Przytaczałem w swoim ostatnim wpisie dwa cytaty z
Brodskiego, który to autor wydaje mi się mieć jakiś wpływ na przynajmniej część
współczesnej polskiej inteligencji, zwłaszcza tej starszej, która wychowała się
na literaturze lat osiemdziesiątych, tej czytanej w podziemiu. Niewątpliwie słowa Brodskiego czytano
nabożnie zwłaszcza od chwili, kiedy dostał nagrodę Nobla.
Brodski przypisywał literaturze wyjątkową rolę, przewyższającą nawet rolę wiary. Lektura wielkich dzieł miałaby być antidotum na wszelkie zapędy totalitarne. Brodski musiał widzieć, że coś szwankuje w tym jego rozumowaniu, bo zaraz dodawał, że nie chodzi przecież o umiejętność czytania i wykształcenie, a samo przeczytanie jednego czy drugiego wielkiego dzieła jeszcze nie chroni przed popełnieniem zbrodni.
Jakkolwiek by było, Brodski przyznawał literaturze wybitną rolę, a na piedestale stawiał zwłaszcza poezję. Takie potraktowanie literatury prowadzi do postawienia na piedestale samego twórcy, a stąd już blisko do... „inżyniera dusz ludzkich”. Albo nazywając rzecz inaczej po imieniu – do kapłańskiej roli literatury i pisarza.
Słuchając jojczeń różnej maści intelektualistów, którzy z wyższością patrzą również na polski ludek, mam wrażenie, że oni bardzo boją się utraty resztek tej wyjątkowej pozycji autorytetów intelektualnych. Nie tak całkiem dawno temu (nie tak dawno – przynajmniej dla ludzi mojego pokolenia) dużo się mówiło o autorytetach moralnych. Nie wiem, czy ten termin jeszcze się pojawia w publicystyce lewicowej, ale takim autorytetem byli m.in. i Jacek Kuroń, i Andrzej Szczypiorski. Wszelka próba krytyki takiego autorytetu wywołać mogła prawdziwą histerię. Tak było w przypadku Jacka Kuronia, gdzie sugestia, że Kuroń „negocjował” z SB, wywołała prawdziwy obłęd, łącznie z paleniem świeczek w proteście przeciwko „opluwaniu” pamięci „wybitnego” działacza. Jeszcze inna sytuacja była w przypadku Szczypiorskiego, dziś już chyba dokumentnie zapomnianego prozaika, który okazał się być esbeckim donosicielem, a co gorsza kablował na własnego ojca. Do dziś pamiętam, jak grzebiąc sobie palcem w uchu dywagował z namaszczoną, mądrą miną o demokracji i innych ważnych kwestiach.
Ciekawe, że dla lewicowej mentalności takie autorytety stają się swego rodzaju świeckimi świętymi. Stąd tak nerwowa reakcja na jakiekolwiek próby podważenia ich nieskazitelnego wizerunku. Ci sami ludzie, którzy są gotowi publikować bluźniercze teksty o katolicyzmie, Biblii, Matce Boskiej itd. i bronić prawa do ich zamieszczania, jednocześnie wpadają w szał lub dostają palpitacji, gdy ktoś tylko ośmieli się rzucić cień wątpliwości co do wyidealizowanego wizerunku ich świeckich „świętych”.
Piszę o tym wszystkim, bo wydaje mi się, że w dużej mierze wyjaśnia to kabotyńskie wypowiedzi jakiegoś Saramonowicza, czy innej Andy Rottenberg. Pomijam już to, co palną gwiazdki sceny pop lub srebrnego ekranu, którym wydaje się, że ich nadęte ego daje im prawo do wypowiedzi na wszelkie możliwe tematy.
Skoro mam już dostęp do swoich książek, to przypomnijmy sobie tutaj o tym, co o. Józef Maria Bocheński pisał o takich autorytetach”, a w zasadzie literatach, bo tak zatytułował swoje hasło w słynnych pod koniec lat osiemdziesiątych Stu zabobonach:
Literatura w dzisiejszym słowa znaczeniu, tzw. literatura piękna, to tyle, co zespół wierszy, powieści, opowiadań itp. Literat jest więc człowiekiem, który takie pisma tworzy. Istnieje rozpowszechniony zabobon, zgodnie z którym literat miałby prawo występować, jako taki, w roli nauczyciela wszelkiej mądrości. Tym samym literat staje się intelektualistą. Ten zabobon był i bodaj jeszcze jest bardzo rozpowszechniony w Polsce, zwłaszcza odnośnie tzw. wieszczów. Ale literat, nawet największy wieszcz, jest tylko specjalistą w sztuce pięknego pisania, w żywym przedstawianiu ludzkich przeżyć, wydarzeń i ideałów – nie posiada natomiast żadnego innego autorytetu. W szczególności nie jest jako taki prorokiem religijnym, filozofem,
przywódcą politycznym ani
nauczycielem moralności.Brodski przypisywał literaturze wyjątkową rolę, przewyższającą nawet rolę wiary. Lektura wielkich dzieł miałaby być antidotum na wszelkie zapędy totalitarne. Brodski musiał widzieć, że coś szwankuje w tym jego rozumowaniu, bo zaraz dodawał, że nie chodzi przecież o umiejętność czytania i wykształcenie, a samo przeczytanie jednego czy drugiego wielkiego dzieła jeszcze nie chroni przed popełnieniem zbrodni.
