poniedziałek, 31 grudnia 2018
sobota, 29 grudnia 2018
Czy Pan Bóg będzie sprzyjał władzy, która bardziej boi się ludzi?
Nasza „prawicowa” (cudzysłów jak najbardziej uzasadniony)
władza niestety jest na bakier z Dekalogiem, a zwłaszcza z przykazaniem piątym:
„Nie zabijaj”. Jeśli będzie ignorować się prawa Boże, trudno będzie mówić o
przywróceniu pełni cywilizacji europejskiej w Polsce. Nawet największe sukcesy
gospodarcze nie będą mieć żadnego znaczenia.
Jednak słupki sondażowe więcej znaczą dla rządzących niż
Boże przykazania. Dlatego władza ta przegra, nawet jeśli uda się jej wygrać
nadchodzące wybory parlamentarne. Przypomina o tym w dniu Świętych Młodzianków biskup Balcerek, który stwierdził jednoznacznie: „Nie będzie błogosławieństwa
Bożego dla obecnej władzy, jeśli nie wprowadzi prawnej ochrony życia. Upadnie,
jak upadły poprzednie rządy”. I nie pomoże tu nawet najwspanialsza propaganda „naszych”
mediów, które sprzyjają rządzącym.
piątek, 28 grudnia 2018
Herod roku 2018
Przyznany Jarosławowi Gowinowi tytuł „Heroda roku 2018” jest
moim zdaniem jak najbardziej zasłużony. Powinien zresztą był go dostać już
wcześniej. Ale konkurencja jest spora.
Temat aborcji jest przez naszych „prawicowych” polityków
lekceważony albo traktowany jako temat wręcz zastępczy. Tymczasem wydaje się,
że jest to jedna z najistotniejszych kwestii, że walka o prawa nienarodzonych
to jeden z tych szańców, na których ważą się losy cywilizacji europejskiej.
Polityk prawicowy, który sprawę tę lekceważy lub uważa, że
można tutaj iść na kompromisy, jest tak naprawdę politykiem krótkowzrocznym,
niegodnym mojego głosu. To samo zresztą dotyczy sprawy in vitro.
„Konserwatywny” polityk, który w kwestii sztucznego zapłodnienia idzie na
ustępstwa, już poddał szaniec. To po prostu pierwszy wyłom, za którym pójdą
następne.
Wydaje się, że Jarosław Gowin niestety należy do tych
polityków, którzy tylko hamują postępy barbarzyństwa. Niestety nie jest jedyny,
są też inni, którzy na miano Heroda zasługują i którzy niewątpliwie tytuł ten
dostaną w przyszłym roku. Smutne, że taką „prawicę” mamy w Polsce.
czwartek, 27 grudnia 2018
Wieprzowina na czas Chanuki
Współczesna cywilizacja dba bardzo o to, aby nikogo nie
obrazić. Wszystkie religie są sobie równe (w końcu jak demokracja, to
demokracja), stąd nawet sataniści zaczęli się domagać oficjalnego uznania i
prawa do wznoszenia monumentów ku czci Szatana. Powszechna „urawniłowka”
obejmuje wszelkie, nawet najgłupsze, poglądy.
Są jednak pewne wyjątki. Do nich należy katolicyzm.
Katolików można, a nawet należy obrażać. Wydaje się być to w dobrym tonie.
Popis dają różnej maści celebryci.
Oto „wybitna” pisarka, która słynie głównie ze swojego
feminizmu i blond włosów, zionie miłością do bliźnich na Boże Narodzenie (słowo
„Boże” zresztą przez usta jej nie przejdzie ani się nie ułoży pod palcami,
kiedy używa klawiatury komputera), wulgarnie pozdrawia i eliminuje z obrazka
samego Pana Jezusa, jak i pastuszków. Subtelność tej „wielkiej” pisarki jest po
prostu porażająca.
Inny szoł z kolei odstawił pewien trybun ludowy, który na co
dzień walczy o wolność, demokrację i konstytucję. Oto postanowił on uraczyć nas
na Boże Narodzenie zdjęciem swojego smutnego dziecka i... sushi, które temuż
dziecku, jak i sobie zaserwował na Wigilię (taka nowa świecka tradycja). Pewnie
też tradycyjnie przełamał się z rodziną jajeczkiem, ale nas o tym już nie
poinformował, bo to rzecz oczywista. On także zionął prawdziwą miłością do
„prawdziwych katolików”.
Notabene ci trybuni ludowi to mają klawe życie. Jeden
poczęstował nas kiedyś życzeniami wideo sprzed swojego „ubogiego” ciepłego
kominka, ten zaś zdjęciami potrawy ubogich – sushi (a w tle stoi sobie
instrument biednych – pianino). Tylko dziecka żal.
Zastanawia jednak jedna rzecz – po co ci celebryci epatują
nas tymi zdjęciami, wulgarnymi życzeniami, kpinami i szyderstwami? Nie chcą
obchodzić Świąt Bożego Narodzenia, niech ich nie obchodzą. Ich sprawa. Muszą to
obwieszczać całemu światu? Czują się w ten szczególny dzień samotni? Brak im
miłości? A może chcą się popisać „odwagą”? Jeśli tak, to proponuję uczcić
Chanukę wieprzowiną albo ramadan całodziennymi hulankami i pijaństwem, a z
pomocą tłitera i fejsbuka poinformować o tym cały świat. Sława murowana.
poniedziałek, 24 grudnia 2018
Bóg się rodzi, moc truchleje!
Żyjemy w czasach, w których w europejskich krajach zabrania
się wystawiania szopek betlejemskich. Nasz Pan nie jest mile widziany. Nie jest
mile widziana Święta Rodzina. Ale i tak to On ostatecznie zwycięży. Nie pomogą
wysłani przez Heroda żołnierze, tak jak nie pomogą potem strażnicy ustawieni
przed grobem.
Czasami popadamy w sentymentalny nastrój, obdarowujemy się
prezentami, słuchamy słodkich kolęd i amerykańskich standardów. Zapominamy, że
Chrystus urodził się po to, aby umrzeć – jak przypomina nam m.in. abp. Fulton J. Sheen. Umrzeć za nasze grzechy, by nas odkupić i
dać życie wieczne.
Stąd postanowiłem przypomnieć wstrząsający wiersz Roberta
Southwella The Burning Babe. Kto chce, może znaleźć na YouTube muzyczną
interpretację tego utworu w wykonaniu Stinga. Nie zamieszczam jej tutaj jednak,
bo uśmiechające panienki z chóru, które towarzyszą Stingowi, zupełnie nie
pasują do tekstu tego niezwykłego wiersza wybitnego poety metafizycznego,
jezuity, męczennika i świętego Kościoła katolickiego.
Robert Southwell
The Burníng Babe
As I in hoary winter’s night stood shivering in the snow,
Surprised I was with sudden heat which made my heart to glow;
And lifting up a fearful eye to view what fire was near,
A pretty Babe all burning bright did in the air appear;
Who, scorched with excessive heat, such floods of tears did shed
As though his floods should quench his flames which with his tears were fed.
‘Alas!’ quoth he, ‘but newly born, in fiery heats I fry,
Yet none approach to warm their hearts or feel my fire but I.
My faultless breast the furnace is, the fuel wounding thorns,
Love is the fire, and sighs the smoke, the ashes shames and scorns;
The fuel Justice layeth on, and Mercy blows the coals,
The metal in this furnace wrought are men’s defiled souls,
For which, as now on fire I am to work them to their good,
So will I melt into a bath, to wash them in my blood.’
With this he vanished out of sight, and swiftly shrunk away,
And straight I called unto mind that it was Christmas day.
Surprised I was with sudden heat which made my heart to glow;
And lifting up a fearful eye to view what fire was near,
A pretty Babe all burning bright did in the air appear;
Who, scorched with excessive heat, such floods of tears did shed
As though his floods should quench his flames which with his tears were fed.
‘Alas!’ quoth he, ‘but newly born, in fiery heats I fry,
Yet none approach to warm their hearts or feel my fire but I.
My faultless breast the furnace is, the fuel wounding thorns,
Love is the fire, and sighs the smoke, the ashes shames and scorns;
The fuel Justice layeth on, and Mercy blows the coals,
The metal in this furnace wrought are men’s defiled souls,
For which, as now on fire I am to work them to their good,
So will I melt into a bath, to wash them in my blood.’
With this he vanished out of sight, and swiftly shrunk away,
And straight I called unto mind that it was Christmas day.
Jeśli ktoś nie zna języka angielskiego, to może przeczytać
ten utwór w tłumaczeniu Jerzego Pietrkiewicza. Można go znaleźć w jego „Antologii
liryki angielskiej 1300-1950.
piątek, 21 grudnia 2018
środa, 19 grudnia 2018
Co kupić w prezencie na święta? Dziesięć rekomendacji
To już pewnie ostatni moment, by kupić coś w prezencie na
Boże Narodzenie, choć nie ostatni, by kupić coś na prezent w ogóle (imieniny,
urodziny itp.). Pomyślałem sobie, że podzielę się pomysłami na taki prezent
(pod warunkiem, że uda się go zdobyć na czas).
Dla mnie zawsze najlepszym prezentem jest książka, zwłaszcza
dobra książka, a nie jeden z tych „półproduktów”, które tworzy się w celach
promocji jakiejś osoby. Dlatego uważam, że zamiast sięgać po tytuły reklamowane
czy eksponowane na wystawach księgarń, może warto trochę poszperać i znaleźć
coś, co jest naprawdę dobre, a po co będzie można sięgnąć nie tylko za miesiąc
czy za rok, ale i za lat pięć, a nawet sto. Oto parę sugestii z mojej strony
(podaję linki do swoich recenzji, w których można przeczytać więcej, albo
księgarni internetowych).
1)
Książki Floriana Czarnyszewicza. To znakomita proza „kresowa”,
którą warto czytać, bo jest nie tylko wybitna pod względem literackim i
językowym, ale także dlatego, że mówi o dziejach Polaków, które niestety ciągle
są jeszcze słabo znane ogółowi nawet wykształconych czytelników – są to bowiem
te Kresy, które utraciliśmy jeszcze przed II wojną światową, w wyniku traktatu
ryskiego. Oczywiście w pierwszej kolejności warto sięgnąć po Nadberezyńców,
wielki, sienkiewiczowski z ducha epos o losach szlachty zaściankowej na
terenach Mińszczyzny. A potem to już do kolejnych powieści tego autora, zbyt
późno niestety wydanego w Polsce, nie trzeba będzie namawiać.
2)
Luter i rewolucja protestancka Grzegorza Brauna. Tym razem
proponuję film dokumentalny, ale też i lekturę, bo można go kupić razem z
ładnie wydaną graficznie książeczką. Ten zakup jest wart każdej wydanej
złotówki, mimo że „mejnstrim” o dziele Brauna milczy.
3)
Gietrzwałd 1877. Nieznane konteksty geopolityczne tego samego
autora. Zapierająca dech w piersi wizja historii pewnego narodu w sercu Europy,
metafizyczny thriller!
4)
Łowcy księży o. Johna Gerarda SJ. To autentyczny pamiętnik z
czasów Elżbiety I i prześladowań katolików w Anglii. Rzecz nietuzinkowa i po
prostu znakomita, wciągająca literatura. Czyta się jak najlepszy thriller, a
przecież to autentyk. Zadziwiające, że wydawca (któremu należy się nagroda za
przypomnienie tej publikacji – jest to reprint wydania XIX-wiecznego) obniżył
cenę w swojej księgarni do śmiesznych 7.50 zł. Brać po kilka sztuk, póki jest
dostępna i rozdawać znajomym, przyjaciołom i rodzinie! Obdarować tą publikacją
swojego księdza proboszcza!
