Odnoszę coraz częściej wrażenie, że w swoich wyborach filmu
do obejrzenia należy się kierować nie tym, ile nagród dany film otrzymał, ale
swoją intuicją i przypadkiem. Najbardziej okrzyknięte produkcje filmowe okazują
się bowiem często tymi najgorszymi z możliwych.
O prawdziwości takiej opinii przekonałem się, kiedy któregoś
wieczora wpadłem na pomysł obejrzenia z żoną głośnego i nagrodzonego aż
czterema Oscarami Kształtu wody Guillermo del Toro. Lubię dobrą fantastykę i
nie gardzą ambitnym filmem fantazy. Po „trailerach” spodziewałem się więc
stylizowanej baśni osadzonej w klimacie małego amerykańskiego miasteczka lat
sześćdziesiątych XX wieku. To, co zobaczyłem bardziej jednak niż współczesną
baśń przypominało... bajki o Leninie, czyli słynne „Opowiadania o Leninie”,
które tak genialnie interpretował swego czasu Jan Kobuszewski.
Wprawdzie początek filmu sugerował jakiś rodzaj soft-porno –
miałem ochotę wyłączyć już po pierwszych paru minutach, zastanawiając się, jaki
to zamiar artystyczny kazał reżyserowi przedstawić nam scenę masturbacji
głównej bohaterki – ale spróbowałem to sobie jednak wytłumaczyć ogólną
degrengoladą i oglądałem dzielnie z żoną dalej.
Dalej jednak było tylko coraz gorzej, choć na szczęście nie było porno (chyba że za takie należy uznać scenę kopulacji z obcym). Idiotyczny scenariusz
był tak źle napisany (być może sama książka, na której został oparty nie była
lepsza), że pewnie przedszkolak byłby w stanie stworzyć bardziej wiarygodną
fabułę (mówię o samym przebiegu akcji, a nie o fantastycznym sztafażu).
Gdyby w latach pięćdziesiątych, w czasach literatury
socrealistycznej, ktoś wpadł na pomysł socrealistycznej baśni czy fantasy dla
dorosłych, to w dużej mierze przypominałoby to coś film, który mieliśmy z
małżonką nieszczęście zobaczyć. Jedyną główną różnicą byłby wówczas brak wątku
homoseksualnego i oczywiście Związek Sowiecki byłby po stronie tych
„uciśnionych”. Ale mądrość etapu dzisiaj jest taka, że homoseksualiści należą
do uciskanej „mniejszości” lub „klasy”, więc walka trwa.
Oczywiście wszystkie wredne cechy uosabia pułkownik Richard
Strickland – biała, męska, chrześcijańska, szowinistyczna, rasistowska,
bezwzględna, nietolerancyjna, brutalna i okrutna świnia. Jeśli chodzi o
„uciskanych”, to oprócz biednego homoseksualnego artysty, należą do nich:
biedna, masturbująca się co rano niema Elisa, jej czarnoskóra przyjaciółka i poddawany okrutnym
eksperymentom obcy z bagien Ameryki Południowej. Film rzecz jasna jest jedną
wielką pieśnią na cześć „inności” i „tolerancji” i jest doskonałym przykładem
mętliku, jaki panuje w głowach radykalnej lewicy. Na tym samym poziomie stawia
się w nim: inność związaną z pochodzeniem, rasę, zboczenie i upośledzenie
fizyczne.
Tej intelektualnej mizerii i kiepskiego scenariusza nie
ratują nawet doskonałe zdjęcia. Te cztery Oscary przyznawał filmowi chyba głupi
i głupszy, bo innego wytłumaczenia raczej nie ma.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz