piątek, 31 sierpnia 2018

Jak autorytet intelektualny popadł w zabobon


Przytaczałem w swoim ostatnim wpisie dwa cytaty z Brodskiego, który to autor wydaje mi się mieć jakiś wpływ na przynajmniej część współczesnej polskiej inteligencji, zwłaszcza tej starszej, która wychowała się na literaturze lat osiemdziesiątych, tej czytanej w podziemiu.  Niewątpliwie słowa Brodskiego czytano nabożnie zwłaszcza od chwili, kiedy dostał nagrodę Nobla.

Brodski przypisywał literaturze wyjątkową rolę, przewyższającą nawet rolę wiary. Lektura wielkich dzieł miałaby być antidotum na wszelkie zapędy totalitarne. Brodski musiał widzieć, że coś szwankuje w tym jego rozumowaniu, bo zaraz dodawał, że nie chodzi przecież o umiejętność czytania i wykształcenie, a samo przeczytanie jednego czy drugiego wielkiego dzieła jeszcze nie chroni przed popełnieniem zbrodni.

Jakkolwiek by było, Brodski przyznawał literaturze wybitną rolę, a na piedestale stawiał zwłaszcza poezję. Takie potraktowanie literatury prowadzi do postawienia na piedestale samego twórcy, a stąd już blisko do... „inżyniera dusz ludzkich”. Albo nazywając rzecz inaczej po imieniu – do kapłańskiej roli literatury i pisarza.

Słuchając jojczeń różnej maści intelektualistów, którzy z wyższością patrzą również na polski ludek, mam wrażenie, że oni bardzo boją się utraty resztek tej wyjątkowej pozycji autorytetów intelektualnych. Nie tak całkiem dawno temu (nie tak dawno – przynajmniej dla ludzi mojego pokolenia) dużo się mówiło o autorytetach moralnych. Nie wiem, czy ten termin jeszcze się pojawia w publicystyce lewicowej, ale takim autorytetem byli m.in. i Jacek Kuroń, i Andrzej Szczypiorski. Wszelka próba krytyki takiego autorytetu wywołać mogła prawdziwą histerię. Tak było w przypadku Jacka Kuronia, gdzie sugestia, że Kuroń „negocjował” z SB, wywołała prawdziwy obłęd, łącznie z paleniem świeczek w proteście przeciwko „opluwaniu” pamięci „wybitnego” działacza. Jeszcze inna sytuacja była w przypadku Szczypiorskiego, dziś już chyba dokumentnie zapomnianego prozaika, który okazał się być esbeckim donosicielem, a co gorsza kablował na własnego ojca. Do dziś pamiętam, jak grzebiąc sobie palcem w uchu dywagował z namaszczoną, mądrą miną o demokracji i innych ważnych kwestiach.

Ciekawe, że dla lewicowej mentalności takie autorytety stają się swego rodzaju świeckimi świętymi. Stąd tak nerwowa reakcja na jakiekolwiek próby podważenia ich nieskazitelnego wizerunku. Ci sami ludzie, którzy są gotowi publikować bluźniercze teksty o katolicyzmie, Biblii, Matce Boskiej itd. i bronić prawa do ich zamieszczania, jednocześnie wpadają w szał lub dostają palpitacji, gdy ktoś tylko ośmieli się rzucić cień wątpliwości co do wyidealizowanego wizerunku ich świeckich „świętych”.

Piszę o tym wszystkim, bo wydaje mi się, że w dużej mierze wyjaśnia to kabotyńskie wypowiedzi jakiegoś Saramonowicza, czy innej Andy Rottenberg. Pomijam już to, co palną gwiazdki sceny pop lub srebrnego ekranu, którym wydaje się, że ich nadęte ego daje im prawo do wypowiedzi na wszelkie możliwe tematy.

Skoro mam już dostęp do swoich książek, to przypomnijmy sobie tutaj o tym, co o. Józef Maria Bocheński pisał o takich autorytetach”, a w zasadzie literatach, bo tak zatytułował swoje hasło w słynnych pod koniec lat osiemdziesiątych Stu zabobonach:

Literatura w dzisiejszym słowa znaczeniu, tzw. literatura piękna, to tyle, co zespół wierszy, powieści, opowiadań itp. Literat jest więc człowiekiem, który takie pisma tworzy. Istnieje rozpowszechniony zabobon, zgodnie z którym literat miałby prawo występować, jako taki, w roli nauczyciela wszelkiej mądrości. Tym samym literat staje się intelektualistą. Ten zabobon był i bodaj jeszcze jest bardzo rozpowszechniony w Polsce, zwłaszcza odnośnie tzw. wieszczów. Ale literat, nawet największy wieszcz, jest tylko specjalistą w sztuce pięknego pisania, w żywym przedstawianiu ludzkich przeżyć, wydarzeń i ideałów – nie posiada natomiast żadnego innego autorytetu. W szczególności nie jest jako taki prorokiem religijnym, filozofem,
przywódcą politycznym ani nauczycielem moralności.

(o. Józef Maria Bocheński, Sto zabobonów, Wola, bdw, s. 60).


czwartek, 30 sierpnia 2018

O poecie, z którym każda intelektualistka poszłaby do łóżka


Pisałem tutaj nie tak dawno, że pycha polskich intelektualistów, którzy naczytali się książek i mają to przeświadczenie, że są lepsi od całej reszty, bierze się prawdopodobnie z dwóch źródeł. Jednym byłoby przekonanie Sokratesa, że niewiedza jest źródłem zła. Drugim najprawdopodobniej jest eseistyka Josifa Brodskiego.


Nie miałem wówczas pod ręką tomu esejów tego wybitnego rosyjskiego poety. Teraz wreszcie mogłem po dłuuugich miesiącach rozpakować większość moich książek, a wśród nich między innymi Śpiew wahadła Josifa Brodskiego. Nie musiałem długo szukać, wystarczy sięgnąć po jego Przemówienie noblowskie zamieszczone na końcu tego tomu.


Oto dwa charakterystyczne cytaty, które świadczą o złudzeniach współczesnych twórców:


„Nie wzywam bynajmniej to zastąpienia państwa biblioteką – choć myśl ta nawiedzała mnie niejednokrotnie – ale nie wątpię, że gdybyśmy wybierali naszych władców na podstawie ich lektur zamiast programów politycznych, na Ziemi byłoby mniej nieszczęść. Myślę, że kandydata na władcę naszych losów należałoby przepytać w pierwszej kolejności nie z tego, jak wyobraża sobie politykę zagraniczną, lecz jaki ma stosunek do Stendhala, Dickensa, Dostojewskiego. Już choćby dlatego, że chlebem powszednim literatury jest właśnie ludzka różnorodność i szpetota, literatura okazuje się skutecznym antidotum przeciw wszelkim – znanym oraz przyszłym – próbom totalnych rozwiązań problemów ludzkiej egzystencji. Przynajmniej jako system moralnego uodpornienia jest ona znacznie skuteczniejszym od jakiegokolwiek systemu wiary czy doktryny filozoficznej”


I drugi fragment:


„Powiem tylko, że – nie z doświadczenia, lecz wyłącznie teoretycznie – przypuszczam, iż człowiekowi, który naczytał się Dickensa, oddanie strzału do bliźniego w imię jakiejkolwiek idei sprawi większą trudność niż człowiekowi, który Dickensa nie czytał. Mówię o lekturze Dickensa, Stendhala, Dostojewskiego, Flauberta, Balzaka, Melville’a itd., a więc o znajomości literatury a nie o umiejętności czytania i pisania, nie o wykształceniu. Piśmienny, wykształcony człowiek może z powodzeniem, przeczytawszy taki czy inny traktat, zabić bliźniego i rozkoszować się przy tym bezkompromisowością swych przekonań” (Oba cytaty w tłum. Andrzeja Mietkowskiego, w: Josif Brodski, Śpiew wahadła, Zeszyty Literackie, Paryż, 1989, s. 257-258). Dalej jest o Leninie i Hitlerze i paru innych mordercach XX wieku, którzy są przykładem tych ludzi, którzy byli „piśmienni, wykształceni”.