5)
A skoro już jesteśmy przy wydawnictwie Gabriela
Maciejewskiego, to gorąco polecam jego Socjalizm i śmierć. Lektura dla tych,
którzy lubią historię i zaglądanie za kulisy wielkich wydarzeń. Autor nie
przyjmuje nic za oczywistość, tylko mówi: „Sprawdzam!” I sprawdza. Nie czytałem
części drugiej jeszcze, ale z pewnością jest warta lektury.
6)
Polska moja miłość Jana Polkowskiego. O tej książce tylko na
swoim blogu wspominałem, ale ten zbiór szkiców autora Drzew to rzecz dla osób
myślących i nie zadawalających się medialną papką serwowaną nam na co dzień.
Rzecz o literaturze, filmie, polskiej historii dawnej i najnowszej, zakłamaniu
intelektualistów, kulturze i języku... Pisana przez poetę, więc też językowo
znakomita. Jeśli jej jeszcze nie czytaliście, to koniecznie przeczytajcie i
polećcie innym. Jeśli czegoś mi w niej brakuje, to dwóch szkiców poświęconych
Bolesławowi Prusowi, po których na głowę Polkowskiego posypały się gromy od
lewa do prawa. Autor ośmielił się naruszyć narodową świętość. Nazwano go nawet
wprost głupcem.
7)
Ćwiczenia duchowe. Poematy Przemysława Dakowicza. To kolejna
książka, o której jeszcze na swoim blogu nie pisałem. Znakomity tomik poezji,
wiwisekcja naszej współczesnej schizofrenicznej świadomości. Obraz świata
opętanego, targanego wątpliwościami i poczuciem braku sensu, braku hierarchii,
braku dna. „Centon” pozszywany ze słów i fragmentów zaśmiecających i
wypełniających współczesny umysł, w którym mieszają się słowa reklam, piosenek,
przysłów, cytatów literackich, fragmentów Biblii, filmów, powiedzonek,
kolokwializmów...
8)
Dla znających język angielski: trzy książki Josepha Pearce’a
poświęcone katolicyzmowi Szekspira i katolickiej wymowie jego sztuk: The Quest for Shakespeare, Through Shakespeare’s Eyes i Shakespeare on Love. Pasjonująca
lektura dla tych, którzy próbują zrozumieć dramaturgię wielkiego poety
angielskiego.
9)
I ponownie dla znających język angielski: autobiografia
szkockiego poety, prozaika i dramaturga George’a Mackaya Browna For the Islands
I Sing oraz zbiór jego opowiadań: A Time to Keep. Ten katolicki twórca z Orkad
jest właściwie nieznany w Polsce, a szkoda, bo to literatura pierwszorzędna i
to zarówno dla miłośników poezji, jak i prozy. Charakterystyczny i
rozpoznawalny rys tej twórczości nadają krajobraz i ludzie jego rodzinnych
stron, a to wszystko przeniknięte katolicką metafizyką.
10)
Wszelkie możliwe książki wielkiej postaci Kościoła
katolickiego, arcybiskupa Fultona J. Sheena. Tuż przed świętami Bożego
Narodzenia ukazały się kolejne nowe polskie wersje jego twórczości i z roku na
rok przybywa tłumaczeń dzieł tego wybitnego kapłana i autora zarówno książek,
jak i audycji radiowych i telewizyjnych. To znakomita lektura nie tylko dla
katolików. Podsuńcie jego zbiór Warto żyć jakiemuś myślącemu i naprawdę
otwartemu ateuszowi, a może zrobicie jedną z najlepszych rzeczy w swoim życiu.
wtorek, 18 grudnia 2018
Irlandia: rechot diabła
Jeśli komuś trzeba dowodu na istnienie diabła, niech spojrzy
na Irlandię. Czy nie słychać przypadkiem z Zielonej Wyspy jego rechotu? Oto w
okresie Adwentu uchwalono tam ustawę dopuszczającą mordowanie nienarodzonych.
To wszystko dzieje się w czasie będącym tradycyjnie oczekiwaniem na przyjście
naszego Pana, który narodził się w ubóstwie w betlejemskiej stajence. Gdyby
miał narodzić się dzisiaj, iluż „usłużnych” lekarzy podpowiadałoby Maryi, by
„usunęła” ciążę, bo przecież są zbyt ubodzy z Józefem, by wychowywać dziecko,
bo przecież powinna mieć szansę na samorealizację, bo przecież „prawa kobiet”
itp., itd.
Irlandia, uchodząca dotąd za bastion katolicyzmu, a więc
cywilizacji europejskiej, stoczyła się w barbarzyństwo. Mamona rządzi. Pustka
wypełnia dusze. Moloch domaga się krwawej ofiary.
Odpowiednio skomentowali to irlandzcy obrońcy praw
nienarodzonych umieszczając przed pałacem prezydenckim w Dublinie las 1000
krzyży. Naprzeciw nich, jak na ironię, choinka z gwiazdą betlejemską symbolizującą
przyjście Chrystusa!
Robię wyjątek i zamieszczam nie swoje zdjęcie. Ktoś, kto nie
zna angielskiego, może przeczytać artykuł o sprawie na portalu PCh24.pl.
poniedziałek, 17 grudnia 2018
Komu służy „globalne ocieplenie”?
Wśród wielu podejrzanych szajb współczesnych, które
forsowane są przez wielkie media, polityków i międzynarodowe lobby, znajduje
się idea globalnego ocieplenia albo... Właśnie, czy chodzi o globalne
ocieplenie, czy o zmiany klimatu? A może o coś jeszcze innego? Bo zdaje się, że
nomenklatura jest tutaj nieco chwiejna, a przynajmniej również ulega zmianom
(zapewne razem ze zmianami klimatu?).
Pamiętam, jak pierwszy raz pojechaliśmy z żoną na wakacje na
Kretę. Był maj. Spytałem znajomego, który zna tamte rejony, bo zajmuje się też
kulturą i historią Grecji zawodowo, jakiej spodziewać się pogody. Odpowiedział
krótką wiadomością: „Będzie ciepło, a nawet bardzo ciepło, nie będzie padać”.
Jakież było jego zaskoczenie, kiedy wysłałem mu zdjęcie deszczowej Krety.
Spytał, czy spędzamy te wakacje w Bełchatowie. Pamiętam, że kiedy po tygodniu
jechaliśmy na lotnisko, lało jak w Kotlinie Kłodzkiej. A w tym albo poprzednim
roku, również w maju, częściowo deszczowym, opowiadano mi o śniegu na plaży w
zimie.
A w Polsce? Lato było tego roku wprawdzie gorące, ale
przecież wiosna dość chłodna i zima na początku tego roku wyjątkowo mroźna.
Nawet jeśli zmiany klimatu postępują, to mam wątpliwości, czy faktycznie
wywołane są one przez człowieka. Jaka jest emisja CO2 dzisiaj w Polsce? A jaka
była np. w latach dziewięćdziesiątych czy osiemdziesiątych? No cóż, nie jestem
specjalistą... Pamiętam oglądany jakiś czas temu film dokumentalny, w którym
różni naukowcy podważali hipotezę o globalnym ociepleniu. Zwracali między
innymi uwagę na duży wpływ plam na słońcu na atmosferę ziemską. Bardzo ciekawym
wątkiem była sugestia, że pomysł z globalnym ociepleniem – kojarzony zazwyczaj
z ruchami lewackimi – wylansowali... konserwatyści Margaret Thatcher, by forsować
zamykanie kopalni węgla i promować energię jądrową. Chyba gdzieś o tym pisałem
na swoim blogu.
Jednak nie trzeba sięgać do archiwów, można obejrzeć bardzo
dobry, niedawno zrealizowany, krótki film dokumentalny poświęcony zagadnieniu
zmian klimatu, którego autorami są dziennikarze portalu PCh24.pl. Choć
wypowiadają się w nim również publicyści (m.in. Stanisław Michalkiewicz), to
sporą wartość dla wątpiących będą miały opinie samych naukowców, którzy
wykazują, że np. zmiany klimatyczne występują na ziemi cyklicznie i że nie są
niczym nowym, że dwutlenek węgla jest korzystny dla rozwoju roślinności, a więc
sprzyja bogatszym zbiorom, że... Zresztą najlepiej zobaczcie sami.
sobota, 15 grudnia 2018
Tragiczny upadek Irlandii
Jeszcze niedawno Irlandia była bastionem cywilizacji europejskiej.
13 grudnia Irlandia stoczyła się w barbarzyństwo. To, czego nie udało się
dokonać w ich kraju Anglikom, Irlandczycy dokonali własnymi rękami.
piątek, 14 grudnia 2018
Dziecko-towar
Nowy rzecznik praw dziecka powiedział parę słów prawdy o
handlu żywym towarem, jakim jest in vitro, a część opozycji i jakichś gwiazdek
pop dostała amoku.
No przecież! Nie można zabraniać w społeczeństwie
konsumpcyjnym prawa do posiadania. Nie można zabraniać prawa do nabywania. Nawet
jeśli tym „przedmiotem”, który chce się posiąść i nabyć, jest człowiek.
czwartek, 13 grudnia 2018
W rocznicę stanu wojennego
Na wspomnienie kolejnej rocznicy stanu wojennego
stwierdziłem, że przypomnę piosenkę barda tamtych czasów, Przemysława
Gintrowskiego. Ktoś zmontował wideo składające się ze zdjęć samego piosenkarza.
Akurat to jeden z tych utworów w jego wykonaniu, który do tej pory bardzo
lubię. Pamiętam duży jego koncert we Wrocławiu z udziałem oczywiście Jacka
Kaczmarskiego i Zbigniewa Łapińskiego (który zmarł w tym roku przecież), tłumy ludzi wracające po występie
ulicami pod koniec lat osiemdziesiątych. I mały, kameralny koncert już samego
tylko Gintrowskiego w Teatrze Kameralnym we Wrocławiu, artysta miał chyba
złamaną nogę, jeśli mnie pamięć nie myli. Taki symbol odchodzenia w przeszłość...
środa, 12 grudnia 2018
wtorek, 11 grudnia 2018
Czy zniszczono cud eucharystyczny?
Poświęciłem kilka odcinków swojego wideobloga (z którym
eksperymentuję od niedawna) tematowi cudów eucharystycznych w Sokółce i w
Legnicy. Tymczasem okazuje się, że być może do podobnego cudu eucharystycznego
i w podobnych okolicznościach doszło pod koniec listopada w... stanie Nowy
Jork!
Różnica jednak jest taka, że – jak donosi portal Church Militant – ów prawdopodobny cud eucharystyczny w Springbrook w stanie Nowy Jork
został... zniszczony! Proboszcz parafii ks. Karl Loeb poinformował o możliwym
cudzie bp. Richarda Malone i biskupa pomocniczego Edwarda Grosza, ale obaj
biskupi stwierdzili ku zaskoczeniu proboszcza, że włożona do naczynka z wodą
hostia rozpuściła się i nakazali księdzu pozbycie się tego, co według świadków
było w rzeczywistości cudem eucharystycznym. Jak pisze portal, kapłan, wierny
ślubom posłuszeństwa, posłuchał biskupów, choć zrobił to niechętnie.
Artykuł zilustrowany jest dwoma fotografiami, które
przypominają cuda eucharystyczne w Sokółce i Legnicy. Przed powiadomieniem
biskupów zostały wykonane zdjęcia rzekomego cudu, który odkryto 30 listopada. Wśród
wiernych panuje wzburzenie w związku z decyzją biskupów.
poniedziałek, 10 grudnia 2018
Dlaczego Kościół uwielbia kontrowersję albo o zaniku myślenia
Ostatnio zamieściłem fragment z polskiego tłumaczenia
książki arcybiskupa Fultona J. Sheena, a dzisiaj drobny fragment z jego
nietłumaczonej dotąd książki Old Errors and New Labels, o której wcześniej lub
później postaram się parę słów na tym blogu napisać, gdyż dopiero ją czytam.