Jakkolwiek by było, Brodski przyznawał literaturze wybitną rolę, a na piedestale stawiał zwłaszcza poezję. Takie potraktowanie literatury prowadzi do postawienia na piedestale samego twórcy, a stąd już blisko do... „inżyniera dusz ludzkich”. Albo nazywając rzecz inaczej po imieniu – do kapłańskiej roli literatury i pisarza.
Słuchając jojczeń różnej maści intelektualistów, którzy z wyższością patrzą również na polski ludek, mam wrażenie, że oni bardzo boją się utraty resztek tej wyjątkowej pozycji autorytetów intelektualnych. Nie tak całkiem dawno temu (nie tak dawno – przynajmniej dla ludzi mojego pokolenia) dużo się mówiło o autorytetach moralnych. Nie wiem, czy ten termin jeszcze się pojawia w publicystyce lewicowej, ale takim autorytetem byli m.in. i Jacek Kuroń, i Andrzej Szczypiorski. Wszelka próba krytyki takiego autorytetu wywołać mogła prawdziwą histerię. Tak było w przypadku Jacka Kuronia, gdzie sugestia, że Kuroń „negocjował” z SB, wywołała prawdziwy obłęd, łącznie z paleniem świeczek w proteście przeciwko „opluwaniu” pamięci „wybitnego” działacza. Jeszcze inna sytuacja była w przypadku Szczypiorskiego, dziś już chyba dokumentnie zapomnianego prozaika, który okazał się być esbeckim donosicielem, a co gorsza kablował na własnego ojca. Do dziś pamiętam, jak grzebiąc sobie palcem w uchu dywagował z namaszczoną, mądrą miną o demokracji i innych ważnych kwestiach.
Ciekawe, że dla lewicowej mentalności takie autorytety stają się swego rodzaju świeckimi świętymi. Stąd tak nerwowa reakcja na jakiekolwiek próby podważenia ich nieskazitelnego wizerunku. Ci sami ludzie, którzy są gotowi publikować bluźniercze teksty o katolicyzmie, Biblii, Matce Boskiej itd. i bronić prawa do ich zamieszczania, jednocześnie wpadają w szał lub dostają palpitacji, gdy ktoś tylko ośmieli się rzucić cień wątpliwości co do wyidealizowanego wizerunku ich świeckich „świętych”.
Piszę o tym wszystkim, bo wydaje mi się, że w dużej mierze wyjaśnia to kabotyńskie wypowiedzi jakiegoś Saramonowicza, czy innej Andy Rottenberg. Pomijam już to, co palną gwiazdki sceny pop lub srebrnego ekranu, którym wydaje się, że ich nadęte ego daje im prawo do wypowiedzi na wszelkie możliwe tematy.
Skoro mam już dostęp do swoich książek, to przypomnijmy sobie tutaj o tym, co o. Józef Maria Bocheński pisał o takich autorytetach”, a w zasadzie literatach, bo tak zatytułował swoje hasło w słynnych pod koniec lat osiemdziesiątych Stu zabobonach:
Literatura w dzisiejszym słowa znaczeniu, tzw. literatura piękna, to tyle, co zespół wierszy, powieści, opowiadań itp. Literat jest więc człowiekiem, który takie pisma tworzy. Istnieje rozpowszechniony zabobon, zgodnie z którym literat miałby prawo występować, jako taki, w roli nauczyciela wszelkiej mądrości. Tym samym literat staje się intelektualistą. Ten zabobon był i bodaj jeszcze jest bardzo rozpowszechniony w Polsce, zwłaszcza odnośnie tzw. wieszczów. Ale literat, nawet największy wieszcz, jest tylko specjalistą w sztuce pięknego pisania, w żywym przedstawianiu ludzkich przeżyć, wydarzeń i ideałów – nie posiada natomiast żadnego innego autorytetu. W szczególności nie jest jako taki prorokiem religijnym, filozofem,
(o. Józef Maria Bocheński, Sto zabobonów, Wola, bdw, s. 60).