Myślę, że Brodski się myli. Myli się zasadniczo i zdecydowanie. Literatura nie jest skutecznym „systemem moralnego uodpornienia”. Nie jest też skuteczniejsza od „jakiegokolwiek systemu wiary czy doktryny filozoficznej”. To czysty absurd. Ale faktem jest jedynie, że „naczytanie” się różnych mądrych książek pobudza do pychy całkiem sporą grupę intelektualistów. Nie daje im natomiast żadnego antidotum chroniącego przed wspieraniem zbrodniczych lub destrukcyjnych ideologii. Ani uważna lektura Dickensa, ani Kundery, ani Brodskiego, ani Tokarczuk, nie uchroni przed popełnieniem zła ani nie uodporni na pokusę zła. Koniec, kropka.


Te powyższe cytaty to niestety jedne z głupszych wypowiedzi Brodskiego, cokolwiek by mówić o samej jego twórczości. Niemal równie głupią uwagą (a w zasadzie bijącą Rosjanina o głowę) popisał się swego czasu Mariusz Wilk, znakomity przy tym prozaik, w swoich dywagacjach o tuszy polityków. Wysportowany Putin miałby być lepszym człowiekiem od grubego Kaczyńskiego. Szkoda, że Wilkowi nie spadł na głowę tom Sumy teologicznej św. Tomasza z Akwinu, kiedy wypisywał te idiotyzmy. Może by się opamiętał.


środa, 29 sierpnia 2018

„Kupiec wenecki” na opak odczytany, cz. IV


Można by się tak dalej pastwić nad karkołomną interpretacją Juliusza Kydryńskiego, szczegółowo analizując cały tekst i pokazując wszystkie idiotyzmy (nie wahajmy się użyć tego słowa), jakie zawiera jego posłowie do dramatu Szekspira. Jednak wydaje mi się, że te parę przykładów, które omówiłem w poprzednich odcinkach, powinny wystarczyć. Nie jest to przecież rozprawa naukowa, jedynie amatorskie dywagacje. Zwróćmy może jeszcze tylko uwagę na dwa punkty w interpretacji Kydryńskiego.

Zatem tym razem dłuższy cytat z jego interpretacji:

„Więc to nie Shakespeare, lecz chrześcijańscy mieszczanie weneccy niszczą Shylocka, który zawinił jedynie tym, że powiedział: „Popełnię łotrostwo, którego wy mnie nauczyliście, a choć niełatwo to pójdzie, prześcignę nauczycieli!” – i że istotnie do końca można było się spodziewać, że je popełni.

Ale go przecież nie popełnił! Tymczasem Antonio, ów »szlachetny« Antonio, już po wyroku Porcji, mści się jeszcze na Shylocku za ową winę nie popełnioną, zmuszając go do przyjęcia chrztu i przywłaszczając sobie prawo decydowania o resztkach jego majątku (a mówiąc nawiasem, nie myśli nawet o oddaniu zaciągniętego długu)!” (podkreślenia – Kydryński).

Przykro to powiedzieć, ale Kydryński znowu powypisywał głupoty. Stwierdzenie, że Shylock „zawinił jedynie” tym, że coś powiedział, jest absurdalne. Shylock konsekwentnie domagał się przed sądem Księcia wykonania zobowiązania, które Antonio pochopnie podpisał, dając się Żydowi wciągnąć w pułapkę. Swoją zatwardziałością zszokował wszystkich. Dążył wyraźnie do tego, by zabić Antonia, bo tym przecież skończyłaby się realizacja podpisanego w rewersie warunku. Nastawał więc na życie obywatela Wenecji. Czy jakikolwiek sąd coś takiego puściłby komukolwiek płazem? „Proszę Wysokiego Sądu, ja tylko żartowałem!” To przecież paradne! Kydryński sugeruje, że być może werdykt, jaki został wydany, skrócił życie lichwiarza. A co musiał przeżywać Antonio, widząc w wyobraźni, jak Shylock wycina mu funt ciała, godząc się na to, przyjmując taki obrót sprawy z rezygnacją, bo był przekonany, że

Książę nie może zmienić nurtu prawa;
Gdyż zaprzeczenie przywilejów, które
Mają w Wenecji cudzoziemcy, może
Z wielkim uszczerbkiem być dla sprawy państwa?

Owszem, Shylock zasłania się tym, że nauczył się łotrostwa od chrześcijan. I mamy przykład w samym tekście, że sami chrześcijanie nie są świetlanymi postaciami. Gratiano pewnie z chęcią powiesiłby lichwiarza, gdyby tylko mógł. Sam Antonio z naszego punktu widzenia też nie jest tak szlachetny, jakby się chciało, bo przecież według słów samego Shylocka pluł na niego i kopał go. Jednak na jego usprawiedliwienie trzeba powiedzieć, że ta pogarda, okazywana w tak mało wyrafinowany sposób, była związana z lichwiarską działalnością Żyda oraz faktem, że nie był chrześcijaninem, a więc narażał swoją duszę na wieczne potępienie. Oczywiście dla naszej współczesnej mentalności nie jest to powód, by tak obchodzić się z człowiekiem. Nie mówiąc już o tym, że trudno kogokolwiek w ten sposób nawrócić.

Poza tym Antonio ratował dłużników Shylocka, pomagał im uniknąć kłopotów związanych z lichwiarskimi procentami. Chrześcijanie (z wyjątkiem Porcji, ale to temat na inny już tekst) nie są ideałami, ale też sam Szekspir nie kreśli postaci papierowych, to niemal ludzie z krwi i kości. W porównaniu do Shylocka, który jest postacią odrażającą, wypadają zdecydowanie lepiej, choć nie są też wzorami cnoty. 

Kydryński z uporem maniaka brnie w obronę Shylocka stwierdzając, że „przecież nie popełnił” czynu, który zapowiadał. Ale zamierzał go popełnić! I wyraźnie mówi o tym w rozmowie z Tubalem: „Jeśli nie dotrzyma terminu, wezmę jego serce, bo gdy zniknie z Wenecji, będę mógł tak handlować, jak zechcę”. Czy to tylko czcza przechwałka? Słowa te możemy potraktować niemal tak, jak wypowiadane na stronie, bo mówi je swojemu ziomkowi, a więc nie bezpośrednio któremuś z chrześcijan. Jak już napisałem wcześniej, pozbycie się Antonia byłoby dla Shylocka korzystne i mamy na to dowód w słowach samego lichwiarza.


poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Choćby wszyscy diabli się wściekli


Ostatnio kryzys w Kościele katolickim przybiera coraz większe rozmiary. Budzić to może u niektórych grozę, może też i radość tych, którzy są wrogami Kościoła, ale Kościół nie upadnie, choćby wyglądało to na jego kres i ostateczną klęskę. Sądzę, że raczej nastąpi jakaś odnowa, jakiś nowy nurt kontrreformacji, który sprawi, że Kościół nabierze nowej siły i nowego dynamizmu. Być może tym razem będą to głównie świeccy? Kto wie? Nim do tej głębokiej odnowy dojdzie, może potrwać to pół wieku, może dwa stulecia. Trudno to przewidzieć. Z pewnością jednak bramy piekielne Kościoła nie przemogą, choćby wszyscy diabli pękli z wściekłości. Nie oznacza to, że nie będzie ofiar.


wtorek, 21 sierpnia 2018

Nie Rottenberg, ale Kowalska

Po wczorajszym wpisie o głupiej wypowiedzi Andy Rottenberg zastanawiam się ciągle, skąd się wzięło to przeświadczenie o wyższości człowieka czytającego, skąd ta pycha, że jeśli się przeczytało setki woluminów, to jest się kimś lepszym niż cała reszta społeczeństwa?

Myślę, że jednym ze źródeł tego (o)błędnego przekonania jest filozofia. A ściślej – przekonanie Sokratesa, że niewiedza jest źródłem zła moralnego. Stąd zapewne cała masa intelektualistów wyobraża sobie, że jeśli studiowało się na uniwersytecie, czytało się dziesiątki podręczników i obowiązkowych lektur, to jest się w jakiś sposób lepszym od tej szarej masy, która nawet nie wie, że nic nie wie. A im większa ilość lektur, tym większa moralna wyższość nad całą resztą – tą niedouczoną ludzkością.

Z tym podejściem rozprawiał się w swoich publikacjach arcybiskup Fulton J. Sheen, który podkreślał, że niewiedza może być wręcz zbawienna, a wiedza, zwłaszcza wiedza oparta na doświadczeniu, może być przyczyną zła moralnego, wyrządzając niepowetowane, trudne do naprawienia szkody. Pomyślmy o tak drastycznym przykładzie, jak dziecko dowiadujące się doświadczalnie, na własnej skórze, czym naprawdę jest pedofilia.

Wydaje mi się, że w przypadku polskich (i nie tylko) intelektualistów źródłem tego przeświadczenia może być także eseistyka wybitnego poety rosyjskiego, Josifa Brodskiego. Tacy intelektualiści, jak Rottenberg, z pewnością czytali jeszcze w latach osiemdziesiątych podziemne lub emigracyjne wydania eseistyki Brodskiego.

Niestety nie mam tomu szkiców Brodskiego pod ręką, by przytoczyć dokładny passus. Pamiętam jednak, że to właśnie Brodski napisał coś takiego, że jeśli ktoś przeczytał książkę Dostojewskiego, to nie może popełnić zbrodni. Być może napisał to bardziej generalnie – że lektura literatury, poezji chroni przed uczestnictwem w zorganizowanym złu (jeśli uda mi się znaleźć ten fragment, napiszę o tym więcej).
W tym przekonaniu Brodskiego zawierała się myśl, że sztuka, literatura pełni rolę wręcz religijną, wyzwalającą lub oczyszczającą od zła. Polemizował z nim albo Milan Kundera, albo Gustaw Herling-Grudziński. Ten pierwszy z pewnością starł się z rosyjskim poetą w sporze o Dostojewskiego. W każdym razie gdzieś padł przykład esesmanów, którzy delektowali się muzyką klasyczną w obozach koncentracyjnych, w których byli panami życia i śmierci.

Nie trzeba zresztą ani Brodskiego, ani Sokratesa, by podać dziesiątki, a może setki nazwisk wybitnych intelektualistów, którzy zaprzedali się złu, choć przeczytali wiele trudnych i znakomitych książek. W Polsce znalazłoby się ich całkiem sporo. Ani lektura tomów św. Tomasza z Akwinu, ani poezji Brodskiego, ani eseistyki Hanny Arendt nie chroni zarówno przed głupotą, jak i nie daje jakiegokolwiek prawa do moralnej wyższości nad resztą bliźnich.

W końcu to nie Anda Rottenberg ze swoją intelektualną biblioteką, ale prosta zakonnica, siostra Faustyna Kowalska, której lista lektur z pewnością wzbudziłaby pogardę naszej krytyczki sztuki, wydała książeczkę, która ma wpływ na miliony ludzi na całym świecie.


poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Czerwone światła Andy Rottenberg, czyli potańcówka na grobie bezpiecznie zamordowanych

Anda Rottenberg widzi wyraźniej. Wyraźniej niż reszta polskich analfabetów, którzy nie czytają książek. Biedna ta Anda. Ona czyta, a wokół ciemnogród, ludzie tylko filmy oglądają i głosują na PiS, bo PiS obiecuje im „wszystko”.

Anda Rottenberg ma też „doświadczenie życia w komunizmie”, ale ponieważ czytała również książki, które „opowiadają o rodzeniu się systemu autorytarnego”, to zapala się jej czerwone światło. Ona ma „to dosyć dobrze przerobione”, więc to światło zapala się jej często. Jeśli się wam nie zapala, to po prostu nic nie wiecie i nie jesteście „wybitną polską kuratorką i krytyczką sztuki”.

Nie wiem natomiast, czy Andzie Rottenberg zapala się czerwone światło, kiedy czyta takie wiadomości, jak ta o polskich feministkach, które postanowiły sobie uczcić marszem i potańcówką Światowy Dzień Bezpiecznego Mordowania Nienarodzonych.

W oryginale one sobie to określają inaczej, ale po prostu nazywajmy rzeczy po imieniu: Aborcja to mordowanie niewinnych istot ludzkich. In vitro (które „konserwatywny” kandydat (byle)Jaki jest gotowy finansować z kieszeni podatnika) to handel żywym towarem.

Nie wiem więc, czy w tym przypadku Andzie Rottenberg zapalają się jakieś światełka, czy może widzi po prostu światełko w tunelu. Mi się nawet nie tyle zapala jakieś światło, co po prostu nie mogę uwierzyć ze zgrozy, że takie bestialstwo, jak potańcówka na rzecz bezpiecznego mordowania, komuś w ogóle przyszło do głowy.

Podejrzewam wręcz, że Andzie Rottenberg zapalają się różne światła zupełnie kiedy indziej i w zupełnie innych kolorach niż mnie. Anda Rottenberg pewnie powiedziałaby, że nic nie wiem i nie przeczytałem tylu książek, co ona. Ja powiem, że widocznie czytaliśmy zupełnie inne książki, a ilość przeczytanych książek przed głupotą i tak nie uchroni. Pani Rottenberg może to ostatnie stwierdzenie odnieść do siebie, może przypisać je mnie. Nie bardzo mnie to obchodzi. Anda Rottenberg nie jest bowiem dla mnie żadnym autorytetem w dziedzinie literatury.


sobota, 18 sierpnia 2018

Zdelegalizować PO!


Jakiś czas temu moja znajoma rzuciła mi w rozmowie, że o obecnym rządzie źle świadczy fakt, że m.in. przyzwala na działalność ONR-u. Nieco mnie to zaskoczyło, bo jakoś o rządzie PO nie świadczyło źle, że tolerował działalność ONR-u, a nagle jest o to obwiniany PiS.

Teraz dowiaduję się, że Rafał Trzaskowski rzucił pomysł zdelegalizowania ONR-u. Nie jestem zwolennikiem partii nacjonalistycznych czy w ogóle ideologii narodowej. Czuję do nacjonalizmu niechęć jako tworu XIX-wiecznego. Podobnie jak do komunizmu i socjalizmu. Zatem delegalizacja ONR-u mnie ani ziębi, ani grzeje. Pomijam już fakt, że taka delegalizacja może im być tylko na rękę.

Pytanie jednak: Dlaczego Trzaskowski zrobił się nagle taki bojowy? Bo wybory się zbliżają? A co robił, kiedy do Polski za rządów PO-PSL przyjechali niemieccy anarchiści i lewacy, żeby się tłuc z Polakami w czasie obchodów Święta Niepodległości? Może mi coś umknęło, ale czy domagał się ich surowego ukarania? Protestował? A może niemieccy lewacy byli dobrzy, bo przyjechali się bić z chłopakami z ONR-u właśnie? Furda, że mogło dojść do śmiertelnego pobicia!

Drugie pytanie: Co takiego strasznego zrobili członkowie ONR-u, że nagle Trzaskowski sobie o nich przypomniał? Maszerują równym krokiem pod zielonymi sztandarami? Noszą opaski z falangą na rękawach? Coś jeszcze? Jeśli delegalizować ONR, to dlaczego nie neokomunistyczną partię RAZEM? Jeśli się nie mylę, to propagowanie komunizmu w Polsce jest zabronione. A może by i tak przy okazji zabronić działalności muzułmanom? Wszak przynajmniej części z nich nieobca jest idea świętej wojny i nienawiść do homoseksualistów, których Trzaskowski tak hołubi.

A może by wreszcie zdelegalizować tak PO i Nowoczesną? Wszak to partie, które wyraźnie szkodzą Polsce. Ja przynajmniej nie widzę żadnych pozytywnych skutków ich działalności.

piątek, 17 sierpnia 2018

Zosia



Mała sarenka sierotka z Kotliny Kłodzkiej. Budzi zachwyt swoją delikatnością i pięknem. Pierwszy raz miałem okazję oglądać takie stworzonko z bliska.

poniedziałek, 13 sierpnia 2018

niedziela, 12 sierpnia 2018

„Kupiec wenecki” na opak odczytany, cz. III

Inny fragment, w którym Juliusz Kydryński wczytuje w tekst arcydzieła Szekspira swoje, niepoparte niczym, pomysły interpretacyjne: „Znamy wynik rozprawy i »odmowne załatwienie« Shylocka. Ale na jedno chciałbym zwrócić uwagę: jakkolwiek Shylock nieustępliwy jest do ostatka, nikt nie może z całą pewnością powiedzieć, że w decydującym momencie rzeczywiście zabiłby Antonia na oczach doży, sędziego i wszystkich zebranych. Albo inaczej: któż zaręczy, że zemsta Shylocka nie polega właśnie na owej grze do ostatniej chwili, na grze, która dostatecznie ukarze jego dawnego prześladowcę, a obecnego dłużnika? Przecież Porcja także gra do ostatka, niemal do samego decydującego momentu odwlekając pomyślne – dla Antonia i wszystkich z wyjątkiem Shylocka – rozwiązanie sprawy!”

To jest w gruncie rzeczy sprytny chwyt interpretacyjny – sugerowanie czegoś, czego w tekście nie ma, ale co na pozór jest możliwe. Równie dobrze można by powiedzieć, że dwie wyrodne córki Leara mogłyby się nawrócić, gdyby nie zginęły!

Otóż po pierwsze: nie ma nic w samym tekście, co sugerowałoby, że taka właśnie jest gra Shylocka. Nic! Gdyby autor tego pokrętnego wywodu przytoczył choć jedno zdanie Shylocka, choć jedną kwestię wypowiedzianą „na stronie” (co w tekście teatralnym sugeruje myśli bohatera, których rzecz jasna nie słyszą inni bohaterzy), to wówczas mógłbym przyznać mu rację, że „nikt nie może z całą pewnością powiedzieć”, że Shylock „zabiłby Antonia”.

Mamy za to całą kwestię Shylocka wypowiedzianą „na stronie” właśnie, która zdradza jego rzeczywiste powody i intencje:

Jakże spogląda ze wzgardą ów celnik!
To Chrześcijanin, więc go nienawidzę,
Lecz bardziej za to, że, głupiec nikczemny,
Pożyczki daje gratis, obniżając
Procent przy zwrocie tu u nas w Wenecji,
Jeśli uchwycę go, choć raz, pod żebro,
Nakarmię dawne urazy do syta.
Naród nasz święty ma on w nienawiści,
Łając mnie (w miejscach, gdzie schodzą się kupcy)
Za me umowy i uczciwe zyski,
Które zwie lichwą: jeśli mu przebaczę,
Niech klątwa spadnie na mój lud!

Raz jeszcze: to jest kwestia Shylocka wypowiedziana „na stronie”, a więc zdradzająca jego prawdziwe myśli. Czy trzeba przytaczać jeszcze inne jego słowa, by pokazać, co tak naprawdę kieruje lichwiarzem? Sam Shylock podaje tutaj dwie przyczyny swojej nienawiści: fakt, że Antonio jest chrześcijaninem i to, że ów kupiec psuje mu biznes. W zasadzie można by dopisać trzecią: nienawiść Antonia do Żydów, ale sam lichwiarz podaje przyczynę tej nienawiści – lichwę.

Dlaczego Szekspir nie włożył w usta Shylocka choćby takiej mniej więcej wypowiedzi „na stronie”: „Poigram sobie z tobą, bratku, aż mdlał będziesz z przerażenia, a potem splunę ci w twarz z pogardą!” Wówczas moglibyśmy przyklasnąć Kydryńskiemu, bo takie słowa Shylocka sugerowałyby możliwość wycofania się Shylocka w ostatniej chwili. Shylock natomiast mówi: „jeśli mu przebaczę, niech klątwa spadnie na mój lud!” To bardzo poważna deklaracja, choć wypowiedziana w myślach. To w gruncie rzeczy przysięga. Wycofanie się w ostatniej chwili byłoby złamaniem tej przysięgi.

Shylock był przekonany, że stoi za nim prawo. Sam domagał się bezwzględnego wypełnienia prawa, realizacji postanowień umowy, które trywializował z początku, by wciągnąć Antonia w pułapkę, co staje się jasne wówczas, gdy Antonio okazuje się być bankrutem (na pozór – jak późniejszy rozwój wypadków pokazuje). Zabicie Antonia „na oczach doży, sędziego i wszystkich zebranych” miało więc lichwiarzowi ujść na sucho, bo stało za nim prawo. Shylock nie przewidział jednak możliwych komplikacji prawnych właśnie, a wynikających z innych jeszcze regulacji, jak np. tych, dotyczących zabicia obywatela Wenecji.

Dlaczego mielibyśmy przypuszczać, że Shylock nie wykonałby swojego zamiaru? Wszak nic nie sugeruje, by sam Shylock był gołębiego serca. Jak już pisaliśmy wcześniej, wolałby na przykład ujrzeć swoją córkę martwą, gdyby zwróciło to mu jego kosztowności. Skąd więc przypuszczenie, że do ostatka by grał, a potem się wycofał? Zabicie Antonia byłoby wręcz dla Shylocka korzystne! Pozbawiłoby go to sporego kłopotu – człowieka, który psuł mu biznes pożyczając bez lichwiarskich procentów i wykupując dłużników!

Ale jeszcze kwestia Porcji. Tak, Porcja też przeciąga sprawę do ostatniej chwili. Ale ma to swoje uzasadnienie. Po pierwsze: daje Shylockowi szansę na wycofanie się ze swojego zamiaru, okazanie przez niego miłosierdzia. Shylock na takiej postawie nic by nie stracił. Więcej – zyskałby nawet pod względem materialnym – wszak Bassanio ofiarował mu hojne wynagrodzenie zwłoki w spłacie długu. Po drugie: Shylock chciał prawa, a nie miłosierdzia. I to właśnie dostał. Porcja pokazała konsekwencje ścisłego przestrzegania prawa. Wszak sam Shylock (prze)powiedział: „Na moją głowę niech spadną me czyny!” Tu wszystko jest logiczne, a domniemania Kydryńskiego to zwykłe chciejstwo, które ma jedynie podbudować jego chwiejne wywody.


sobota, 11 sierpnia 2018

Poznańskie tęczowe słowiki – a może by tak do sądu?

W Poznaniu urządzono sobie „happening” dekorując w piątek tramwaje tęczowymi chorągiewkami. Reakcja pasażerów i mieszkańców miasta była tak silna, że tamtejsze MPK zdecydowało się „dekoracje” usunąć. Zresztą sprzeciw wyrazili także, jak się dowiadujemy z doniesień mediów, sami motorniczy.

Pierwsze pytanie jest takie: za czyje pieniądze ten „happening” został urządzony? Czy władze Poznania wyasygnowały pieniądze na takie przystrojenie tramwajów z kieszeni podatnika, czy może sami sponsorzy marszów homoseksualnych zrzucili się na promocję perwersji i zapłacili poznańskiemu MPK za udostępnienie tramwajów.

Jeśli wydano na to pieniądze z kieszeni podatnika, to drugie pytanie brzmi: jakim prawem? Jakim prawem władze Poznania wydają pieniądze podatników na promocję homoseksualizmu? Czy za te pieniądze nie można by na przykład kupić dobrego posiłku jakiemuś bezdomnemu albo może wydać na jednorazową zapomogę jakiemuś bohaterowi z czasów pierwszej „Solidarności”, który boryka się z problemami materialnymi?

Być może organizacje i stowarzyszenia katolickie w Polsce powinny uciec się do środków prawnych, jak to zrobiono w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie organizacja „pro-life” zagroziła wstąpieniem na drogę sądową przeciwko firmie obsługującej połączenia promowe. Tam również BC Ferries udekorowały swoje statki i budynki tęczowymi flagami. Jak widać poznański pomysł nie jest nowy – ktoś nam, białym Murzynom Europy, tutaj go przywiózł.

Organizacja Culture Guard z Kolumbii Brytyjskiej w liście otwartym do BC Ferries stwierdzała: „Flaga dumy [LGBTQ] jest obraźliwa, opresyjna i traumatyczna. (...) Jest to symbol stwarzający podziały, który oznacza żądzę władzy nad innymi grupami – nie jest to symbol inkluzywności! U tych, którzy byli napastowani seksualnie przez członka tej samej płci, wywołuje on przerażające wspomnienia wymuszonego zdarzenia, które może mieć niszczycielskie skutki na ofiarę – szczególnie ofiarę, jaką jest dziecko. Dla tych, którzy są wyznawcami wierzeń religijnych chronionych konstytucyjnie, obraźliwe jest stawanie twarzą w twarz wobec polityki seksualnej głośnego, agresywnego i obelżywego ruchu politycznego, reprezentowanego przez flagę dumy [LGBTQ]”.

Dobrze, że mieszkańcy Poznania zareagowali, że nie pozostali bierni. Ale może by i u nas postawić tamę homoseksualnemu bolszewizmowi wstępując na drogę sądową? Zwłaszcza tam, gdzie pieniądze na promocję ruchów homoseksualnych są wydawane z kieszeni podatnika. Przypuszczam, że dobry prawnik znajdzie odpowiednie paragrafy.