Esej o zaniku kontrowersji wydaje się znakomicie opisywać mizerię naszych
czasów, więc pokusiło mnie, by kilka wybranych fragmentów spolszczyć na
chybcika i podać polskiemu czytelnikowi jako zachętę do kupowania książek tego
wybitnego duchownego i jednego z najważniejszych apologetów katolickich języka
angielskiego:
Być może nigdy przedtem w całej historii chrześcijaństwa nie
był Kościół tak zubożały intelektualnie z braku dobrej, solidnej intelektualnej
opozycji, jak dzieje się to w dzisiejszych czasach.
(...)
Kościół uwielbia kontrowersję i uwielbia ją z dwóch powodów:
ponieważ konflikt intelektualny jest czymś, co daje wiedzę i ponieważ Kościół
jest szaleńczo zakochany w racjonalizmie. Wielka struktura Kościoła
katolickiego została zbudowana dzięki kontrowersji.
(...)
A jeśli dzisiaj nie ma niemal równie wielu zdefiniowanych
dogmatów, jak we wczesnych wiekach Kościoła, to dzieje się tak, ponieważ jest
mniej kontrowersji – i mniej myślenia. Trzeba myśleć, by zostać heretykiem,
nawet jeśli jest to błędne myślenie.
(...)
O czym świat chrześcijański myślał we wczesnych wiekach?
Jakie doktryny należało wyjaśnić, kiedy kontrowersja była żywa? We wczesnych
wiekach kontrowersja skupiała się na takich wzniosłych i delikatnych problemach
jak: Trójca Święta, Wcielenie i jedność natur w Osobie Syna Bożego. Jaka była
ostatnia doktryna, którą zdefiniowano w roku 1870? Była to zdolność człowieka
do używania swojego mózgu i dochodzenia do poznania Boga. Otóż, jeśli świat
robi postępy pod względem intelektualnym, to czy istnienie Boga nie powinno
było być zdefiniowane w wieku I, a natura Trójcy Świętej w wieku XIX?
W porządku matematycznym to tak, jakby zdefiniować
złożoności logarytmów w roku 30, a uprościć tabliczkę dodawania w roku 1930.
Faktem jest, że dzisiaj jest mniej intelektualnego sprzeciwu wobec Kościoła, a
więcej uprzedzenia, co – jeśli to zinterpretujemy – oznacza mniej myślenia,
nawet mniej złego myślenia.
Nie tylko Kościół uwielbia kontrowersję, ponieważ pomaga mu
wyostrzać zdolność rozumowania; uwielbia ją także dla niej samej. Kościół
oskarża się o bycie wrogiem rozumu; w rzeczywistości jest jedynym, który weń
wierzy.
Abp.
Fulton J. Sheen, Zanik kontrowersji (The Decline of Controversy, [w:]
Old Errors and New Labels).
sobota, 8 grudnia 2018
Abp. Fulton J. Sheen o miłości małżeńskiej i powstającym wciąż na nowo Kościele
Gdyby ktoś szukał dobrego, a nie banalnego prezentu na Święta
Bożego Narodzenia, polecam książkę abp. Fultona Sheena Troje do pary. To
lektura dla wymagających, dla tych, którzy chcą pogłębić swoje rozumienie
miłości małżeńskiej i którzy rozumieją, że miłość to nie ulotne uczucie, które
pojawia się i przemija. Jeśli ktoś ma jednak mylne wyobrażenie, że miłość to
przede wszystkim gwałtowne uczucia, niczym niepohamowana namiętność, ten
koniecznie powinien przeczytać tę książkę. Zwłaszcza, jeśli jest katolikiem. Na
zachętę przytaczam znamienny fragment:
„Jednym z największych błędów, jaki popełniają pary, jest
myślenie, że ich uczucie przetrwa z powodu swej siły. Miłość nie trwa z powodu
siły, lecz dzięki mocy ciągłego odradzania się. Miłość małżeńska jest nie tyle
sprawą ciągłości, co raczej, będąc w tym podobna do Męki i Zmartwychwstania,
odnajdywania nowego życia w momencie, gdy zdawało się, że wszelką nadzieję
należy pogrzebać. Kościół nie jest zjawiskiem cechującym się niezmienną
ciągłością. Po tysiącu ukrzyżowań Kościół tysiąc razy zmartwychwstawał. Zawsze
bije dzwon wieszczący śmierć Kościoła. Zawsze, mocą Boga, śmierć dostępuje. Świat
już gotów jest do odśpiewania pieśni pogrzebowej nad grobem Kościoła, gdy to
Kościół powstaje, aby odśpiewać żałobne pieśni nad przemijającą postacią tego
świata. Podobnie w życiu rodzinnym: nie jest tak, że dwa serca suną po
autostradzie wiodącej do coraz to szczęśliwszej miłości – przeciwnie, co chwila
znajdują się u kresu wyczerpania, by potem spostrzec, że oto ich miłość weszła
na wyższy poziom”.
Fulton J. Sheen, Troje do pary, tłum. Agnieszka
Sztajer, Kraków 2016.
piątek, 7 grudnia 2018
Dlaczego Sokółka i Legnica? cz. IV Szybko, szybko i byle jak?
Artykuły wspomniane w wideoblogu:
Benedykt J. Huculak OFM, Cud w Sokółce – odpowiedź na znieważenie
środa, 5 grudnia 2018
To nawet nie jest śmieszne, czyli w koszulce na pogrzebie
Tak, to nawet nie jest śmieszne, to jest po prostu żałosne.
Wyobrażacie sobie, że na pogrzeb np. kogoś wam bliskiego przyjeżdża jeden osobnik, który zamiast zachować godność i powagę paraduje w koszulce z napisem
o wymowie politycznej, by dać do zrozumienia jednemu z żałobników, co o nim myśli?
Wokół wszyscy w żałobie, a tu jeden taki... No cóż...
I naprawdę nie było nikogo wśród zwolenników tego pana, by mu to wybić z głowy? Aby mu chociaż uświadomić, że przez szacunek dla zmarłego... Eh! Szkoda słów!
I naprawdę nie było nikogo wśród zwolenników tego pana, by mu to wybić z głowy? Aby mu chociaż uświadomić, że przez szacunek dla zmarłego... Eh! Szkoda słów!
wtorek, 4 grudnia 2018
My mamy magiczne Święta Bożego Narodzenia, inni „magię świąt”
Moje pokolenie chyba dobrze jeszcze pamięta magister Lewicką z serialu
komediowego Barei. Ostatnio pisałem na tym blogu o tym, że cieć Anioł ma się w
naszym postkomunistycznym grajdole bardzo dobrze, a słynny reżyser polskich
komedii chyba miał skądś cynk o przyszłej transformacji, skoro tak dobrze
przewidział jego przyszłość.
Okazuje się, że serialowa Bożenka, która usidliła docenta
Furmana, ma się najwidoczniej gdzieniegdzie równie dobrze we współczesnej Polsce,
jak się miała za czasów PRL-u. Jest wciąż w awangardzie postępu. Wprawdzie nie
wysławia socjalistycznego raju, dymiącego kominami wielkich fabryk, ale za to
działając prężnie w związku nauczycielstwa przyznaje nagrodę belfrowi, który ma
„partnera”.
Jej inicjatywa, by zgodnie z najnowszymi trendami
oświatowymi wprowadzić do szkół „tęczowy piątek”, trochę spaliła na panewce,
ale przecież nasza dzielna pani magister nie spocznie, będzie równie dzielnie nieść
kaganiec... to znaczy kaganek oświaty do szkół miast i wsi. Bez wątpienia
wesprze ją w tym docent Furman, choć sam jest nieco na cenzurowanym z powodu
swojego myśliwskiego sprzętu. Nie wątpię jednak, że bronił bohatersko z Bożenką
kornika drukarza jak Zawisza na mydle... albo jak Zagłoba Czarny, albo może
Rejtan u płotu czy jakoś tak.
Z Dziadkiem Mrozem zastępującym św. Mikołaja udało się tylko
połowicznie, to znaczy św. Mikołaja zastąpił nie Dziadek Mróz, ale jakiś rześki
dziadzio w czerwonym (nomen omen) kubraku rozwożący napoje orzeźwiające. Może jednak uda się coś zrobić z tym nieszczęsnym Bożym Narodzeniem, które kole w oczy
swym blaskiem postępowy świat oświaty.
Tak więc pani Bożenka postanowiła rzucić żagiew tej oświaty
na prowincję. I zagnało ją aż do Krynek, gdzie rzuciła się ratować dusze dzieci
przed zabobonem (choć może słowo „dusze” nie jest tu za bardzo na miejscu) i
zwalczać nietolerancję wobec innych wyznań i grup etnicznych. Tym razem jednak
wpadła na pomysł, żeby Maryję zastąpić Panią Zimą, a zamiast jasełek
zorganizować przedstawienie pod tytułem „Magia Świąt”.
Jak widać pani magister Lewicka jest w swoim żywiole i pełna
pomysłów. Gdyby zaś jej tych pomysłów zabrakło, zawsze może sięgnąć po
niezastąpiony organ ZNP, gdzie znajdzie porady, jak zwalczać ciemnotę wśród
młodzieży. A może by tak stworzyć zastęp postępowych zuchów w tęczowych
krawatach? Aktyw młodzieżowy byłby tu ze wszech miar pomocny.
poniedziałek, 3 grudnia 2018
Ekoszajba albo segregacja śmieciowa
Od jakiegoś czasu, kiedy wynoszę śmieci do kontenerów,
zastanawiam się, dlaczego mam wykonywać robotę za tych, którzy powinni się tym
zająć, czyli śmieciarzy – przy całym szacunku dla ich zawodu, który bez
wątpienia jest potrzebny. Kiedy bowiem widzę, jak sąsiedzi drepczą do śmietnika
rozdzielając starannie butelki od kartonów, bierze mnie cholera.
Nie mamy dużej kuchni i już od dłuższego czasu jednym z
podstawowych problemów jest brak miejsca. Kiedy pomyślę sobie, że miałbym teraz
jeszcze w tej małej kuchni segregować śmieci, to mną telepie. Bo niby gdzie ja
mam to wszystko pomieścić? Mam obwieszać się dookoła woreczkami z odmiennymi
odpadami tylko po to, aby ułatwić pracę komuś, kto powinien to wykonać za mnie?
Pod zlewem mi się to nie zmieści.
Wyobraźcie sobie, że na przykład, aby kupić kilo truskawek,
musicie je jeszcze zebrać z pola? Albo jeśli chcecie mieć garnitur czy
sukienkę, to musicie przynieść materiał, a najlepiej samemu go przedtem utkać?
Czysty absurd, prawda? To dlaczego mam się na to godzić w przypadku odpadów? I
jeszcze obciąża się mnie za to dodatkową opłatą? To interes firm zajmujących
się segregowaniem i przetwarzaniem śmieci. Może mam jeszcze zacząć osobiście
śmieci wywozić do odpowiednich przetwórni odpadów? W ten sposób nie będę musiał
w ogóle płacić za wywóz, prawda? Poza ceną benzyny rzecz jasna i zmarnowanym
czasem.
Więcej mogą sobie Państwo poczytać tutaj.
sobota, 1 grudnia 2018
piątek, 30 listopada 2018
„Polska racja stanu”, czyli kiedy kolejny rozbiór Polski?
Już od dłuższego czasu mierzi mnie propaganda sukcesu
prorządowych mediów. Jakiś czas temu usunąłem ze swojej blogowej listy „Prawych
mediów” TV Republika za infantylne artykuły pisane językiem nastolatka. Teraz
mam ochotę wywalić z tej listy kolejny link do pewnej „prawicowej” strony za
uprawianą na niej właśnie propagandę sukcesu.
