa miasteczka, a jeśli ktoś ma jeszcze kondycję, to również czarna plaża. Tak przy okazji – nie poinformowano nas, że ta czarna plaża była w gruncie rzeczy opcjonalnie, bo oznaczało to rzut oka na drugie miasteczko i pęd do kolejnego autokaru, który zabierał chętnych na te wulkaniczne piaski. Myśmy zamiast biegu wybrali obfity lunch w greckiej tawernie, gdzie otrzymaliśmy porcję dla dwojga, której czterech biesiadników by nie zmogło, a do rachunku po darmowym kieliszeczku ouzo.

Biorąc więc pod uwagę czas, jaki jest potrzebny, by dotrzeć na Santorini z Krety i wrócić z powrotem na Kretę (około dwóch godzin promem w jedną stronę, a zatem grubo ponad cztery godziny rejsu + czekanie na prom), czas, jaki zostaje na samo zwiedzanie, koszt całej wyprawy – muszę stwierdzić, że nie warto. Za te pieniądze, wypożyczywszy samochód, moglibyśmy sobie zobaczyć całkiem spory kawałek Krety, odwiedzając różne miejsca w swoim tempie i na spokojnie.

I w tym właśnie sęk. Wycieczkę na Santorini mogę porównać do swojej dwukrotnej wyprawy na irlandzką wyspę Skellig Michael. To niezwykłe miejsce może śmiało konkurować z grecką atrakcją. Wprawdzie nie jest tak duże, ale widoki są równie spektakularne. Na Skellig Michael wybrałem się małą łodzią rybacką. Koszt był dość spory, jak na moją kieszeń wówczas, ale nie żałowałem ani jednego funta czy pensa (w Irlandii wówczas nie było jeszcze euro). A przede wszystkim było aż nadto czasu, by zobaczyć samą wyspę, wspiąć się na szczyt, gdzie można zobaczyć ruiny klasztoru (część budynków w kształcie kamiennych igloo bardzo dobrze zachowanych), którego początki sięgają jeszcze VI wieku, i nacieszyć się niesamowitymi widokami. To wszystko bez pośpiechu, bez ścisku, bez niepotrzebnej nerwówki.

Jeśli zatem ktoś chce się wybrać na Santorini i skorzystać z tego pobytu jak najwięcej, to po pierwsze musi mieć pieniądze albo zacząć je odkładać na długo przed wyprawą. Po drugie lepiej zaplanować tę wycieczkę na okres poza sezonem lub po sezonie (myśmy byli tuż przed sezonem, a tłok był taki, jak opisałem – trudno mi nawet wyobrazić sobie, co tam się dzieje w okresie letnich wakacji!). Po trzecie lepiej wybrać się na Santorini na 2-3 dni, a więc zarezerwować sobie hotel – wówczas będzie czas na spokojne pozwiedzanie wyspy, zobaczenie także tych atrakcji, których normalnie turyści pędzący w zorganizowanych wycieczkach nie są w stanie zobaczyć, a poza tym na cieszenie się posiłkiem czy szklaneczką wina w jednej z tych restauracji z pięknym widokiem na morze.

Jeśli już natomiast ktoś decyduje się mimo wszystko wybrać na zorganizowaną wycieczkę na Santorini, to lepiej załatwić ją na Krecie w jednym z biur oferujących takie atrakcje turystom niż u rezydenta biura podróży, z którym przyjechało się na wakacje. Nasi znajomi, nie mogąc dodzwonić się do rezydentki, tak postąpili i mieli niższą cenę i nawet lepszą klasę na promie.