A swoją drogą: Czyż to nie poznańskie „Słowiki” były przed laty w centrum afery pedofilskiej? Gdybym śpiewał w tym chórze, przypuszczam, że tęczowe flagi na poznańskich tramwajach faktycznie musiałyby dla mnie być traumatycznym symbolem i wywoływać wspomnienia, które chciałbym wymazać z pamięci.


piątek, 10 sierpnia 2018

Przeciw życiu – przeciw Bogu


„Pierwszym ograniczeniem dzietności w historii chrześcijaństwa było to, co stało się w Betlejem – planistą rodzicielstwa był wówczas Herod. Zamach na życie niemowląt był jednocześnie zamachem na boskość w osobie wcielonego Boga, naszego Pana, Jezusa Chrystusa. Nie sposób wystąpić przeciwko życiu, nie występując jednocześnie przeciwko Bogu, gdyż życie poczęte jest odbiciem wiekuistego poczęcia Syna w Ojcu”.

Fulton J. Sheen, Troje do pary, tłum. Agnieszka Sztajer

Wczoraj wielka radość. Zbrodnicza ustawa, która dopuszczała mordowanie nienarodzonych na życzenie, nie została przyjęta przez Senat Argentyny. Wprawdzie większość, która odrzuciła ten projekt, nie jest przytłaczająca (co martwi), ale jednak to zwycięstwo dające jakąś nadzieję.

W wielu krajach dopuszcza się teraz praktyki, którym przyklasnęliby naziści. To zadziwiające, jak bardzo zmieniła się mentalność ludzi ponad 70 lat od zakończenia II wojny światowej. Chciałoby się, aby Polska wyłamała się z tego trendu. Marne jednak szanse, by stulecie odzyskania niepodległości ukoronowała ustawą szanującą życie ludzkie, dając tym samym przykład światu.

czwartek, 9 sierpnia 2018

„Kupiec wenecki” na opak odczytany, cz. II


Pisze dalej Juliusz Kydryński: „Chyba to jasne, że Shylock pada ofiarę spisku zawiązanego przeciwko niemu – to prawda, że pod wpływem szczególnych okoliczności i na pół tylko świadomie...”.


To kolejny nonsens. Autor wprawdzie się zmitygował i dodał, że ów „spisek” został zawiązany „na pół tylko świadomie”, ale to nie zmienia faktu. Jeśli mamy tutaj do czynienia w ogóle z jakimś „spiskiem”, to nie wymierzonym przeciwko Shylockowi, ale mającym na celu ratowanie Antonia i faktycznie „na pół tylko” świadomego lub kompletnie nieświadomego.


Zacznijmy jednak od początku. Antonio, proszony o pomoc przez Bassania, decyduje się zaciągnąć pożyczkę u Shylocka. Robi to dla przyjaciela i swojego „krewnego”, choć gardzi Shylockiem jako lichwiarzem, ale także Żydem (nie rzutujmy tutaj na sztukę naszego doświadczenia II wojny światowej!). Antonio jest przekonany, że dług spłaci bez trudności, wszak zainwestował w po ludzku pewny biznes, który ulokowany jest w kilku okrętach zdążających do różnych rejonów świata. Ba! Antonio jest przekonany, że spłaci dług na miesiąc przed terminem, który wynosi 3 miesiące. Jeśli ktoś tutaj „pada ofiarą”, to jest to z pewnością Antonio, na którego Shylock zastawia pułapkę! Winą Antonia jest może to, że zbytnio ufa w przyszłość i dobra materialne, jest zbyt pewny siebie i to, że dla poratowania przyjaciela decyduje się pożyczyć pieniądze od lichwiarza na procent, co sam potępia.


Shylock natomiast ewidentnie wciąga Antonia fortelem w pułapkę, proponując mu na pozór „śmieszny” i niepoważny kontrakt, jakim jest zobowiązanie się do spłacenia długu funtem własnego ciała, gdyby nie został on oddany na czas. Sugeruje przy tym, że tak naprawdę zależy mu nie tyle na zysku, co na przyjaźni samego Antonia, bo cóż to za zysk w postaci funta ludzkiego ciała! Antonio łatwowiernie, z miłości do przyjaciela daje się omamić, choć Bassanio próbuje początkowo protestować przeciwko takiemu na pozór „niewinnemu” zobowiązaniu. Gdzież jest więc ten spisek przeciwko Shylockowi? To Shylock czuje tak ogromną nienawiść do Antonia, że gotów jest nawet zaryzykować pieniądze (które ewidentnie kocha bardziej niż swoją córkę!), by się na nim zemścić. Ma nadzieję, że statki ulegną katastrofie, a wtedy Antonio stanie się ofiarą jego zemsty. Jego nienawiść jest tak silna, że sam Shylock już nawet nie zważa na stratę w postaci 3 tys. dukatów. Być może zresztą jest to tak naprawdę inwestycja w przyszłość, wszak Antonio psuje mu biznes!


To może w czasie konfrontacji przed księciem dopatrzymy się tego „spisku”, o którym pisze Kydryński? W którym miejscu? Shylock przez cały czas domaga się twardej sprawiedliwości, Antonio jest gotów „jego furii spokój przeciwstawić”. Shylock chce „funt ścierwa”, bo taki jest jego „kaprys”, swoją bezdusznością szokuje wszystkich dookoła i mimo apeli zgromadzonych ciągle domaga się „sprawiedliwości” i wypełnienia zobowiązania. Chce po prostu czystej sprawiedliwości, bez litości. Choć Bassanio proponuje 6 tysięcy dukatów, by spłacić zaciągnięty dług, który wynosi 3 tysiące dukatów, Shylock chce w dalszym ciągu, jak to sam powiada: „ów funt ciała, za który drogo zapłaciłem (...). Odmówić mi go, hańba waszym prawom”. Nic nie wskazuje na to, aby miał się ze swojej zemsty wycofać. Antonio jest gotów postradać życie. W tym momencie niespodzianie zjawia się Porcja, która przybywa w przebraniu, a o której fortelu nie wie ani Antonio, ani nawet sam Bassanio – jej świeżo poślubiony mąż. Pytam więc po raz kolejny: gdzież ten spisek przeciwko Shylockowi? Wszyscy apelują do niego o litość, lichwiarz może odzyskać swoje pieniądze z nawiązką, sam książę mówi: „Na jaką litość liczysz, jeśli sam jej nie masz?”, a Żyd uparcie chce „swój rewers”.


Porcja uznaje zasadność żądania Shylocka – zgodnie z prawem może on żądać funt ciała Antonia. Apeluje więc do Shylocka by okazał litość, Shylock idzie natomiast w zaparte i mówi znamienne słowa:


Na moją głowę niech spadną me czyny!
Chcę prawa, kary i spłaty rewersu.

Coś nam to chyba przypomina, prawda? Skądś znamy to mimowolne proroctwo, czyż nie?


Bassanio tymczasem jest gotów zapłacić więcej nawet niż dwukrotność sumy, wręcz oddać życie swe za przyjaciela, a wreszcie apeluje do Porcji – występującej tu jako znawca prawa, uczony Baltazar, mający rzekomo zastąpić eksperta Bellaria – by nagięła prawo dla ratowania jego przyjaciela, „aby małym złem, wielkie dobro spowodować”. Porcja sprzeciwia się osiąganiu dobra „małym złem” i łamaniu prawa. Gdzież więc ten spisek? Żyd chce sprawiedliwości i sprawiedliwość dostanie. Tylko nie taką, jakiej się spodziewał. Porcja więc nakazuje wypełnienie postanowień zawartej umowy, ale ostrzega, że muszą one być ściśle przestrzegane. I nagle Shylock uświadamia sobie, że przegrał, że jego domaganie się przestrzegania prawa, że jego upór i brak miłosierdzia, spaliły na panewce. I co robi? W tej sytuacji gotów jest nagle przyjąć ofertę Bassania. A Bassanio? Czy widząc, że lichwiarz już przegrał, wycofuje swoją ofertę? Nic z tych rzeczy! W dalszym ciągu chce mu oddać pieniądze! Jednak Porcja – jako Baltazar – interweniuje, stwierdzając, że przecież Shylock:


Odmówił wzięcia ich przed trybunałem,
Sprawiedliwości chciał, więc ma swój rewers.

Zamiast pieniędzy dostanie ścisłą sprawiedliwość. Sam przecież tego właśnie się domagał! Raz jeszcze pytam: gdzie ten spisek przeciwko Shylockowi? Ja go nie widzę, widzę jedynie zapiekłą nienawiść lichwiarza do człowieka, który psuje mu biznes i na którym chce się zemścić. Zamiast zemsty dostanie karę za usiłowanie „zgładzenia wprost lub pośrednio, obywatela miasta”.