Dziwi mnie, że sprzyjające rządowi media, ich redaktorzy
naczelni, ich wydawcy, nie rozumieją, że w utrzymaniu się przy władzy obecnemu
rządowi może sprzyjać jedynie rozsądna krytyka jego poczynań, czyli piętnowanie
wszelkich głupich pomysłów, niedopracowanych ustaw, pochopnych poczynań, a
chwalenie tego, co naprawdę jest jego zasługą. Tymczasem mamy do czynienia z
siermiężną propagandą, od której robi mi się już niedobrze.
Przykłady? Ot choćby, kiedy rząd zmieniał błyskawicznie
ustawę pod naciskiem żydowskim, z niektórych tych mediów odzywały się wręcz
fanfary, jakby polski rząd odniósł wiekopomny sukces, a nie totalną klęskę.
Kiedy w ostatnich wyborach PiS nie zdołał odsunąć od władzy lewackich
prezydentów głównych miast Polski, czytaliśmy, że tak naprawdę partia rządząca
te wybory wygrała. Wielka klapa, jaką były obchody setnej rocznicy odzyskania
niepodległości przez Polskę, też okazały się triumfem rządu – a tak naprawdę to
ten wielki marsz w Warszawie był sukcesem ludzi, którzy w nim wzięli tłumnie
udział, i narodowców, którzy go zorganizowali po raz kolejny. To samo dotyczy
zresztą na przykład różnych idiotyzmów proponowanych przez rząd od zakazu
hodowli zwierząt futerkowych (od razu mówię: nie jestem za tym, by znęcać się
nad zwierzakami, w zimie dokarmiam ptaszki) po „przyjazne” środowisku
naturalnemu rozwiązania.
Można by na dodatek przedstawić listę problemów, których
rząd ten nie rozwiązał, jak na przykład totalne „olanie” (przepraszam za mój
język) frankowiczów (zarówno przez rząd, jak i przez prezydenta Andrzeja Dudę i
to wbrew przedwyborczym obietnicom). Albo przeciąganie sprawy zakazu aborcji
eugenicznej, kiedy ta sama władza jest w stanie w ciągu jednego dnia wprowadzić
zmiany do poprzednio ustanowionej ustawy, bo gdzieś tupnięto nogą.
Zresztą to „tupanie nogą” wydaje mi się rozlegać z różnych
stron ostatnio. Jeśli nie tupią Żydzi, to Bruksela, jak nie Bruksela, to
Amerykańska pani ambasador, która się zachowuje jak gubernator albo namiestnik
w prowincji podległej rzymskiemu imperium (ciekawe, czy Fort Trump będzie
pełnił taką rolę jak twierdza Antonia w czasach rzymskiej okupacji Izraela?) i
poucza premiera, co mu wolno wobec mediów.
Przy tym okazuje się, że w telewizji publicznej (której i
tak nie oglądam, więc w sumie niewiele mnie to obchodzi) jest również nie
najlepiej, o czym napisał ostatnio Wojciech Wencel.
Co ciekawe, dowiaduję się, że wypowiedzi np. Wojciecha
Cejrowskiego w polskiej telewizji są „sprzeczne z polską racją stanu”, bo
ośmielił się spalić flagę UE i skrytykować prezesa Kaczyńskiego za brak działań
w sprawie ochrony nienarodzonych! Czy tutaj też ktoś tupnął nogą? Może
prezydent Macron albo „wspaniały” kanadyjski premier Justin Trudeau? Temu
ostatniemu, nowoczesnemu katolikowi po kursie Alfa, z pewnością leży na sercu
dobro takiego katolickiego kraju jak Polska.
środa, 28 listopada 2018
wtorek, 27 listopada 2018
Kto tu ogonem na Mszę dzwoni?
W relacji eKAI czytamy o Mszy dziękczynnej za...
prezydenturę Hanny Gronkiewicz-Walt:
„Dziś w tej świętej Eucharystii dziękujemy Panu Bogu za lata
bycia prezydentem naszego miasta, Warszawy, pani Hanny Gronkiewicz-Waltz. Kładziemy
te kolejne kadencje, cały jej wysiłek, na ołtarzu, aby Panu Bogu podziękować za
to wszystko, co stało się w tym czasie, pod jej kierownictwem i z jej
inspiracji” – powiedział kardynał Kazimierz Nycz.
To, że kościół sióstr Wizytek nie zwalił się od potężnego
rechotu, który w tym momencie wstrząsnął piekłem, chyba świadczy o jednym – że
strzegą kościół ten mimo wszystko moce potężniejsze od bram piekielnych.
Księże Kardynale: „podziękować za to WSZYSTKO, co stało się
w tym czasie”???!!! Naprawdę??? „WSZYSTKO”???!!!! Ksiądz Kardynał mówił to jak
najbardziej serio czy też ktoś podmienił Waszej Eminencji karteczki? „Podziękować”
także m.in. za zwolnienie prof. Bogdana Chazana i za to, że wkrótce potem w
Szpitalu im. (nomen omen) Świętej Rodziny (sic!) dokonano pierwszej aborcji? Za
to podziękować? NAPRAWDĘ???!
poniedziałek, 26 listopada 2018
„Dobra zmiana” nie objęła teatru?
Dopiero dzisiaj z zaskoczeniem przeczytałem wiadomość o
odwołaniu Cezarego Morawskiego z funkcji dyrektora Teatru Polskiego we
Wrocławiu. To raczej przykra wiadomość, liczyłem, że z biegiem czasu będzie
można oglądać we Wrocławiu coraz lepsze przedstawienia, że powróci na sceny
przynajmniej tego teatru dobra sztuka, że będzie klasyka w dobrym wykonaniu, że
coś się zmieni. „Dobra zmiana” jednak chyba nie objęła teatru.
Generalnie w kulturze mamy do czynienia z prądem antyhumanistycznym,
jeśli tak można to nazwać. Czyli z niszczeniem wszelkich możliwych wartości i
norm, z wyszydzaniem świętości, z podważaniem podstaw i źródeł naszej
cywilizacji.
Polecam obszerniejszy komentarz na temat odwołania CezaregoMorawskiego autorstwa Tomasza A. Żaka.
sobota, 24 listopada 2018
piątek, 23 listopada 2018
Kijem w księdza profesora, zamiast argumentem i faktami
Jestem chyba ostatnią osobą, którą można by posądzić o
antysemityzm. O antysemityzmie zresztą pisałem też na swoim blogu. Oczywiście,
jak każdy typowy inteligent, wychowany jeszcze w czasach schyłkowego PRL-u,
reaguję alergicznie na wszelkiego typu wypowiedzi, które wydają mi się pachnieć
antysemityzmem.
Zdaję sobie jednak sprawę z niezdrowej atmosfery panującej w
Polsce. Zwrócenie uwagi na fakt, że na przykład jakiś polityk czy dziennikarz
jest Żydem od razu wiąże się z możliwym posądzeniem o antysemityzm. Pamiętam,
jak kiedyś rozmawiając ze swoją znajomą, która jest Żydówką, powiedziałem,
poruszając jakiś temat, że jest ona „pochodzenia żydowskiego”. Reakcja mojej
znajomej była natychmiastowa: „Słuchaj, ja nie jestem pochodzenia żydowskiego,
ja jestem po prostu Żydówką! Stuprocentową Żydówką! Oboje moi rodzice byli
Żydami”. Oczywiście użyłem nie bez przyczyny zwrotu „pochodzenia żydowskiego” –
przecież jako Polak mam zakodowane, że stwierdzenie: „Pani taka a taka to
Żydówka” to niemal jak nawoływanie do pogromów.
Próba poruszenia jakichś niezbyt przyjemnych faktów
związanych z postępowaniem przedstawicieli społeczności żydowskiej w Polsce w
czasach przedwojennych, w trakcie wojny lub po wojnie to jak napraszanie się o
śmierć cywilną, zwłaszcza jeśli jest się naukowcem. Można pisać o kolaboracji
Polaków z okupantem, można posądzać ich o większy antysemityzm od hitlerowców,
można najgorsze kalumnie wypisywać o Narodowych Siłach Zbrojnych, ale napisać o
kolaboracji obywateli żydowskich czy o ich udziale w systemie represji
wymierzonym w Polaków po II wojnie światowej to już stawianie się poza
marginesem oficjalnego świata akademickiego czy dziennikarskiego. Nie mówię już
o takich faktach, jak próby weryfikacji liczby Żydów pomordowanych w obozach
koncentracyjnych czy choćby w Jedwabnem. To jak podważanie niepodważalnej
prawdy objawionej.
Ba! Jak pokazywałem na przykładzie „Kupca weneckiego”, nawet
literatura piękna jest interpretowana na nowo tak, by dostosować się do tego
terroru poprawności politycznej w kwestii żydowskiej.
Jednak rzecz nie dotyczy jedynie minionych dziejów czy
polityki. Całkiem niedawno dowiedziałem się od pewnego profesora rzeczy
zdumiewającej, otóż powiedział mi, że w Polsce, w kraju, w którym mówi się o
długiej historii stosunków polsko-żydowskich, w którym podkreśla się wzajemne
relacje polsko-żydowskie, w którym zwraca się uwagę na koegzystencję tych dwóch
kultur i narodów obok siebie przez wieki, w którym istnieją muzea żydowskie, w
tymże kraju nie można prowadzić na przykład badań nad... Talmudem! Wszelkie
próby naukowych dociekań na temat tej ważnej przecież księgi mogą się zakończyć
złamaniem kariery naukowej! Nie mogłem w to uwierzyć. Pan profesor podał mi
pewne przykłady, ale uświadomił mi jeszcze jedną rzecz: nie istnieje polski
przekład Talmudu! Tak po prostu! Wieki wspólnej egzystencji, przenikania się
kultury żydowskiej i polskiej, piękne przemówienia i uroczystości, jarmułki na
głowach dostojników państwowych..., a tymczasem okazuje się, że nie ma ani
badań nad Talmudem, ani polskiego tłumaczenia tej księgi! I jak tu nie wierzyć
w spiski?
Oczywiście, jednym z winowajców wyżej opisanego stanu rzeczy
(ale rzecz jasna nie tego, że brakuje polskiego przekładu Talmudu, nie mówiąc
już o naukowych badaniach!) jest sam Adolf Hitler i okrucieństwa, jakie
popełniono w czasie II wojny światowej. Żyjemy w sytuacji szantażowania
Holokaustem. Jakakolwiek krytyka Żydów, kultury żydowskiej, mentalności
żydowskiej, żydowskiej etyki to po prostu mowa nienawiści i niemal nawoływanie
do budowania nowych obozów koncentracyjnych. Do licha! Tak dłużej być nie może!
Należy odróżnić zwykłą nienawiść do jakiegoś narodu, rasy czy konkretnego
człowieka od dociekań naukowych opartych na faktach. To pierwsze należy
potępiać. W tym drugim przypadku należy się ścierać na gruncie faktów, na
gruncie dociekań naukowych, na gruncie logiki.
Dlaczego o tym wszystkim piszę? A to dlatego, że żyjemy w
czasach pogłębiającego się zamordyzmu. I to zamordyzmu, który wprowadzają nie
brutalni żołdacy, ale panowie w eleganckich garniturach czy nawet noszący na
szyi koloratki. Kiedy przyjeżdża jakiś kontrowersyjny naukowiec, kontrowersyjny
dlatego, że głosi prawdy niepopularne w mediach głównego ścieku czy poglądy
nieprzystające do powszechnie uznawanej wizji świata, to okazuje się, że
spotkania z jego udziałem na terenie uniwersytetu nagle są odwoływane!
Uniwersytet, który powinien być miejscem wolności badań naukowych i wymiany
myśli, okazuje się miejscem dla wybranych i głoszących jedynie słuszne poglądy.
Prof. Zygmunt Bauman – tak. Prof.