środa, 8 sierpnia 2018

Cicho!!!!


“I have found that people are curiously insensitive to the nuisances they inflict on other people. The air is full of noises; sound is thought to be a natural and acceptable background in the twentieth century. Silence is the thing to be dreaded. But silence has always been precious to me”.

George Mackay Brown, For the Islands I Sing

Niestety w ostatnim czasie borykamy się z takimi obywatelami, którzy są „curiously insensitive”. Przy obecnych upałach ciężko się od nich odizolować. Do tych bydlaków nic nie dociera.


Sam również cenię sobie ciszę. W ciszy po prostu wypoczywam. Radio mnie drażni. Drażni mnie swoją głupotą i repetytywnością. I w gruncie rzeczy nie ma znaczenia, czy jest to tzw. stacja komercyjna, czy radio publiczne: prezenterzy marnujący mój czas gadaniem głupot, ten sam zestaw piosenek lecących z nużącą częstotliwością. Kiedy ktoś włącza takie radio w aucie, mam ochotę wysiąść. Nigdy już chyba nie potrafię zrozumieć, jak można pracować w biurze z włączonym przez osiem godzin odbiornikiem.


Być może to uraz z czasów młodości. Pamiętam, jak w szkole średniej mieliśmy tzw. praktyki robotnicze. Pojechaliśmy do jakiejś fabryki. W hali był hałas maszyn, a do tego non-stop włączone radio. Musieli nam dać coś do robienia. Wpychałem jakieś sprężynki do jakichś przełączników czy czegoś takiego. Nie pamiętam, czy spędziliśmy tam równe osiem godzin, czy mniej. Kiedy wróciłem do domu, byłem wyczerpany, niemiłosiernie zmęczony. To nie te sprężynki mnie tak wykończyły. W nocy nie mogłem zasnąć. W głowie wciąż miałem hałas maszyn i to radio z głośników. Łeb mi pękał. Chyba nawet gorączkowałem. Myślałem, że zwariuję.


Dlaczego ludzie boją się ciszy? Nie rozumiem tego. Tak jak nie rozumiem również plaż z głośnikami. Szum morza czy drzew w lesie jest jak balsam na skołatane nerwy.


wtorek, 7 sierpnia 2018

„Kupiec wenecki” na opak odczytany, cz. I


Moja genialna żona w ramach jakichś wymian internetowych zdobyła mi około półtora roku temu prawie kompletne wydanie Szekspira w tłumaczeniu Macieja Słomczyńskiego. W wolnych chwilach czytam więc poszczególne tomy, uzupełniając braki i czytając po raz kolejny to, co wydawało mi się niegdyś, że znam bardzo dobrze lub w miarę dobrze. Zaletą tłumaczeń Słomczyńskiego jest to, że są one w miarę wierne oryginałowi, czego nie można powiedzieć o znakomitych poetycko tłumaczeniach Barańczaka. Tak przynajmniej wynikło z moich pobieżnych porównań. Nie oznacza to, aby tekst Słomczyńskiego nie był podatny na karkołomne interpretacje, choć w tym raczej najmniejsza wina tego tłumacza. Ale o tym za chwilę.


Pisałem już na tym blogu o jakimś kuriozalnym współczesnym wydaniu nowego przekładu Kupca weneckiego. Nazwiska tłumacza nie pamiętam, ale w oczach dotąd tkwi mi okładka. Przedstawia ona zdjęcie jakiegoś brodacza, który zapewne w zamiarze ilustratora ma wyobrażać Shylocka – postać, która przecież nie jest głównym bohaterem tego dramatu, choć w całej intrydze pełni istotną rolę jako lichwiarz. Ale to nie wszystko – otóż jego broda jest zafarbowana na tęczowo! Tutaj nie sposób już parsknąć śmiechem, choć sam autor zapewne w grobie się obraca. To dość dobitny przykład współczesnych aberracji interpretacyjnych i rzutowania na dzieło wielkiego angielskiego dramaturga poglądów jak najbardziej współczesnych, które musiały mu być absolutnie obce.


Otóż jestem świeżo po lekturze Kupca weneckiego w przekładzie Słomczyńskiego i moja konkluzja jest pozbawiona w zasadzie wszelkich wątpliwości – interpretacja, która czyni z Shylocka głównego bohatera, ofiarę, biednego Żyda, który prześladowany jest przez chrześcijan i wokół którego obraca się cała intryga, pozbawiona jest wszelkich podstaw, choć Juliusz Kydryński w swoim bałamutnym posłowiu do tego wydania próbował udowadniać coś przeciwnego. Kydryński, mówiąc z grubsza, założył sobie, że Szekspir stwarza tutaj pozory, iż Shylock jest niegodziwcem, a tak naprawdę chce nam powiedzieć coś innego. I w myśl tego założenia pojechał po prostu po bandzie, wczytując w tekst Szekspira coś, czego najzwyczajniej w świecie tam po prostu nie ma (a nie ma zarówno w oryginale, jak i w tłumaczeniu Słomczyńskiego!). Kydryński po prostu przypisuje Shylockowi intencje, których nijak nie da się wyczytać czy wywnioskować z samego tekstu!


Słowem komentarz autora posłowia jest znakomitym przykładem wspomnianych wyżej aberracji interpretacyjnych, które są projekcjami współczesnych koncepcji i świadomości na tekst powstały kilka wieków temu. O problemie nadinterpretacji czy też wczytywania w dramaty Szekspira rzeczy, których sam Stradfordczyk jako żywo by nie wymyślił, w swoich książkach, a także felietonach, pisze Joseph Pearce. Jedną z nich omawiałem na tym blogu. Bez częstego odwoływania się do brytyjskiego krytyka, przytaczając jedynie wypowiedź Kydryńskiego, spróbuję dać tutaj próbkę tego, na czym polega problem.


Weźmy choćby taki fragment wywodu Juliusza Kydryńskiego, który utkwił mi w pamięci: „Jessica wyraźnie mówi, że wstydzi się ojca (który ze swej strony kocha ją szczerze)...”

Gorszej już bzdury autor posłowia napisać nie mógł. Z tekstu wyraźnie wynika coś wprost przeciwnego: Shylock bardziej kocha swoje kosztowności, które Jessica zabrała ze sobą, niż własną córkę! A jeśli ktoś ma co do tego wątpliwości, niech przeczyta dialog pomiędzy Shylockiem a Tubalem, jaki toczy się tuż po owym słynnym passusie, który tak często jest przytaczany i podawany jako argument na „antyrasistowską” wymowę dzieła Szekspira („Czyż Żyd nie ma oczu...”)! Oto co ów „biedny” Żyd, ofiara „antysemickiego spisku” mówi o swojej córce, którą rzekomo kocha „szczerze”: „wolałbym mieć córkę martwą tu, u mych stóp, z owymi klejnotami w uszach: wolałbym, aby leżała na marach u mych stóp, z owymi dukatami w trumnie: - żadnych wieści o nich?” Czy tak mówi kochający ojciec???! Ależ jego bardziej interesują kosztowności zabrane przez jego córkę niż ona sama! Nie da się tej wypowiedzi – a przeczytajcie ją sobie całą – w żaden sposób usprawiedliwić ogromnym wzburzeniem rzekomo „kochającego” ojca! Shylock kocha przede wszystkim pieniądze i bogactwo, z pewnością nie własną córkę. A to nie jedyny fragment potwierdzający, że taka jest charakterystyka zamierzona przez autora. Jeśli mi nie wierzycie, sprawdźcie sami – przeczytajcie po prostu też inne wypowiedzi Shylocka odnoszące się do jego córki.

poniedziałek, 6 sierpnia 2018

Z życia mikrobów XXX: O „niewiarygodnych kretynach” i wybitnych artystach


Roger Waters przyjechał do Polski, by robić demokrację wśród białych Murzynów Europy. Umieścił Jarosława Kaczyńskiego na liście neofaszystów i okrasił swoje występy hasłami na telebimie typu: „Konstytucja!”, „Set the media free” itp. Jestem ciekaw, czy pan Waters wie cokolwiek o polskiej konstytucji albo miał okazję przeczytać chociaż jej fragment w tłumaczeniu na angielski. Pomijam już takie totalne głupoty, jak hasło „Set the media free”. Pan Waters zapewne wystąpił w katakumbach, nikt o tym nie napisał i nikt tego nie pokazał, więc stąd ten „dzielny” slogan. Na dodatek okazuje się, że sam Waters jest... antysemitą, a wcześniej chwalił Putina. I to by chyba wystarczyło, jeśli chodzi o obcych celebrytów i użytecznych idiotów, którzy mają kiełbie we łbie i mogą sobie pogadać o konstytucji z panem Zdzisiem, który z menelami popija najtańsze wino na ławeczce... Przepraszam, chyba obraziłem pana Zdzisia.