Paul Cameron – nie. Prof. Magdalena Środa – tak. Ks. prof. Tadeusz Guz –
nie. Reżyser Wojciech Smarzowski – tak. Reżyser Grzegorz Braun – nie. Jeśli
któryś z prelegentów głosi bzdury, to przecież cóż łatwiejszego? Należy wysłać
kilku łebskich gości, którzy rozbiją jego argumentację w drobny mak. Oczywiście
nie kijem baseballowym, ale siłą logicznego rozumowania i udokumentowanymi
faktami. Tymczasem coraz powszechniejszą praktyką – zresztą nie tylko w Polsce
– jest zastosowanie tego pierwszego – nawet jeśli nie jest to dosłownie kij
baseballowy (a i użycie przemocy się zdarza), a na przykład odmowa wynajęcia
sali czy nagonka medialna i utrącenie kariery naukowej.
Coś podobnego ostatnio zdaje się spotykać ks. prof. Tadeusza
Guza. Sam ksiądz profesor zareagował tak, jak zareagować powinien każdy
naukowiec, którego poglądy się kwestionuje – zaproponował debatę naukową iwspólne poszukiwanie prawdy. Jeśli poglądy głoszone przez ks. prof. Guza to
niczym nie poparte bzdury, to cóż prostszego, niż udowodnić to publicznie,
nawet w transmitowanej przez media dyskusji naukowej? Internet umożliwia w
dzisiejszych czasach udostępnienie takiej debaty na cały świat w czasie
rzeczywistym. Jeśli argumenty ks. prof. Guza zostałyby podważone logiczną
argumentacją, popartą naukowymi dowodami i niezbitymi faktami, to jemu samemu
pozostałoby już tylko wycofać się w niesławie z życia naukowego. Jeśli
natomiast okazałoby się, że jego poglądy mają solidne podstawy, to wówczas
nasuwałoby się pytanie: Dlaczego Polska Rada Chrześcijan i Żydów domaga się od jego
zwierzchników działań dyscyplinarnych i dąży do tłumienia wolności badań
naukowych?
Ci, którzy nie znają szczegółów sprawy, znajdą zarówno list
ks. prof. Tadeusza Guza, jak i Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów w linkach
zamieszczonych w powyższym akapicie. Natomiast ci, którzy uważają, że w tej
sprawie nie można milczeć i popierają propozycję ks. prof. Tadeusza Guza, nawet
jeśli sami nie zgadzają się z jego poglądami, ale cenią wolność dociekań naukowych,
mogą podpisać petycję w obronie duchownego tutaj.
Etykiety:
antysemityzm,
historia,
Kościół katolicki,
ks. Tadeusz Guz,
literatura,
media,
nauka,
polityka,
Polonia Christiana,
wojna,
wolność słowa,
wolność sumienia,
Żydzi
środa, 21 listopada 2018
Teraz Polska, czyli polski film, który bez wstydu można pokazywać na całym świecie
Jeden z ważniejszych filmów dokumentalnych ubiegłego roku media głównego ścieku zignorowały totalnie i to mimo ewidentnego sukcesu tego dzieła i możliwości oglądania go za darmo w kinach dookoła Polski. Zaznaczmy, że w wielu tych pokazach uczestniczył sam reżyser, a same pokazy odbywały się w kinach, a nie jedynie salkach katechetycznych czy innych wynajmowanych i przypadkowych pomieszczeniach.
Przykro to powiedzieć, ale ten niezwykły fenomen zignorowały także główne media katolickie, które przecież jako żywo powinny być zainteresowane zarówno dyskusją, jak i rekomendacją filmu o ojcu reformacji. Nic z tego! Ba! Można było nawet usłyszeć zaskakujące wypowiedzi niektórych hierarchów o historii reformacji i jej ojcu, Marcinie Lutrze. To naprawdę wstrząsające.
Myślę natomiast, że historycy mediów i filmu polskiego będą w przyszłości analizować ten niezwykły przypadek – oto w sytuacji, kiedy w kraju katolickim dotację państwową dostaje wulgarny film antykatolicki, reżyser i producenci jak najbardziej ortodoksyjnego filmu katolickiego nie tylko poradzili sobie bez dotacji państwowej, ale też odnieśli sukces zebrawszy z nadwyżką pieniądze wpłacane dobrowolnie. I oto właśnie przygotowali i udostępnili wersję angielską tego filmu, którą zagraniczni widzowie mogą już oglądać w Internecie, a wkrótce zapewne będą mogli nabyć na dyskach DVD.
Luter i rewolucja protestancka – bo o tym mowa – to film, o którym trzeba pisać i który należy polecać. Piszą o nim media zagraniczne, milczą polskie. Właśnie wczoraj pojawił się artykuł na ten temat na portalu Church Militant. Jeśli ktoś ma anglojęzycznych znajomych za granicą, zarówno katolików, jak i protestantów, powinien polecać im zarówno sam film, jak i wyżej wspomniany artykuł. To jest nasze, to jest polskie i to jest naprawdę godne promocji i dystrybucji na całym świecie! I przypuszczam, że to nie jest nasze ostatnie słowo. Teraz Polska!
Przykro to powiedzieć, ale ten niezwykły fenomen zignorowały także główne media katolickie, które przecież jako żywo powinny być zainteresowane zarówno dyskusją, jak i rekomendacją filmu o ojcu reformacji. Nic z tego! Ba! Można było nawet usłyszeć zaskakujące wypowiedzi niektórych hierarchów o historii reformacji i jej ojcu, Marcinie Lutrze. To naprawdę wstrząsające.
Myślę natomiast, że historycy mediów i filmu polskiego będą w przyszłości analizować ten niezwykły przypadek – oto w sytuacji, kiedy w kraju katolickim dotację państwową dostaje wulgarny film antykatolicki, reżyser i producenci jak najbardziej ortodoksyjnego filmu katolickiego nie tylko poradzili sobie bez dotacji państwowej, ale też odnieśli sukces zebrawszy z nadwyżką pieniądze wpłacane dobrowolnie. I oto właśnie przygotowali i udostępnili wersję angielską tego filmu, którą zagraniczni widzowie mogą już oglądać w Internecie, a wkrótce zapewne będą mogli nabyć na dyskach DVD.
Luter i rewolucja protestancka – bo o tym mowa – to film, o którym trzeba pisać i który należy polecać. Piszą o nim media zagraniczne, milczą polskie. Właśnie wczoraj pojawił się artykuł na ten temat na portalu Church Militant. Jeśli ktoś ma anglojęzycznych znajomych za granicą, zarówno katolików, jak i protestantów, powinien polecać im zarówno sam film, jak i wyżej wspomniany artykuł. To jest nasze, to jest polskie i to jest naprawdę godne promocji i dystrybucji na całym świecie! I przypuszczam, że to nie jest nasze ostatnie słowo. Teraz Polska!
wtorek, 20 listopada 2018
Anioł wiecznie żywy, czyli Jola uczy savoir-vivre’u
Obejrzałem sobie ostatnio zakończenie popularnego niegdyś
serialu komediowego „Alternatywy 4”. Zakończenie znamienne i symboliczne: oto
po demolce, jaką zorganizowali zbuntowani mieszkańcy bloku, cieć Anioł powraca,
ale już nie jako „gospodarz domu”, tylko w nowej roli: kierownika osiedla.
„Rada burmistrzów” bierze zaś blok pod „specjalną opiekę”, a wiążą się z tym
„poważne fundusze”. Kto będzie o tych funduszach decydował? Oczywiście były
cieć Anioł.
Czy to przypadkiem nam czegoś bardzo nie przypomina? I
pytanie: skąd Bareja to wszystko wiedział? Miał cynk od władz „osiedla”?
Dzisiaj cieć Anioł występuje jako „autorytet” w różnych
gremiach, popiera protesty przeciwko łamaniu konstytucji (którą zresztą sam nam
spreparował, więc co się w końcu dziwić), składa podpisy pod protestami do
władz, gardłuje za demokracją, udziela wywiadów, występuje na okładkach
kolorowych czasopism dla pań wyzwolonych, fotografuje się ze swoją żoną w
arystokratycznych strojach i wnętrzach, straszy, że obecne władze doprowadzą do
naszego wyjścia spod opieki „rady burmistrzów” (a to się wiąże przecież również
z utratą tych „poważnych funduszy”, które nam obiecano), no i przypomina, że
oprócz dzieł wybitnego pisarza Sofronowa, czytał również „Kulturę” Giedroycia.
A co porabia żona ciecia Anioła, Miećka? Jak to co? Uczy
savoir-vivre’u! No przecież! I proszę jej nie nazywać Miećką! To Mieczysława
Anioł, a może nawet Angel. Prawdziwa dama! Prowadziła, a może i jeszcze
prowadzi swój własny program telewizyjny!
I jeszcze raz pytam: Skąd Bareja to wszystko wiedział
wówczas – na początku lat osiemdziesiątych?
poniedziałek, 19 listopada 2018
Wolter miał łzy w oczach, kiedy mówił o Polsce, czyli róża dla Róży
Tego nawet nie ma co komentować. To trzeba jedynie
przeczytać i mocno trzymać się krzesła, by nie spaść ze śmiechu. Ostrzegam! Kto, chce sprawdzić, wchodzi na własne ryzyko tutaj.
sobota, 17 listopada 2018
„Najpiękniejsze wydarzenie, jakie można sobie wyobrazić...”
Pozwolę sobie w ramach rekomendacji i jako uzupełnienie
mojej wideo-recenzji przytoczyć jeszcze dwa króciutkie fragmenty z For the
Islands I Sing, autobiografii George’a Mackaya Browna.
Jego rozważania na temat Mszy przypominają mi refleksje
innej nawróconej na katolicyzm pisarki z Wysp Brytyjskich – Caryll Houselander,
o której również już wspominałem na tym blogu. To właśnie piękno Mszy św.,
rzeczywista obecność Chrystusa w Eucharystii, tęsknota za Eucharystią sprawiły,
że po wielu perypetiach została katoliczką. Także rozważania Mackaya Browna o
pracy rolników i rybaków z poprzedniego wpisu na moim blogu byłyby jej bardzo
bliskie, o czym można się przekonać czytając choćby The Passion of the Infant
Christ (która to książka stanowiła z kolei inspirację dla abp. Fultona J.
Shena), ale także jej autobiografię A Rocking Horse Catholic.
Mam jedynie nadzieję, że może moje siermiężne tłumaczenie
zachęci kogoś do sięgnięcia po książki autora, a może jakiegoś dobrego tłumacza
do udostępnienia nam dorobku autora po polsku. Te cytaty są rzecz jasna wyrwane
z kontekstu i ich pełen sens otwiera się w czasie lektury całej książki:
Chrystus otworzył się na najgorsze odrzucenie, ból i
najgorszą samotność. W ofierze Mszy ofiara zostaje powtórzona, ciągle na nowo,
każdej sekundy każdego dnia, na całym świecie; ale Golgota staje się piękna i
sensowna dzięki „tańcowi ołtarza”, ofierze owoców pracy ludzi, gdy oni sami
podróżują ku śmierci, cierpieniu i radości: chleba i wina.
Oto przydrożny zajazd, w którym się zatrzymujemy na chwilę,
by się posilić i odpocząć. „Miłość poprosiła, bym wszedł...”
Najprostsza Msza jest najpiękniejszym wydarzeniem, jakie
można sobie wyobrazić.
I na koniec jeszcze te dwa zdania:
Zatracenie własnej woli w woli Boga powinno być prawdziwym
zajęciem każdego człowieka w czasie pobytu na ziemi. Jedynie kilku z nas –
święci – jest zdolnych do takiej prostoty.
piątek, 16 listopada 2018
O niezwykłości rzeczy zwykłych i literaturze, która wiedzie do Kościoła katolickiego
Przytoczyłem już na swoim blogu dwa krótkie fragmenty z
autobiografii wybitnego poety i pisarza XX-wiecznego, George’a Mackaya Browna.