No cóż... ale mamy jeszcze naszych lokalnych celebrytów, którzy z każdą wypowiedzią dowodzą jedynie, że w ogóle nie warto się przejmować tym, co mówią (o czym już pisałem parę razy), tylko potraktować ich jak małe dzieci powtarzające nieświadomie wulgaryzmy – czyli nie reagować, nie zwracać na nie uwagi, poczekać, aż im przejdzie, zapomną albo zaczną się domagać cukierka.


Pan Saramonowicz popisał się pogardą do rodaków w medium społecznościowym. Fragment jego jakże inteligentnej, błyskotliwej i ciętej jak brzytwa wypowiedzi: „Ludzie to niewiarygodni kretyni. Można im wcisnąć każde g...no, tylko należy głośno drzeć mordę, że to się robi dla ich dobra”. Oczywiście kretynem nie jest sam pan Saramonowicz, który przejrzał to wszystko, nie drze mordy i nie da sobie wcisnąć każdego „g...na”, a teraz ogłasza to wszem i wobec. On należy do elity. Tej samej elity, do której należy pan Hołdys i ta pani... jakże jej tam... Maggie czy Megan, która narzekała na „okrucieństwo, toksyczny gniew i intelektualną nieuczciwość na najwyższym poziomie”. Tylko czekać, aż pan Saramonowicz ogłosi wszem i wobec, że się wycofuje z mediów społecznościowych, bo to kloaka i szambo, a on jest zbyt wrażliwy i nieprzystosowany, by tkwić w tym bagnie.


Oj, przygrzewa słońce, przygrzewa! Dobrze, że chociaż poranki są już chłodniejsze.


sobota, 4 sierpnia 2018

Dzieci giną, a politycy czekają na wyrok Trybunału Konstytucyjnego albo... nowe wybory



Te statystyki są przerażające, choć pewnie niewielu ludzi nawet zwróci na nie uwagi. W roku 2017 zabito 1061 nienarodzonych dzieci. Jakie są powody zbijania tych dzieci w łonie matki? W zdecydowanej mierze eugeniczne – „większość pozbawionych życia nienarodzonych – 1053 – była podejrzewana o upośledzenie lub ciężką chorobę”. A więc mniej więcej każdego dnia ginie trójka dzieci, bo ktoś nie chciał się borykać z ich potencjalnym kalectwem, bo tak doradzili lekarze, bo może dobra teściowa lub mama poradziła młodej matce, by pozbyła się udręki, nim ujrzy ona lub on światło dzienne, bo przyjaciółka lub mąż stwierdzili, że może następnym razem uda się lepiej, więc po co wydawać na świat „potworka”, bo może wreszcie sama matka wystraszyła się tej trudnej miłości, która ją czekała...


Kiedy naziści posługiwali się przesłanką eugeniczną, by mordować osoby z wrodzonymi wadami, to traktowano to jako zbrodnię. Dzisiaj ta przesłanka jest zapisana w prawach demokratycznych państw. Jest też zapisana w prawie polskim. Już pisałem na tym blogu, że wszelkie reformy tak naprawdę nic nie znaczą, jeśli nie chroni się ludzkiego życia od chwili poczęcia po naturalną śmierć. Ba! Nawet samo 500+ jest tu bez sensu (pomijam tu argumenty natury ekonomicznej), jeśli nie szanuje się życia istot, które już się rozwijają, a jeszcze nie zdążyły się narodzić!


Polscy politycy prawicy nie zdali egzaminu. Bardziej boją się wrzeszczących, wulgarnych, czarnych wiedźm, które chcą krwi niewinnych dzieci, niż samego Pana Boga. Ciekawe, czy znając te statystyki mogą spać spokojnie? Wszak każdy kolejny dzień, to kolejna trójka dzieci.


piątek, 3 sierpnia 2018

Z życia mikrobów XXIX: „Ale wkoło jest wesoło...”, czyli Owsiak na prezydenta księżyca!


Już kiedyś pisałem na tym blogu, że niektórzy zdają się żyć w rzeczywistości alternatywnej albo wirtualnej. Upalne dni zdają się ostatnio sprzyjać utwierdzaniu się tych biednych obywateli w ich iluzji. Widać ich zwoje mózgowe nie wytrzymują żaru lejącego się z nieba.


Wygląda na to, że niektórzy z całą pewnością żyją w kraju, którym rządzi jakaś krwawa i bezwzględna junta. Więzienia pękają w szwach i już padają pomysły zamienienia „orlików” i stadionów w obozy koncentracyjne. Oto KOD urządził akcję „Wszystkich nas nie zamknięcie”. Z niepokojem wyjrzałem przez okno, by sprawdzić, czy nie stoi tam jakiś wóz pancerny lub inna „suka”. Na wszelki wypadek piszę to wszystko przy zasłoniętych żaluzjach i próbuję sobie gorączkowo przypomnieć nazwiska tych, których ostatnio wtrącono do zimnego lochu. Wszak trzeba je zapisać dla potomności. Jeśli Bruksela nie wkroczy w porę z jakąś zbrojną interwencją, słuch po nich może zaginąć. Chwilę temu śmiertelnie wystraszył mnie listonosz, który przyniósł pocztę. Myślałem, że to już po mnie idą.


Nie na darmo pani profesor od filozofii nawoływała w ulotkach drukowanych na powielaczu, które potem dzielni opozycjoniści rozrzucili po ulicach miast, by budować państwo podziemne! Ja już gromadzę papier na podziemne publikacje. Nie... zaraz... pomyliłem się. Ona to ogłosiła w mediach społecznościowych! Jeszcze jej nie odcięli dostępu do sieci. Pewnie nadaje przez satelitę z kryjówki w górach. Ale jeszcze trochę i gończe psy wytropią jej ślad i rzucą się do gardła.


Jednak i media społecznościowe nie są już bezpieczne. Tam też sięgają macki kaczystowskiego reżymu. Kolejni gwiazdorzy ogłaszają, że się z nich wycofują. Udają się na emigrację wewnętrzną lub schodzą do głębszego podziemia. Ostatnio swój zamiar opuszczenia twittera i Facebooka ogłosił nie kto inny, jak Hołdys. „Okrucieństwo, toksyczny gniew i intelektualna nieuczciwość są tu na najwyższym poziomie” – stwierdziła niejaka Maggie Habeman (cholera wie, kto to jest, ale z pewnością ktoś niezmiernie ważny). A Hołdys, który niegdyś nazwał Jarosława Kaczyńskiego „chu...em”, stwierdza, że ta pani mówi w jego imieniu, bo „to niszczące środowisko, niszczące także dla Polski, dla sztuki, dewastujące dobro międzyludzkie. Widać jestem nieprzystosowany”. Hołdys wie, co mówi – on, wrażliwy artysta z pewnością nie mógłby żyć w takim rynsztoku!


Zresztą sam artysta musiał ostatnio mylić trop i kluczyć, nim dotarł do TVN-u. Chyba komuś bardzo zależało na tym, aby muzyk nie bluzgnął miłością z telewizora, bo mało brakowało, a by nie zdążył na czas do studia. Wyobraźcie sobie! Nieznani sprawcy wyprzedzili go, a potem zwalniali, by nasz wybitny gwiazdor nie dojechał. Oni już mają go namierzonego! Nic dziwnego, że z rodziną porozumiewa się tylko zaszyfrowanymi wiadomościami! Z pewnością już słyszał: „Rozmowa kontrolowana, rozmowa kontrolowana...” Ale to się może wkrótce też skończyć. A kaczystowska junta już stawia zagłuszarki, które niedługo zablokują sygnał TVN i innych opozycyjnych stacji. Czas umieszczać głośniki i nadajniki na dachach.


Walka trwa! Jeszcze nie wszystko stracone! Sąd Najwyższy jeszcze się broni. Michnik i Szczerba jeszcze na wolności. Intelektualista Petru na pewno coś wymyśli! „Uwolnić słonia! Uwolnić słonia!” Owsiak na prezydenta księżyca!


czwartek, 2 sierpnia 2018

Ojciec John Gerard SJ, bohater lepszy od Bonda


Gdybyśmy mieli krytykę z prawdziwego zdarzenia, to znaczy taką, która wyszukuje rzeczy dobre i niemiłosiernie chlasta rzeczy złe, to ta książka byłaby na czele wszelakich list katolickich bestsellerów. Może nawet nie tylko katolickich. Jest to bowiem rzecz, która powinna sprzedawać się jak ciepłe bułeczki. To historia lepsza od wszystkich historii o Bondzie czy Jasonie Bournie. Lepsza, bo przede wszystkim prawdziwa. Lepsza, bo czyta się tę opowieść z zapartym tchem i z trudem można się oderwać, choć autor wcale nie był zawodowym powieściopisarzem. To, że nie ma przynajmniej kilku filmowych wersji tej historii, a nawet jakiegoś serialu, świadczy także o mizerii naszych czasów i kompletnym zeświecczeniu naszej kultury. Gdybym był bogatym sponsorem, to z pewnością pierwszym z moich projektów kulturalnych byłaby ekranizacja tej książki z najlepszymi aktorami, jakich można tylko zdobyć.


Ta książka to Łowcy księży ojca Johna Gerarda SJ.


Zacznę najpierw, by mieć to z głowy, od wybrzydzania. Szkoda, że książki nie opatrzono żadnym posłowiem lub wstępem dorzucającym garść dodatkowych szczegółów, których nie ma w samym pamiętniku. Komiksowa, choć interesująca, okładka Tomasza Bereźnickiego może wręcz mylnie niektórym sugerować, że mamy do czynienia z komiksem lub po prostu jakąś fikcją literacką. Takież było zresztą i moje wahanie z początku. Na szczęście w dzisiejszych czasach mamy dostęp do informacji na wyciągnięcie ręki, a to dzięki internetowi.


Jest jednak jedno „ale”: nie każdy jest w stanie te informacje zdobyć, jeśli nie włada językiem angielskim. Wystarczy wpisać nazwisko autora w wyszukiwarkę. W polskiej Wikipedii brak hasła. Przeszukując portale prawicowe i katolickie znalazłem informację o autorze na łamach „Gościa Niedzielnego” – jeden jedyny artykuł. Co ciekawe, dziennikarz, który pisał o angielskim jezuicie, nawet słowem się nie zająknął, że książka została całkiem niedawno wznowiona. A przecież przytaczał jej fragmenty (być może własne tłumaczenie z angielskiego). Trochę to dziwne zaniedbanie. Co ciekawe, jeden z komentatorów zwrócił uwagę na fakt, że prawdopodobnie omyłkowo zilustrowano artykuł wizerunkiem innego Johna Gerarda, który żył mniej więcej w tym samym czasie, a był angielskim botanikiem. Jeśli przyjrzeć się ilustracji, to zdaje się ona to potwierdzać – przedstawiony mężczyzna coś notuje piórem, a w lewej ręce trzyma kwiat, opierając ją jednocześnie na książce lub notatkach, gdzie widoczne są chyba rysunki jakichś roślin, a może same te rośliny po zasuszeniu.


John Gerard urodził się 4 października 1564 r., a zmarł 27 lipca 1637 r. Jego ojciec był więziony za spisek mający na celu uwolnienie Marii I Stuart. John Gerard pobierał nauki na Kontynencie. Kiedy pierwszy raz wrócił do kraju ze względów zdrowotnych, został aresztowany. Spędził w więzieniu 2 lata. Zwolniony za kaucją ponownie udał się na kontynent, by potem, po ukończeniu studiów, już wrócić nielegalnie jako jezuicki ksiądz z misją nawracania. Po latach na polecenie przełożonych (najprawdopodobniej było to w roku 1609) opisał swoje doświadczenia po łacinie. Angielski przekład tej książki ukazał się w roku 1951. Obecnie pamiętnik ojca Gerarda jest dostępny po angielsku w wydaniu Ignatius Press zarówno w wersji papierowej, jak i elektronicznej. Po angielsku nosi jednak trochę inny tytuł niż przekład polski: The Autobiography of a Hunted Pries (Autobiografia ściganego księdza).


Jak napisałem na wstępie, jest to rzecz znakomita i to znakomita także pod względem literackim, którą czyta się z zapartym tchem. Gdyby nie obowiązki, czytałbym ją jednym ciągiem do białego rana. Bez wątpienia jest w tym również duża zasługa polskiego tłumacza. Niestety! Nie wiemy, kto był autorem tego świetnego spolszczenia. Przynajmniej takiego szczegółu brak w obecnym wydaniu, które z kolei jest oparte na wersji, jaką opublikowano na łamach „Przeglądu Powszechnego” w roku 1873.


Życie o. Johna Gerarda pełne było niebezpieczeństw i nieoczekiwanych zwrotów akcji, w tym brawurowej ucieczki z więzienia w Tower. Od chwili nielegalnego dostania się na teren Wielkiej Brytanii musiał posługiwać się sprytem, podstępem i wszelkimi talentami, które ułatwiały maskowanie się i unikanie pułapek oraz zasadzek, jakie mogły na niego czyhać. Stawka była wysoka, bo cała misja mogła kosztować go życie, nie mówiąc już o okrutnych torturach, jakich zresztą nie uniknął. Już samo bycie katolikiem pod rządami Elżbiety I prosiło się o kłopoty, a co dopiero bycie katolickim księdzem, który na dodatek przybył do Anglii nielegalnie z kontynentu, by nawracać heretyków. To już mogło oznaczać oskarżenie o zdradę stanu, a tym samym śmierć zadawaną w okrutny sposób.


Opowieść o. Gerarda w gruncie rzeczy dodaje kolejne elementy do obrazu prześladowań katolików na przełomie XVI i XVII wieku w Anglii, jaki wyłania się z omawianych przeze mnie na tym blogu książek Josepha Pearce’a, ks.Jana Badeniego i Grzegorza Kucharczyka oraz filmu Grzeogorza Brauna.


W tej opowieści ojca Gerarda uderzyło mnie kilka spraw. Przede wszystkim po raz kolejny przy tego typu lekturze – radość, z jaką jezuici byli gotowi ponieść śmierć za wiarę i za Chrystusa. To bardzo przypomina tę radość apostołów, którzy odzyskawszy odwagę po zesłaniu Ducha Świętego cieszyli się, że mogą cierpieć za Pana. Autor wręcz pisze, że widocznie nie zasłużył na ten zaszczyt, skoro nie zginął ostatecznie śmiercią męczeńską. A wiedział, co pisze, bo sam był torturowany. Nie były więc to takie tam oderwane od życia ckliwości.


Druga sprawa, która nieustannie budzi mój podziw, to ogromna praca, jaką autor wykonał nawracając protestantów na katolicyzm. Już z samego pamiętnika widać, że ilość osób, które udało się autorowi nawrócić, była spora. On nie mówił: „Nie przyszedłem pana nawracać”, on właśnie po to powrócił do Anglii, by z narażaniem życia zawracać ludzi ze złej drogi i uchronić ich przed wiecznym zatraceniem. Ta gorliwość w naszych marnych, letnich czasach budzi prawdziwy podziw.


I jeszcze trzecia rzecz, którą warto tutaj podkreślić. Joseph Pearce w swojej książce o katolicyzmie Szekspira zwrócił uwagę na fakt, że katolicy byli monarchistami. Także ojciec Gerard nieustannie podkreśla, że nie występuje przeciwko panującej królowej, choć nie pochwala uzurpowania sobie przez nią władzy w sprawach duchownych. Oczywiście taka postawa miała swoje uzasadnienie praktyczne – wystąpienie przeciwko władzy świeckiej wiązało się z oskarżeniem o zdradę stanu. Tego zresztą sam autor nie uniknął, gdyż znalazł się na liście poszukiwanych za przygotowywanie słynnego spisku prochowego. Zaklasyfikował się do czołówki najbardziej niebezpiecznych jezuitów w państwie.


Chwała Gabrielowi Maciejewskiemu, że wydał ten arcyciekawy pamiętnik. Dziwne, że jest on wciąż dostępny do kupienia. Powinien zniknąć ze sprzedaży błyskawicznie. Jeśli chcecie się przekonać, że to kapitalna lektura, akurat w księgarni Kliniki Języka jest promocja – głupie 15 złoty za ponad 200 stron druku w twardej oprawie! Nie namyślajcie się ani chwili.


John Gerard SJ, Łowcy księży, Klinika Języka, Warszawa 2016.