Nie mogę się oprzeć, by nie zacytować jeszcze przynajmniej jednego dłuższego
fragmentu, gdyż nieodmiennie urzeka mnie on swoim pięknem (mam nadzieję, że mój
niezdarny przekład odda choć cień tego piękna).
G. Mackay Brown, pochodząc z rodziny prezbiteriańskiej,
nawrócił się na katolicyzm, co jest chyba rzeczą dość niezwykłą, wziąwszy pod
uwagę środowisko, w jakim się wychowywał i obracał. Niebagatelną rolę musiała
tutaj odegrać poetycka wrażliwość samego twórcy. Nie było to szybkie
nawrócenie, jak w przypadku św. Pawła czy XX-wiecznego francuskiego
dziennikarza Andre Frossarda. To nawrócenie trochę się przeciągało. Jak pisze
sam autor:
„Jednak żaden Szkot nie podejmuje pochopnych działań.
Zwlekałem latami w tym stanie uznawania katolicyzmu, jednocześnie nie robiąc w
tej sprawie nic. W szkockim mieście Dalkeith w pobliżu miejsca, w którym
studiowałem w latach 1951/52, poszedłem dwa lub trzy razy na Mszę i byłem
rozczarowany – zgubiłem się w Mszale, pośród długich chwil milczenia i szeptów;
a pieśni i wierni ze swoimi paciorkami byli dla mnie czymś dziwnym. Nabożeństwo
kobiet z klasy robotniczej wzruszało mnie: tutaj znajdowały piękno i pokój
pośród szarego życia.
Jednak czułem, że mimo wszystko to tutaj był Kościół, który
został założony na Skale.
I wciąż zwlekałem przez kolejne dziesięć lat.
W końcu to literatura zburzyła moje ostatnie linie obrony.
Istnieje wiele sposobów wejścia do owczarni, dla mnie to piękno słów otworzyło
bramę:
Love bade
me welcome; yet my soul drew back,
Guilty of
dust and sin…
Piękno przypowieści Chrystusa było nieodparte. Jak mogłoby
być inaczej, kiedy tak wiele z nich dotyczy orki, czasu siewu i żniw, a Jego
słuchacze w większości byli rybakami? Mieszkam na wyspach, które były uprawiane
od wielu wieków; wokół mnie w lecie są szeleszczące pola zbóż, które zmieniają
się z zielonych w złote. „Jeśli ziarno pszenicy, wpadłszy w ziemię, nie
obumrze...” Słowa te były rozkoszą i objawieniem, kiedy po raz pierwszy je
zrozumiałem. A przy przystaniach i miejscach cumowania w każdej wiosce i na
każdej wyspie są łodzie rybackie i codzienni śmiałkowie wyprawiający się na
niebezpieczny zachód, zapatrzeni w horyzont i smakujący sól rybacy („Podobne
jest królestwo niebieskie do sieci...”, „Uczynię was rybakami ludzi...”).
żywioły ziemi i morza, które uważaliśmy za tak nudne i zwykłe, zawierały
obfitość i tajemnicę nie z tego świata. Teraz patrzyłem innym okiem na tych
dostarczycieli chleba i ryb; a kiedy zacząłem w końcu pracować jako pisarz, to
te heroiczne i prastare zajęcia dostarczały najbogatszej metaforyki,
najbardziej ekscytującego symbolizmu.
To, że mozół rolnika staje się w czasie Mszy Corpus
Christi było dla mnie tak cudowne, że brakowało słów i wciąż tak jest. To,
że jednym z tytułów papieża jest Rybak, co jest uznaniem jego następstwa po
Szymonie Piotrze, rybaku, było dodatkową rozkoszą dla umysłu i ducha – i wciąż
jest”.
George
Mackay Brown, For the Islands I Sing (tłum. Własne)
czwartek, 15 listopada 2018
O wyjątkowości Kościoła katolickiego
Żyjemy w czasach kryzysu Kościoła katolickiego. Ktoś
stwierdził gdzieś, że Kościół katolicki tak naprawdę jest cały czas w kryzysie.
Z pewnością jednak bywają chwile, kiedy ten kryzys się nasila i przybiera
rozmiary zatrważające... I tak zdaje się być dzisiaj, choć nie wszyscy to
dostrzegają, a nawet prawda o tym kryzysie jest sączona wiernym ostrożnie i
powoli, aby przypadkiem się nie zorientowali, że dzieje się coś złego. Nie
należy się jednak trwożyć, a można nawet znaleźć w tym fakcie pociechę, bo nie
pierwszy i nie ostatni raz Kościół przeżywa takie wstrząsy.
Cytowałem już wczoraj drobny fragment książki szkockiego
poety i pisarza katolickiego George’a Mackaya Browna. Dzisiaj kolejny drobny
cytat. Przypomnę tylko, że Mackay Brown nawrócił się na katolicyzm i to
nawrócił się pod wpływem literatury. Okazuje się, że do jego konwersji
przyczyniły się nawet książki wrogie katolicyzmowi. W swojej autobiografii For
the Islands I Sing autor tak opisuje swoją reakcję na jedną z takich
protestanckich książek, gdy czytał o tym, jak papieże przeczyli sobie nawzajem:
To, że taka instytucja jak Kościół rzymski – ze wszystkimi
swoimi ludzkimi wadami – przetrwała przez niemal dwa tysiące lat, kiedy partie,
frakcje i królestwa przebrzmiały i wygasły, wydawało mi się niezwykle cudowne.
Jakaś tajemnicza moc wydawała się zachowywać ją przeciwko atakom i erozji
czasu.
G. Mackay Brown tak naprawdę powtarzał tutaj spostrzeżenie
H. Belloca, który również podkreślał tę wyjątkowość Kościoła na tle innych
instytucji i organizacji ludzkich – niezmienne jego trwanie na przestrzeni
wieków, kiedy tak po ludzku rzecz biorąc już dawno powinien się rozsypać i
pozostać jedynie wspomnieniem na kartach historii.
środa, 14 listopada 2018
Nigdy nie będzie dobrego społeczeństwa...
„Niemal każdy inteligentny młody człowiek jest socjalistą i
spogląda w przyszłość lśniącymi oczami; z pewnością możliwe jest, bez wątpienia
upragnione jest ustanowienie dobrego społeczeństwa. Stalin i Mao mieli także
lśniące, niewinne oczy w wieku dwudziestu lat. To, czego nigdy się nie bierze
pod uwagę, to coś, co uważaliśmy za jałowy, wymyślony przez księży przesąd –
Upadek człowieka. Nigdy nie będzie dobrego społeczeństwa, zbyt wiele jest skaz
w ludzkiej naturze. W najlepszym przypadku możemy powstrzymywać społeczeństwo
przed byciem całkowicie złym, budującym Belsen i Gułagi. Nawet w chwili, kiedy
to piszę, bliźni robią straszne rzeczy bliźnim w Bośni, Burundi, Haiti, Afryce
Południowej. Mimo powszechnej edukacji, mimo demokracji parlamentarnych diabeł,
jak lew ryczący krąży”.
George
Mackay Brown, For the Islands I Sing (tłum. własne)
wtorek, 13 listopada 2018
Gietrzwałd 1877 – nowy film Grzegorza Brauna już w realizacji!
Pisałem już na tym blogu o książeczce Grzegorza Brauna
Gietrzwałd 1877. Nieznane konteksty geopolityczne. Niech nikogo nie zmyli
zdrobnienie: „książeczka”, bo choć rzecz to niewielka, to ma siłę
skondensowanego materiału wybuchowego. To lektura, która powinna stać się
lekturą obowiązkową każdego myślącego katolika.
Jednak Grzegorz Braun postanowił nie poprzestać na samej
książce i jest w trakcie realizacji filmu poświęconego Gietrzwałdowi. Z
pewnością będzie to rzecz niezwykła i nietuzinkowa, tak jak niezwykła jest
zarówno książka, jak i wszystkie poprzednie filmy tego reżysera, które mają
swój niepowtarzalny i rozpoznawalny charakter.
Znakomity film Luter i rewolucja protestancka nie otrzymał
chyba do tej pory żadnej nagrody (zgodnie z moimi przewidywaniami). Książeczka
Gietrzwałd 1877 pewnie niestety również nie doczeka się uznania na żadnych
targach czy to książki katolickiej, czy historycznej. Już te dwa przykłady
pokazują, że rynek książki i dystrybucja filmów są tak formatowane, by nie promować
treści wartościowych, choć może dla przeciętnego czytelnika i widza
kontrowersyjnych, bo wychodzących poza utarte schematy myślowe.
Pisałem już tym, że film o rewolcie protestanckiej odniósł
sukces, mimo że nie był w żaden sposób dofinansowywany z budżetu państwa. Duża
to zasługa tych widzów (potencjalnych widzów przecież wówczas), którzy zaufali
i postanowili wesprzeć ów dokument z własnej kieszeni dobrowolnie i świadomie.
Obecnie jest możliwość wsparcia realizacji filmu o
Gietrzwałdzie. Więcej informacji (wraz z numerami kont) można znaleźć na
stronie www.gietrzwald1877.pl
poniedziałek, 12 listopada 2018
Pałac Kultury i Nauki – niech zniknie naprawdę!
Tadeusz Konwicki, pisarz i reżyser, do którego twórczości
czuję wciąż dużą słabość i sentyment, choć jego wyborów życiowych nie rozumiem,
umieścił m.in. w Lawie Pałac Kultury i Nauki jako symbol zniewolenia Polski. To
zadziwiające, że do tej pory jest to chyba najbardziej rozpoznawalna budowla
kojarząca się ze stolicą. Chyba nawet kolumna Zygmunta nie jest tak często
przywoływana. Szkoda, że właśnie na setną rocznicę odzyskania niepodległości
Polski pałac nie zniknął z krajobrazu Warszawy.
W swoim ostatnim wpisie wspomniałem o spocie z Melem
Gibsonem. Teraz okazuje się, że twórcy tego filmiku muszą (?!) się tłumaczyć
(po co?) ze zniknięcia charakterystycznej – stalinowskiej przecież! – budowli z
panoramy Warszawy w ich produkcji. Dla mnie to zniknięcie (obojętnie jakie
względy przyświecały twórcom) jest bardzo symboliczne – tak właśnie powinna
wyglądać współczesna stolica Polski, oczyszczona z tego, co świadczyło przez
tyle dziesięcioleci o braku wolności, o podporządkowaniu obcemu mocarstwu i
złowrogiej, antyeuropejskiej i antychrześcjańskiej ideologii. Niech Pałac
Kultury i Nauki, niech ten podarunek Stalina pozostanie już tylko w literaturze
i filmie, jak koszmar z przeszłości. Niech wreszcie zniknie naprawdę z
krajobrazu Warszawy! Szkoda, że nie stało się tak na setną rocznicę odzyskania
niepodległości.
sobota, 10 listopada 2018
Wielka improwizacja i powrót do domu z Melem Gibsonem
Ostatnie doniesienia na temat obchodów stulecia odzyskania
niepodległości przez Polskę są pocieszające. Narodowcy doszli do porozumienia z
prezydentem i rządem, odbędzie się wspólny marsz, będzie wspólne świętowanie. Miejmy
nadzieję, że odbędzie się bez incydentów, choć wygląda na to, że są tacy,
którzy mają ochotę zrobić z tego za wszelką cenę jakąś rozróbę i nie chodzi tylko o panią prezydent Warszawy (swoją drogą: to są „Obywatele RP”? Naprawdę?
„RP” musi tu chyba oznaczać coś zupełnie innego niż to, z czym się większości
Polaków kojarzy).
Z drugiej strony nie sposób uciec przed myślą, że to
wszystko wygląda na jedną wielką improwizację. Czy na przykład naprawdę nie
można było spokojnie usiąść do stołu już choćby dwa lata temu lub nawet rok
temu i porozumieć się co do wspólnych uroczystości, zaplanować wszystko
dokładnie, przewidzieć różne scenariusze, pomyśleć o tym, jak zapobiec możliwym
próbom zakłócenia przebiegu święta?
Inny przykład: Krucjata Różańcowa chciała, by przed Marszem
Niepodległości odbyła się Msza polowa. Okazuje się, że o pozwolenie biskupa
poproszono dopiero w czwartek! Nie wnikam w to teraz, czy jest sens
organizowania takiej Mszy. Chodzi o to, że przecież o stuleciu niepodległości
wiemy nie od tego tygodnia! Piszę to naprawdę nie po to, aby komuś dokopać, a
już najmniej Krucjacie Różańcowej.
Mimo wszystko życzę wszystkim i sobie radosnego świętowania
odzyskania niepodległości przez Polskę! A by zrobiło się nieco weselej,
obejrzyjmy sobie filmik Polskiej Fundacji Narodowej, nakręcony z udziałem Mela
Gibsona, który ponoć podbija sieć:
piątek, 9 listopada 2018
Pasztet Bufetowej na radosne świętowanie
Na setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości
otrzymaliśmy pasztet Bufetowej.
Smutne to całe przedstawienie świadczy głównie nienajlepiej
o odchodzącej prezydent Warszawy, ale także o całym środowisku, które za nią
stoi. Pani prezydent, która kiedyś działała w Ruchu Odnowy w Duchu Świętym, nie
przeszkadzają marsze sodomitów, będące obrazą moralności publicznej i
podważaniem podstaw cywilizacji europejskiej. Przeszkadza jej natomiast Marsz
Niepodległości, bo jest organizowany przez środowiska narodowe, choć jest to
impreza rodzinna, a tłumny udział w niej Polaków świadczy o dużym poparciu dla
całej inicjatywy, mimo że partie narodowe czy nacjonalistyczne nie cieszą się
szczególnie dużymi względami w wyborach. Polakom jednak to nie przeszkadza
świętować razem. Pani prezydent wie mimo to lepiej, jak być powinno.
Co ciekawe, pani prezydent z uporem maniaka dalej chce
jechać tym Waltzem w tłum świętujących i odwołać się od decyzji sądu
unieważniającej jej zakaz. To już wygląda po prostu na jakąś obsesję.
Z drugiej strony smutny jest również fakt, że – oprócz
takich działań, których celem jest ewidentnie psucie Polakom święta, a może
sprowokowanie zamieszek (oby nie skończyło się to ofiarami śmiertelnymi!) –
sami narodowcy i rząd nie potrafili się dogadać w sprawie wspólnych i radosnych
obchodów. Nie chcę oceniać, po czyjej stronie stoi wina (choć ewidentne
przechwycenie Marszu przez prezydenta po zakazie pani Waltz zrobiło na mnie jak
najgorsze wrażenie), bo nie śledziłem zbyt uważnie doniesień medialnych na ten
temat. Fakt jednak pozostaje faktem.
Tak się jakoś dziwnie składa, że akurat poczytuję sobie w
wolnych chwilach Kazania sejmowe Piotra Skargi. Właśnie skończyłem czytać
Kazanie wtóre, czyli O miłości ku Ojczyznie i o pierwszej chorobie
Rzeczpospolitej, która jest z nieżyczliwości ku Ojczyźnie. A gdy ta cała smutna
heca się rozkręcała, zacząłem czytać Kazanie trzecie, czyli O drugiej chorobie
Rzeczpospolitej, która jest z niezgody domowej.
środa, 7 listopada 2018
Waltzem w Marsz Niepodległości
Przez ostatnie trzy lata nie dochodziło do żadnych awantur i
zadym podczas Marszu Niepodległości. Charakterystyczne – ustały one po utracie
władzy przez PO. Trochę dziwny zbieg okoliczności, nieprawdaż?
Widać taka sytuacja bardzo niektórych boli, postanowili więc
na setną rocznicę odzyskania niepodległości zrobić nam prawdziwe święto –
doprowadzić do eskalacji konfliktu. Pojawiały się już wiadomości o „tęczowym
marszu”, a teraz wreszcie odchodząca z urzędu pani prezydent postanowiła na
koniec z prawdziwym wdziękiem staranować Marsz swoim Waltzem... Niech nie
będzie za wesoło! A co!
Marzyło mi się, że w setną rocznicę odzyskania przez Polskę
niepodległości będziemy mieli radosne obchody, że będą one przypominać nieco
amerykański Independence Day wesołym świętowaniem, że może w niebo polecą
fajerwerki... Nic z tego, „Europejczycy” wyraźnie dążą do wywołania ostrej
zadymy, licząc na to, że Polacy będą mieli dość nieustannych awantur i
konfliktów, a potem przyjedzie Waltz... to znaczy walec i wyrówna... Paweł Lisicki z „Do Rzeczy” ma
rację: „Wszystkie najgorsze słowa są tu właściwe”.
Czy Szekspir chodził na wykłady Agambena?, cz. II
Właściwie moje wątpliwości co do książki Grzegorzewskiej
zaczęły się już od wstępu o. Szymona Hiżyckiego OSB, w którym pojawia się
intrygująca, acz karkołomna, teza o „obiektywności” powieści i powieści jako
formie uprawiania teologii:
Powieść pokazuje nam, że to, co opisuje teologia, nie jest
wcale abstrakcją odklejoną od świata, ale raczej precyzyjnym opisaniem praw nim
rządzących, więcej nawet – uchwyconych w konkretnym momencie rzeczy ukrytych od
jego założenia, a które przecież decydują o naszym być albo nie być. Powieść ma
w tym doświadczeniu tę przewagę nad doświadczeniem potoczności, że jest
obiektywna i nieskażona naszymi uprzedzeniami do ludzi bądź instytucji. Kryje
zatem w sobie olbrzymie możliwości poznawcze.
Wydaje mi się, że autor ulega mniej więcej temu samemu
złudzeniu, jakiemu swego czasu uległ (wciąż ulega?) Milan Kundera, gdy pisał o
polifoniczności powieści. Akurat powieści Kundery wydają się mieć więcej
wspólnego z relatywizmem niż z polifonicznością. Piszę to jako osoba, dla
której niegdyś odkrycie Nieznośnej lekkości bycia było ogromnym przeżyciem
intelektualnym i estetycznym. Dzisiaj na tamtą młodzieńczą fascynację patrzę z
dużym dystansem. O. Hiżycki chyba ma dokładnie takie same złudzenia jak
Kundera. Zastanawiałem się wprawdzie, czy dobrze rozumiem jego intencje, ale
stwierdziłem, że będę myślał prosto: „obiektywny” to znaczy pozbawiony
uprzedzeń, to zaprzeczenie subiektywizmu, to odzwierciedlenie świata takim,
jakim jest.
Czy powieść jest obiektywna? Myślę, że jednak nie. Powieść
jest mniej więcej tak samo subiektywna jak wiersz, może tylko poprzez
nagromadzenie fikcyjnych i odmiennych postaci dawać złudzenie tej
„obiektywności”, o której pisze o. Hiżycki. Cały wywód autora wstępu miał na
celu przekonania czytelnika o swoistej „obiektywności” dramatu, będącego zdaniem
autora „powieścią obdartą ze skóry”.
Wracając do Grzegorzewskiej muszę powiedzieć, że książkę
czytałem momentami z narastającym rozdrażnieniem. Nieco złośliwie, parafrazując
samą autorkę, mógłbym powiedzieć, że Szekspir nie odrobił lekcji z wykładów Agambena
i nie przeczytał książki neomarksisty Waltera Benjamina o źródłach dramatu
żałobnego w Niemczech. I mógłbym dodać, że z pewnością nie wpadł w zachwyt, gdy
Kott porównał Króla Leara do teatru absurdu. Nie wiem również, co Szekspir
powiedziałby o stwierdzeniu, że „nachodźcy” to „przykład kolejnej totalitarnej
nowomowy naszych smutnych czasów” (sic!). Jakże irytująca jest ta wyższość
moralna niektórych intelektualistów!
Czy to oznacza, że nie warto przeczytać książki
Grzegorzewskiej? Nie, warto. Autorka z pewnością daje popis olbrzymiej
erudycji. Nie śmiałbym też w żaden sposób podważać jej kompetencji i znajomości
teatru elżbietańskiego czy historii literatury. Można mówić o wspomnianej wyżej
błyskotliwości stylu. Jako laik odnajduję w książce Grzegorzewskiej także garść
cennych informacji. Czasem drobnych, ale mających istotne znaczenie dla
zrozumienia dramaturgii wielkiego Anglika. Ot choćby słynne słowa Hamleta o
klasztorze. Pearce nie wspomina, że słowo „nunnery” (klasztor) miało również
inny sens w mowie potocznej – wulgarny, a oznaczający burdel. To zdecydowanie
zmienia nasze spojrzenie na ten znany fragment. Być może autor The Quest for
Shakespeare pomija to znaczenie, bo dla czytelnika w kulturze anglosaskiej jest
ono oczywiste? A może po prostu jego interpretacja (z którą niekoniecznie
trzeba się zgadzać) arcydzieła nie uwzględnia tego sensu? Trudno mi powiedzieć.
Bardzo też cenię sobie te partie esejów Grzegorzewskiej, w
których odnajduje ona paralele i nawiązania do Biblii. Ten trop wydaje się
wręcz oczywisty, choć można się zastanawiać, czy momentami autorka nie posuwa
się w swoich interpretacjach za daleko. Ale to samo mógłby ktoś zarzucić
Pearce’owi. Mam poza tym wrażenie, że zarówno Pearce, jak i Grzegorzewska
dochodzą momentami do podobnych wniosków. Stosując ponownie metaforę, mógłbym
jednak powiedzieć, że w przypadku autorki Teologii Szekspira wrażenie jest
takie, jakby doprowadziła ona nas do tego samego punktu okrężną drogą,
pokazując piękne lub przerażające krajobrazy, wiodąc nas po bagnach i
oczeretach, by w końcu zaprowadzić nas do punktu, do którego Pearce doszedł
dużo krótszą trasą, niekiedy może tylko usuwając ostrą maczetą zarośla i
chwasty, które zarosły szlak. W kilku punktach z pewnością nie byłoby między
nimi zgody.
Zastanawiam się też, czy tytuł: Teologie Szekspira nie jest
nieco na wyrost. Czy faktycznie mamy tu do czynienia z kilkoma teologiami, czy
z dywagacji Grzegorzewskiej, zadawanych przez nią pytań i wysnutych wniosków
nie wyłania się jednak jedna teologia i to – wbrew intencjom autorki, by nie
opowiadać się po żadnej stronie – jak najbardziej katolicka? Jednym z
przewijających się motywów, który zwrócił moją uwagę, okazuje się motyw
wyrządzonego zła, krzywdy, odkupieńczego cierpienia, miłosierdzia i
przebaczenia. A na to wszystko nakłada się Męka naszego Pana, Jego śmierć na
krzyżu i Zmartwychwstanie, a do tego katolicka nauka o Wcieleniu i rzeczywistej
obecności Chrystusa w Eucharystii. Hmm...
PS.
Warto jeszcze dodać, że sama książka, choć skromnie wydana,
ma pomysłową i ładną okładkę. Takie książki z przyjemnością bierze się do ręki
i z pewnością należą się tutaj podziękowania i wyrazy uznania dla o. Borysa
Kotowskiego OSB, który rzecz zaprojektował.
Małgorzata Grzegorzewska, Teologie Szekspira,
Tyniec Wydawnictwo Benedyktynów, seria Homini, Kraków 2018.
wtorek, 6 listopada 2018
Czy Szekspir chodził na wykłady Agambena?, cz. I
Trzy książki Josepha Pearce’a na temat Szekspira i jego
twórczości były dla mnie otwarciem oczu na piękno dzieł wielkiego dramaturga i
poety. Gdybym miał ująć to metaforycznie, stosując jakiś obraz, to powiedziałbym,
że wrażenie jest takie, jakby Pearce rozciął gruby kokon interpretacyjny
narosły wokół dzieła autora Makbeta i pokazał tę twórczość, jeśli nie w stanie
czystym, to niemal takim właśnie. Mógłbym powiedzieć, że lektura The Quest for
Shakespeare czy Through Shakespeare’s Eyes była czymś takim, jakby ktoś
przetarł zamgloną, poplamioną szybę i nagle ukazał się wyraźny obraz tego, co
było jedynie rozmazaną plamą.
Stosując tę metaforykę, mógłbym powiedzieć, że lektura
Teologii Szekspira Małgorzaty Grzegorzewskiej po tych trzech książkach była dla
mnie takim doświadczeniem, jakby ktoś na nowo tego „odzyskanego” Szekspira
szybko zaczął motać w nowy, gruby kokon interpretacyjny. Albo jakby ktoś na tę
przetartą szybę rzucał kolejne, różnokolorowe plamy, dając nam do zrozumienia,
że to jest rzeczywisty obraz.
Tak się składa, że mamy znakomity przykład zarówno u
Grzegorzewskiej, jak i u Pearce’a, by zilustrować, o co chodzi. Oboje
przytaczają dokładnie ten sam, dobrze znany „cmentarny” fragment z Szekspira.
Dla Grzegorzewskiej jest to pretekst, by mówić o „szmerze istnienia” Maritaina
i zacytować Ingardena. Tymczasem Pearce w Through Shakespeare’s Eyes zauważa
przede wszystkim w tej scenie wyraźne nawiązanie do poezji Roberta Southwella,
a konkretnie do jego wiersza Upon the Image of Death. Dalej stwierdza, że dla
publiczności w czasach Szekspira nieobce byłyby, po rozpoznaniu tej inspiracji,
inne aluzje do tego wybitnego poety metafizycznego, a przy tym jezuity i
świętego męczennika Kościoła katolickiego. U Grzegorzewskiej o Southwellu nie ma ani
słowa, ten poeta nie jest też wymieniony nawet w bibliografii na końcu książki.
Te różnice widać także i w innych partiach tekstu.
Grzegorzewska chętnie przytacza koncepcję „szmeru istnienia” neotomisty
Maritaina, Pearce raczej odwołuje się bezpośrednio do św. Tomasza z Akwinu.
Grzegorzewska dość często cytuje neomarksistę Waltera Benjamina (nie powiem –
jego uwagi są dość intrygujące), Pearce zwraca uwagę na spór nominalistów z
realistami i jego widoczne echo w arcydziełach Szekspira (autorka Teologii
Szekspira wspomina o nim jedynie mimochodem); Grzegorzewska wędruje po epokach,
Pearce próbuje umieścić dzieła wielkiego dramaturga w kontekście jego czasów;
Grzegorzewska zachwyca się spostrzeżeniem Jana Kotta o podobieństwie Króla Leara
do XX-wiecznego teatru absurdu i nurtu egzystencjalnego, Pearce wykazuje
absurdalność takiego tropu...
Przy tym zaznaczam, by nie być źle zrozumianym –
bibliografia Pearce’a pewnie jest nie mniej bogata niż Grzegorzewskiej, oboje
autorów łączy też błyskotliwość stylu – np. sam esej „Spopielanie.
Hamlet” Grzegorzewskiej jest popisem zgrabnej kompozycji z przewijającym się
motywem wspomnianego już wyżej „szmeru istnienia”.
poniedziałek, 5 listopada 2018
Ważny apel – azyl dla Asii Bibi
Asia Bibi to chrześcijanka, która spędziła 8 lat w
więzieniu pod zarzutem bluźnierstwa. Grozi jej w Pakistanie śmierć mimo wyroku
uniewinniającego. Wyznawcy „religii pokoju” chcą jej śmierci. Mamy szansę coś
zrobić w jej sprawie i jest inicjatywa zaapelowania do polskich władz o
udzielenie jej i jej rodzinie azylu. Więcej można przeczytać na stronie
PCh24.pl. Możemy złożyć swój podpis pod petycją i zrobić dla niej choć tyle.
Tutaj liczba głosów naprawdę ma sens. Nie czekaj! Podpisz!
sobota, 3 listopada 2018
Corner Shop: Niedorzeczny Szekspir Jana Kotta
Rekomendowałem już na tym blogu parę razy pisarstwo Josepha
Pearce’a. Pearce, oprócz tego, że jest wykładowcą i autorem kilku ważnych
książek poświęconych nie tylko Szekspirowi, ale również m.in. takim twórcom,
jak Chesterton, Belloc czy Sołżenicyn, jest także redaktorem serii klasyki w
amerykańskim wydawnictwie Ignatius Press. Wśród książek wydanych z tej serii
jako „szekspirologa” amatora zwrócił moją uwagę rzecz jasna King Lear.
Gorąco polecam tę publikację każdej osobie, która czuje się
na tyle mocna w angielskim, by spróbować lektury tego dzieła w oryginale. Przy
tym rekomenduję wydanie w formie elektronicznej, gdyż ułatwia ona sprawdzanie
nieznanych słów czy zwrotów bez potrzeby zaglądania co chwilę na koniec książki
lub wertowania słowników (aczkolwiek w samej książce jest kilka błędów w edycji lub formatowaniu, które wydawnictwo powinno poprawić).
Zaletą tej edycji wielkiego dramatu Szekspira jest nie tylko
możliwość czytania go w formie elektronicznej (gdyż staje się to już w zasadzie
standardem), ale spory wybór krytyki szekspirowskiej. Mamy tutaj bowiem zarówno
przykłady klasycznej recepcji Króla Leara (takich autorów, jak John Keats,
Samuel Johnson czy A.C. Bradley), jak i teksty współczesnych znawców literatury
angielskiej (oprócz szkicu samego redaktora wydania). Przy czym teksty
współczesne rzucają snop światła na to dzieło z chrześcijańskiego punktu
widzenia, co też nie jest niczym dziwnym, skoro o chrześcijaństwie, czy wręcz
katolicyzmie wybitnego dramaturga angielskiego pisze redaktor wydania również w
innych swoich publikacjach (o czym zresztą pisałem już na tym blogu).
Zwracam jednak uwagę czytelników na to amerykańskie wydanie
Króla Leara nie tylko dla jego walorów poznawczych, to znaczy pomieszczonych tu
esejów, które pozwalają zrozumieć i docenić głębię i ukryte wymiary tego arcydzieła.
Podsuwam tę książkę również dla obecnego w niej wątku polskiego, a konkretnie
dla krytyki takiej interpretacji
Szekspira, jaką zaoferował Jan Kott, a także fatalnego wpływu tego krytyka na
współczesne inscenizacje Króla Leara.
Jan Kott to pewnie dla wielu literaturoznawców, a także
absolwentów filologii zarówno angielskiej, jak i polskiej, wciąż wybitny
autorytet. Pamiętam, z jakim zachwytem sam niegdyś czytałem, jeszcze w
podziemnych wydaniach „Zeszytów Literackich” jeden z jego sugestywnych i
świetnych literacko szkiców. Ta sława zdaje się nie mijać, na co wpływ zapewne
ma międzynarodowe uznanie i wpływ książki Kotta Szekspir współczesny. Ostatnio
zetknąłem się z taką entuzjastyczną uwagą o tym krytyku w książce Teologie
Szekspira Małgorzaty Grzegorzewskiej (o której z pewnością nie omieszkam tutaj
jeszcze napisać).
Tymczasem, czy wszyscy na Zachodzie tak bardzo ekscytują się
spojrzeniem Kotta na twórczość Szekspira? Zerknijmy na dwa teksty z wydania
Króla Leara pod redakcją Josepha Pearce’a.
James Bemis w swoim szkicu „King Lear on Film” przedstawia
słynne filmowe wersje arcydzieła Szekspira. Pisząc o kinowej interpretacji
Petera Brooka, w której główną rolę odtwarzał Paul Scofield, autor daleki jest
od zachwytów, jakie można spotkać do dziś wśród polskich krytyków. Przede
wszystkim zauważa, że dzieło znanego reżysera zamienia „Króla Leara w
dramat egzystencjalistyczny, bez krztyny prawdziwego człowieczeństwa”. Dalej
autor zwraca uwagę na wpływ Jana Kotta właśnie na taką, a nie inną wizję
słynnego dramatu we wspomnianym wyżej filmie Brooka:
Być może egzystencjalizm był modny na początku lat 70-tych
XX wieku, ale obecnie podejście Brooka wydaje się niemądre [w orginale:
„silly”]. Co ciekawe, to spojrzenie na Leara zasugerował Szekspir
współczesny, kontrowersyjna książka Jana Kotta. Kott przedstawia
niedorzeczne twierdzenie, że Shakespeare był jednym z nas – nie jednym z tych
zacofanych ludzi średniowiecza, ale naprawdę współczesnym facetem. Stąd wersja Leara
Brooka ma modne źródła. W zgodzie z tym „postępowym” tematem Scofield
przedstawia Leara jako monotonnego, ponurego i wyczerpanego. Niestety
inscenizacja tej sztuki jako dramatu egzystencjalistycznego lekceważy jego
oczywiste elementy odkupieńcze. A zatem, choć być może jest to Lear
Brooka, to z pewnością nie jest to Lear Shakespeare’a.
Nie mniej
krytyczny jest Jack Trotter w swoim eseju „Tragic Necessity and the Uncertainty
of Faith in Shakespeare’s King Lear”. Autor broni tradycyjnej
interpretacji Króla Leara i zauważa, że „pozostaje (...) argument nie do
odparcia na rzecz poglądu, że tradycyjne odczytanie Króla Leara – takie, które
uznaje jego wymiar transcendentny – oddaje większą sprawiedliwość sztuce niż
dużo nowsze interpretacje, z których większość uparcie jest oddana
postmodernistycznemu i (nie wprost) nihilistycznemu kulturalnemu Duchowi
Czasu”. A nieco dalej stwierdza:
Mimo tego, co okazuje się w Królu Learze być
opatrznościowym wzorem czyśćcowego cierpienia, po którym następuje
przebaczenie, pojednanie i powrót do duchowego zdrowia, w ostatnich
dziesięcioleciach krytyka usiłowała radykalnie zakwestionować tę perspektywę.
Jak się wydaje ta zmiana nastąpiła na początku lat 60-tych XX wieku i w bardzo
dużym stopniu odzwierciedla awangardowe niepokoje filozoficzne i artystyczne
tamtej epoki. Na przykład wpływowa interpretacja tej sztuki autorstwa Jana
Kotta nie odnajduje w niej tragedii w ścisłym rozumieniu, ale nową formę
tragedii, w której dominującą nutą jest to, co groteskowe. Tragedia w
klasycznym rozumieniu tego terminu, jak Kott prawidłowo zauważa, „jest
potwierdzeniem i uznaniem absolutu”. Tragedia przynosi katharsis, podczas gdy
groteska „nie oferuje jakiejkolwiek pociechy”. Król Lear w tym
spojrzeniu nie proponuje uznania
absolutu ani pociechy. Shakespeare jest „nam współczesnym”, ponieważ
przynajmniej w Królu Learze jego wrażliwość jest bliższa tej, jaką można
odnaleźć w dramacie absurdu Becketta czy Ionesco. Dla Polaka Kotta świat Leara
jest światem bezsensownego, na pozór przypadkowego okrucieństwa okupacji
nazistowskiej i – następnie po niej – terroru okupacji sowieckiej.
Jakkolwiek osobiste i przesadne byłoby odczytanie Króla
Leara przez Kotta, jego perspektywa gwałtownie rozprzestrzeniła się w
środowisku akademickim, w którym nieco udomowiona odmiana podejścia Kotta do
sztuki pozostaje konwencjonalnym paradygmatem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)